[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNIK
WILLA „ANNA”
PS - 106
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WOLNOĆ TOMKU W SWOIM DOMKU * ZŁOŚLIWOŚĆ RZECZY MARTWYCH
* KIESZONKOWA POWÓDŹ * OCZY NA ZAPAŁKACH * DAMA *
CZY W MINISTERSTWIE WOLNO PALIĆ PAPIEROSY? * KIM JESTEŚ, „ANNO”?
* KOBIECA INTUICJA * LIMUZYNA * NOCNY GOŚĆ
Lata spędzone w służbie kapryśnej Pani Przygody nauczyły mnie brać życie za rogi i nie użalać się nad swoim losem. Są jednak takie chwile, kiedy największy nawet twardziel kapituluje i wyje do księżyca niczym zbity pies.
Nadstawiliście już ucha, żeby posłuchać o dramatycznych pościgach zakończonych w przydrożnym rowie, złoczyńcach umykających z szyderczym uśmiechem na ustach albo skrytkach opróżnionych przez rabusiów na długo, zanim zdołałem do nich dotrzeć? Nic z tego. Tamtego pamiętnego wieczora do ostateczności doprowadziła mnie sympatyczna gospodyni domowa, emerytowany profesor i lodówka.
Dochodziła dwudziesta druga, kiedy zatrzasnąłem drzwiczki wehikułu, zaparkowanego pod mrówkowcem na Ursynowie, na którego dziesiątym piętrze znajdowała się moja kawalerka. Miałem za sobą cały dzień jazdy z Iławy.
Teoretycznie spędzałem tam urlop, ale praktycznie, jak to zazwyczaj z moimi urlopami bywa, rozwiązywałem historyczną zagadkę. Tajemnica skarbu z ratusza, nad którą głowiłem się w Iławie, wymagała aktywności nie tylko od moich szarych komórek, ale także od mięśni. Zdołałem się z nią uporać w kilka dni i popłynąłem w rejs po Jezioraku. Niestety, w okolicach Siemian rozszalała się burza, która zmusiła mnie do spędzenia całej doby w przybrzeżnych trzcinach. Sprawiło to, że wracałem do domu w niedzielę, a nie jak zaplanowałem, w sobotę i nie miałem nawet jednego dnia, żeby odetchnąć przed powrotem do ministerialnej roboty.
Całodzienna jazda sprawiła, że ledwie przestąpiłem próg kawalerki, poczułem obezwładniające zmęczenie. Zamknąłem drzwi. Ostatkiem sił zrzuciłem z ramion plecak, zzułem buty i rozebrawszy się do bielizny padłem jak kłoda na łóżko.
Długo nie pospałem.
Obudziły mnie głuche uderzenia dobiegające z mieszkania nade mną.
Odetchnąłem ciężko i otworzyłem oczy. Przez okno sączył się granatowy letni mrok, rozcieńczony księżycowym światłem. Szparami między oknem i framugą wdzierały się okrzyki młodzieży korzystającej z długiego, wakacyjnego wieczora i siedzącej do późna na ławkach otaczających plac zabaw na dnie podwórka otoczonego wieżowcami.
Na górze ciągle słychać było głuche uderzenia. Brzmiało to jak rytm wybijany na zepsutej centralce od perkusji.
Podniosłem rękę i spojrzałem na zegarek. Fosforyzujące wskazówki uświadomiły mi, że spałem tylko godzinę. Dochodziła dwudziesta trzecia.
- Od godziny jest cisza nocna - warknąłem pod nosem i odrzuciłem kołdrę.
Nie jestem formalistą i zazwyczaj przymykam oko na łamanie regulaminów i zarządzeń, bo wychodzę z założenia, że życie przypomina górską rzekę po roztopach, której żadne ludzkie działanie nie jest w stanie powstrzymać, ale tym razem nie miałem zamiaru pozostać obojętnym. Wciągnąłem spodnie, założyłem japonki i wyszedłem na korytarz. Zapaliłem światło i w tym momencie hałas ucichł.
Odczekałem chwilę. Światło na korytarzu zgasło. Już miałem wrócić do kawalerki, kiedy z góry znów rozległ się rytmiczny łomot.
Zapaliłem światło na korytarzu, wspiąłem się po schodach na wyższe piętro i przystanąłem przed drzwiami, zza których dobiegał hałas. Były po tej samej stronie co moje.
Przydusiłem dzwonek. Odezwał się świergot udawanych przez elektroniczną maszynkę ptaków. Nadstawiłem ucha, ale poza kolejnymi uderzeniami, nie usłyszałem niczego. Załomotałem do drzwi pięścią. Wiem, że to trochę niegrzeczne, ale byłem wtedy tak wściekły i zdesperowany, że nie potrafiłem wymyślić lepszego sposobu, by przebić się przez hałas dochodzący z mieszkania. Podziałało.
Rytmiczne uderzenia ucichły.
Zamiast nich za drzwiami rozległo się szuranie i po chwili w szparze między drzwiami a framugą szeroką na tyle, na ile pozwalał łańcuch, ukazała się zmęczona twarz pani Ireny, sympatycznej gospodyni domowej w wieku lat mniej więcej pięćdziesięciu, która często doradzała mi w sklepie mięsnym na bazarku, które kawałki schabu kupić na kotlety.
- Dobry wieczór, pani Irenko! - przywitałem się, usiłując zamaskować zdziwienie uśmiechem. - Co za spotkanie! Nie wiedziałem, że mieszka pani nade mną.
- Zawsze powtarzam, że nie powinno się budować takich wielkich domów - stwierdziła filozoficznie sąsiadka. - W mojej dawnej kamienicy na Mokotowie, z której wyrzucił nas rzekomo prawowity właściciel, były tylko cztery piętra i wszyscy się znali. Po co pan przyszedł? - spytała rezolutnie, przerywając rozważania.
- Właściwie to przyszedłem zapytać, czy nie miałaby pani pożyczyć szklanki cukru? - rzekłem obłudnie. Nie chciałem wejść w konflikt z panią Ireną. Kotlety z mięsa, które mi wskazała, zawsze były pyszne.
- Pan zaczeka - rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie i, obróciwszy się na pięcie, zniknęła w ciemnym korytarzu. Wróciła po dwóch minutach. W ręku trzymała szklankę wypełnioną w trzech czwartych. Uśmiechała się przebiegle.
- I dlaczego nie wyłożysz pan kawy na ławę? - zapytała. - Dopiero teraz spojrzałam na zegarek. Pewnie za bardzo hałasuję?
Przestąpiłem z nogi na nogę i wydukałem:
- Przed godziną wróciłem z długiej podróży, a jutro muszę iść do pracy...
- Trzeba było tak od razu - oświadczyła pani Irenka. - Ja wszystko rozumiem. Tłukłam się tak z ciastem na pierogi. Jutro przyjeżdża syn z narzeczoną i chcę ich ugościć. Pół dnia latałam po sklepach, a tyle mam jeszcze do zrobienia, że nie wiem, w co ręce włożyć.
- Nie chciałbym... - rzekłem przepraszającym tonem.
- Niech się pan nie tłumaczy - pani Irena powstrzymała mnie gestem. - Ma pan prawo do odpoczynku. A co do ciasta, to jest już prawie gotowe. Uderzę jeszcze dwa razy i koniec. Zanim dojdziesz pan do domu, będzie cicho jak makiem zasiał.
- W takim razie dłużej nie będę przeszkadzał. Dobranoc - rzekłem i zrobiłem krok do tyłu.
- Dobranoc! - odparła bez urazy pani Irena i zniknęła za drzwiami.
Naciskałem już klamkę, żeby wejść do swojej kawalerki, kiedy drzwi na wyższym piętrze otwarto gwałtownie.
- Cukru pan zapomniał - usłyszałem dobiegający z góry głos pani Ireny.
- Nie szkodzi - odparłem najgrzeczniej jak umiałem, podnosząc głowę do góry. - I tak już dzisiaj nie będę pił herbaty.
- Niech pan jutro wpadnie na pierogi! - rzuciła jeszcze sąsiadka, zanim zniknąłem za drzwiami.
Chwilę później przyłożyłem głowę do poduszki. Kilka sekund nasłuchiwałem w napiętym oczekiwaniu, ale pani Irenka zakończyła ugniatanie ciasta i musiała przejść do wałkowania.
Drugą pobudkę zgotował mi sąsiad z dołu. Zażywny profesor fizyki o ponurej twarzy i krótkich siwych włosach ściętych na jeża naciskał dzwonek przez trzy minuty, strasząc mnie i wyrywając ze snu skuteczniej niż zdołałaby tego dokonać przelatująca nad dachem mego mrówkowca eskadra myśliwców F-16.
- Obudziłem pana? - zapytał z faryzeuszowskim, przymilnym uśmieszkiem, jakby nie to właśnie było jego celem.
- Nie szkodzi - odparłem, patrząc na niego przez mgłę i czując, że w gardle zamiast języka mam kawał papieru ściernego. Przetarłem oczy i zapytałem: - Co pana sprowadza, profesorze?
- Przyszedłem zapytać, czy u pana też nie działa Internet - rzekł poważnym tonem.
Z dobrego serca pomogłem profesorowi dwa czy trzy razy rozwiązać jakiś problem z dostępem do sieci i od tego czasu naukowiec starej daty, który znał się co prawda na zimnej fuzji i kwarkach, ale miał słabe pojęcie o arkanach nowoczesnej informatyki, traktował mnie jak całodobową pomoc techniczną. Podejrzewam, że z łatwością nauczyłby się konfigurowania sieci i testowania łączy, ale wolał przyjść do mnie. Tak było wygodniej.
- Nie wiem - odrzekłem zgodnie z prawdą. - Nie sprawdzałem. Niedawno wróciłem z podróży, jutro muszę wstać rano i nie bardzo mnie to interesuje...
- A mógłby pan sprawdzić? - zapytał profesor, udając że nie zrozumiał delikatnej aluzji zawartej w moich słowach. - Jeśli to oczywiście nie problem.
- Czy to naprawdę konieczne, panie profesorze? - postanowiłem zagrać w otwarte karty; zaraz też dodałem bezczelnie: - Nie tylko ja mam Internet w naszej bramie... Na przykład Malinowscy...
- Pan żartuje? - żachnął się fizyk. - Ten ich pies ugryzł mnie już trzy razy, poza tym... - profesor ściszył głos prawie do szeptu - i tylko między nami: ich synalek to kawał chama i gbura. Kiedyś, jak pana nie było i poszedłem do niego po radę, patrzył na mnie z takim uśmieszkiem, jakbym nie skończył nawet podstawówki. Nie pozwolę się poniżać - oświadczył trochę głośniej, zaciskając wojowniczo pięść. - Poza tym, pan zna się na Internecie lepiej od niego - spróbował mnie podbechtać.
Westchnąłem ciężko i otworzyłem szerzej drzwi. Profesor skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
- Niech pan nie myśli, że niepokoję pana z błahego powodu - tłumaczył się profesor, gdy włączałem laptopa. - Jestem dzisiaj umówiony z kolegą w Stanach Zjednoczonych na wideokonferencję. Mamy omówić pewną niezwykle ważną i obiecującą teorię, której jestem współautorem. Niby można by sprawę załatwić jutro, ale sam pan wie, jak to jest czekać na coś, na czym bardzo nam zależy. Poza tym - uśmiechnął się tajemniczo - jest to teoria, która może zmienić nasze spojrzenie na świat...
- Obawiam się, że do przełomu nie dojdzie dzisiejszego wieczora - odparłem, ziewając. - U mnie też Internetu nie ma, więc pewnie znów się zepsuł odbiornik radiowy na dachu.
- No, trudno - westchnął sąsiad i, klepnąwszy otwartymi rękami w uda, wstał energicznie. - Jeszcze raz przepraszam za najście.
Zbyt zmęczony, by narzekać, odprowadziłem profesora do drzwi.
- Ale gdyby przypadkiem... - rzekł naukowiec, stojąc już jedną nogą na korytarzu i patrząc na mnie uważnie.
- Natychmiast pana profesora zawiadomię - zapewniłem solennie, wchodząc mu w słowo i prawie zatrzasnąłem drzwi przed jego nosem.
Odprawiwszy naukowca, poszedłem do kuchni. W lodówce, opróżnionej przed wyjazdem, została tylko butelka wody mineralnej, której zawartość, schłodzona idealnie przez tydzień, ukoiła suchość w gardle.
Wskoczyłem do łóżka. Jeszcze przez chwilę nadstawiałem uszu niczym zając na zagonie, ale pani Irenka nie ciskała już ciastem w stolnicę, młodzież przesiadująca na podwórkowych ławkach rozeszła się do domów, a profesor zaszył się w swoim mieszkaniu. Zapanowała cisza. Uspokoiłem się, rozdrażnienie ustąpiło zmęczeniu, a ja pomału zacząłem osuwać się w sen, kiedy po raz kolejny przekonałem się, że złośliwe i uciążliwe potrafią być nie tylko żywe istoty.
Mówiąc szczerze, sam sobie byłem winien. Wracając z kuchni, nie zamknąłem drzwi ani do pokoju, ani do kuchni. Z tego powodu szum lodówki, który normalnie nie przedostawał się przez dwie warstwy płyty pilśniowej, zahuczał z głębi mieszkania dokładnie w tym samym momencie, gdy przed moimi oczami pojawiły się pierwsze marzenia senne.
Drżący warkot wyrwał mnie brutalnie ze snu. Klnąc pod nosem popędziłem na boso do kuchni i wiedząc, że w środku niczego, poza wodą nie ma, wyszarpnąłem z gniazdka wtyczkę piekielnej maszyny.
W ciszy, która zapadła usłyszałem swój głośny oddech. Sapałem, jakbym w szybkim tempie pokonał co najmniej pół kilometra, a nie dziesięć metrów dzielących pokój od kuchni. Powlokłem się do łóżka i nieświadomy, że puściłem w ruch bezwzględną machinę ślepej zemsty, zamknąłem oczy.
Ale sen nie przychodził. Tak to już ze mną jest, że jeśli zasnę od razu, nie można mnie dobudzić, ale biada, jeśli ktoś wyrwie mnie ze snu więcej niż raz. Wtedy czekanie na sen zaczyna przypominać wyglądanie Godota.
Najpierw, przez godzinę czy dwie, obracam się w łóżku niczym wrzeciono, zbyt zmęczony, żeby zapalić lampkę i coś poczytać, rozdrażniony świadomością że chociaż sen jest, zdawałoby się, na wyciągnięcie ręki, nie ma szans, by szybko się zjawił.
Potem, kiedy pościel jest mokra od potu i tak skołtuniona, że przypomina bieliznę świeżo wyżętą przez praczkę, ogarnia mnie bezruch i wpatruję się w ledwie widoczny sufit, aż poczuję głód. Wtedy idę do kuchni, zjadam kanapkę albo jogurt i wracam do łóżka. Jeśli mam szczęście, wkrótce zasypiam. Ale tej nocy szczęścia nie miałem.
Żołądek skurczył się, dając sygnał do nocnej przekąski. Posłusznie wstałem z łóżka, w ciemności przemierzyłem kilka metrów dzielących łóżko od lodówki i już miałem otworzyć jej drzwi, kiedy poczułem na bosej stopie nieprzyjemny chłód i wilgoć. Prawie już obudzony cofnąłem się kilka kroków, włączyłem światło i zakląłem cicho.
Wykładzina z gumoleum, którą przed laty wyłożono podłogę mojej kuchni, była w połowie zalana wodą. Działając pod wpływem złości, rozespany, zdeterminowany, by jak najszybciej wrócić do ciepłego łóżka, nie przewidziałem skutków odłączenia chłodziarki od prądu. Prawa fizyki są jednak nieubłagane i tak jak nieznajomość prawa, niebranie ich pod uwagę może się skończyć fatalnie. Cały lód, zgromadzony w zamrażalniku przez dwa miesiące, które upłynęły od ostatniego mycia lodówki, nie podtrzymywany w minusowej temperaturze przez freon, spłynął wodą i zamienił podłogę mojej kuchni w basen.
Klnąc jeszcze bardziej pod nosem poszedłem do łazienki, wziąłem stamtąd mopa i dwie szmaty, za pomocą których przez następne pół godziny usuwałem skutki własnej głupoty. Kiedy wreszcie uporałem się z niewdzięcznym zadaniem i skrajnie wykończony wszedłem do swojego pokoju, niebo za oknem było granatowe.
Padłem na łóżko jak kłoda i niemal natychmiast zasnąłem.
***
Rano czekała mnie w pracy niemiła niespodzianka. Ledwie zjawiłem się w dyżurce po klucze, pani Tereska powiedziała, że zanim pójdę do siebie, mam się natychmiast stawić u ministra.
- Mamy problem, panie Pawle - oświadczył mój zwierzchnik. - Niech pan siada - wskazał ręką na krzesło przed biurkiem, a kiedy zająłem miejsce, westchnął ciężko i rzekł:
- Pański bezpośredni przełożony zasłabł wczoraj w pracy.
Uniosłem się gwałtownie na krześle, ale minister wykonał uspokajający gest.
- Wszystko z nim dobrze - dodał. - Ale wczoraj bardzo się martwiliśmy. Znalazła go pani sprzątająca już po godzinach pracy i natychmiast wezwała karetkę. Lekarz zaordynował wypoczynek i jakieś wzmacniające lekarstwa.
- Wiedzą, co mu się stało?
- Prawdopodobnie się przepracował - minister znów westchnął.
- W którym szpitalu leży? - zapytałem, czując, że krzesło robi się coraz bardziej niewygodne.
- I tak by pana nie wpuścili - machnął ręką minister. - Rozmawiałem wczoraj z lekarzem. Powiedział, że chory potrzebuje spokoju i chce go wysłać do sanatorium. Najlepiej na rok.
- Na rok? -jęknąłem cicho.
- Niestety... - minister zrobił zawiedzioną minę. - Bardzo mi to nie na rękę, ale oczywiście się zgodziłem. Potrzebuję więc kogoś, kto pokierowałby departamentem. Powiem wprost: jest pan jedynym i najlepszym kandydatem. Zgodzi się pan?
- Ale tylko pod warunkiem, że będę działał jako „pełniący obowiązki”.
- A więc ustalone - ucieszył się minister. - Po południu podpisze pan dokumenty. A teraz ostatnia sprawa. Pański szef zostawił dla pana list - przesunął w moją stronę zapieczętowaną kopertę bez adresu.
Wziąłem, ją wstałem i ruszyłem do drzwi, sięgając jednocześnie do kieszeni po telefon. Już miałem wyjść, kiedy zatrzymało mnie ciche kasłanie ministra.
- Nie ma sensu próbować do niego dzwonić - rzekł. - Lekarz zabrał mu komórkę.
***
List od szefa był krótki. W kilku słowach skreślonych chwiejnym charakterem pisma człowieka fizycznie wyczerpanego, przepraszał (!) za swoją niedyspozycję i prosił o udzielenie pomocy swojej znajomej z Konstancina, która miała problem z jakimś zabytkowym budynkiem. Wszystko to brzmiało bardzo mgliście.
Najbardziej konkretną informacją była data, miejsce i czas spotkania - miało się ono odbyć za dwie godziny w ministerstwie i dlatego szef, który nie zdołał go odwołać, prosił mnie o zastępstwo.
Nie pomogły nawet trzy kawy, przyrządzone z ćwierci słoiczka neski. Byłem tak śpiący i zdesperowany, że przez kilka minut całkiem poważnie rozważałem dosłowne zastosowanie rady zawartej w powiedzeniu o „oczach na zapałkach”, ale z rozterki wybawiło mnie śmiałe pukanie do drzwi.
- Proszę! - powiedziałem, wstając zza biurka.
Drzwi si...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]