[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNIK
PAN SAMOCHODZIK
I…
FORTEPIAN CHOPINA
PS 103
PRELUDIUM
Wariacja pierwsza
19 września 1863 roku, około godziny 17’00, Warszawa
Mroczna gardziel Krakowskiego Przedmieścia znów napełniła niepokojem mężne serce generała. Fiodor Fiodorowicz Berg przejeżdżał tędy już wiele razy, ale nigdy nie był w stanie odegnać nieprzyjemnego uczucia. Wiedział dobrze, że to miejsce idealne, by przeprowadzić udany zamach. Sam by je wybrał, gdyby przyszło mu wykonać podobne zadanie.
Zamach był tym bardziej prawdopodobny, że agenci w tajnych raportach donosili od kilku dni o niesłychanym poruszeniu wśród powstańców, o jakimś tajemniczym i niebezpiecznym przybyszu z guberni kijowskiej, o aktywizacji terrorystów, którzy sami siebie nazywali „sztyletnikami”.
Mimo tych niepokojących sygnałów generałowi nawet nie przeszło przez myśl, by zmieniać trasę swego przejazdu. Nigdy tego nie robił i tym razem też nie miał takiego zamiaru. Zgięcie karku przed powstańcami byłoby ujmą na honorze carskiego oficera.
Niepokój go jednak nie opuszczał.
Berg poluzował ciasny kołnierzyk generalskiego munduru i podniósł wzrok na fasady dwóch pałaców tworzących kamienny wąwóz. Kopyta pary białych koni zaprzęgniętych do dwukółki z odkrytym dachem wybijały niespokojne staccato na brukowanej jezdni. Hrabia przełknął ślinę i spojrzał w przód na wolną przestrzeń pomiędzy kościołem Świętego Krzyża i pomnikiem Kopernika. Była już blisko, najwyżej kilkanaście arszynów dalej.
A przecież Berg nie był tchórzem. Trzydzieści lat temu sam dowodził szturmem na jedną z dzielnic tego przeklętego miasta. Wracał właśnie z pola tamtej bitwy.
Nagle ciemne powietrze wrześniowego wieczoru przecięła smuga światła. Namiestnik poderwał niespokojnie głowę i patrzył na spadający z góry ognisty deszcz.
Pierwsza butelka dosięgła ziemi i pękła ze złowróżbnym jękiem. Ogień momentalnie wziął we władanie ulicę. Zrobiło się jasno jak w południe.
Zaczęli strzelać.
Wariacja druga
Tego samego dnia, kwadrans wcześniej, Pałac Zamoyskich, mieszkanie nr 6
- Powtórzmy wszystko jeszcze raz - powiedział Feliks Krasuski, „sztyletnik”, członek Straży Narodowej i absolwent Szkoły Sztuk Pięknych, którego na dowódcę czteroosobowego oddziału wyznaczył sam naczelnik wojskowy stolicy, Ignacy Chmieleński, przybyły kilka tygodni wcześniej z Kijowa i owiany sławą człowieka, który w zeszłym roku próbował zabić wielkiego księcia Konstantego. - Dominik? - zwrócił się do swego brata, również rzeźbiarza.
- Na rozkaz rzucam z okna flaszki - uśmiechnął się niezbyt pewnie zapytany podnosząc do góry dwie butelki wypełnione łatwopalnym płynem.
- Władek?
- Daję ognia z garłacza.
- Dobrze. Potem wszyscy rzucamy bomby... - powiedział Feliks Krasuski i spojrzał na lekko przestraszone twarze. Szczególnie niepewnie wyglądał Wojciech Kunke, najmłodszy z zamachowców.
- Co z tobą, Wojciechu?! - klepnął go w ramię Feliks Krasuski i zaśmiał się złowieszczo. - Przecież dzień w dzień kroisz woły w rzeźni. Powinieneś był już przywyknąć do widoku krwi.
Kunke spróbował się uśmiechnąć. Nie bardzo mu to wyszło, ale Krasuski nie miał już czasu. Podszedł do okna i spojrzał w wylot biegnącej cztery piętra niżej ulicy. Na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej stał ich człowiek, który właśnie podniósł do góry czapkę. To był sygnał.
- Jedzie! - rzucił krótko Krasuski i wszyscy zamarli w napiętym oczekiwaniu.
Dominik podszedł do okna, ale stanął tak, żeby nie było go widać z ulicy. Oddychał ciężko. Płyn zadrżał w butelkach.
Po chwili kopyta kozackich koni zadudniły o bruk. Jeźdźcy w walcowatych czapach wysypali się na Krakowskie Przedmieście. Między nimi co chwila migała biała kurtka Berga jadącego wygodnie w dwukonnym powozie.
- Uwaga! - na czole Feliksa pojawiła się zmarszczka.
Czując huk krwi w skroniach, patrzył jak powóz wjeżdża na Krakowskie Przedmieście. Po chwili mógł obserwować pana namiestnika w całej okazałości. Berg, w białej kurtce i czapce z daszkiem, jechał po lewej stronie, obok niego widać było adiutanta. Przed nimi tańczył w rytm ruchów pojazdu wysoki czarny cylinder woźnicy.
- Teraz! - syknął Krasuski.
Butelki pofrunęły w dół. Chmura białego dymu przemieszanego z ogniem podniosła się z ulicy i dotarła aż tu, do czwartego piętra.
Dominik odskoczył od okna jak oparzony, a jego miejsce zajął malarz pokojowy Władysław Wnętowski uzbrojony w krótką strzelbę z grubą lufą. Spojrzał w dół.
Z chmury na dole co chwila wyłaniały się sylwetki kozaków na koniach, którzy przypominali teraz centaurów. Przez huk wybuchających bomb i karabinowych strzałów ledwie dało się dosłyszeć rżenie przestraszonych wierzchowców, wrzaski ludzi i ryk dowódców wydających rozkazy.
Nagle z białej mgły wyłoniła się niemal cała sylwetka stającego dęba gniadego konia i Kozak, który z całej siły przyciskał się do grzbietu zwierzęcia, wpierając nogi w strzemiona. Wnętowski strzelił i mieszanka kamieni, drutu i szkła poleciała w kierunku gniadosza. Koń, dziko łapiąc powietrze chrapami zwalił się na ziemię, ciągnąc za sobą jeźdźca. Zamachowcy chwycili za bomby i dwójkami wyrzucali je przez okno.
- Odwrót! - ryknął Krasuski, gdy w dół poleciała ostatnia z bomb i skoczył do drzwi. Otworzył je na oścież i czekał, aż wszyscy jego podwładni wybiegną na schody. „Dominik. Raz. Władek. Dwa” - liczył w myślach patrząc na migające przed oczami, osmolone twarze. „Wojciech... Wojciech?”
Kunke nie wybiegł z pokoju. Krasuski obrócił się i zobaczył, że Wojtek siedzi pod oknem, zakrywając uszy rękami. Feliks skoczył i odciągnął wyrostka od okna, którego ramę poharatała właśnie paskudnie kozacka kula.
- Za młody jesteś - warknął - żeby ginąć...
Spoliczkował przerażonego chłopaka. Podziałało.
- Uciekaj! - rozkazał, a kiedy Wojtek wreszcie podniósł się na nogi i jak oparzony począł biec ku drzwiom, a potem schodami, ruszył za nim.
Kilkoro lokatorów, zaniepokojonych hukiem na ulicy, wybiegło ze swych mieszkań i z przestrachem patrzyło na pędzącego korytarzami Krasuskiego. „Sztyletnik” zwrócił uwagę na kobietę około pięćdziesięcioletnią, z której klasycznymi rysami na okrągłej twarzy czas obszedł się dość łaskawie. Ubrana w czarną suknię dama spoglądała na niego ciekawie i bez lęku, stojąc w otwartych drzwiach mieszkania, za którymi widać było pokój z ustawionym pod oknem fortepianem.
Zatrzymał się na chwilę przy odważnej niewieście:
- Ciesz się pani, bo dom twój będzie dziś najsławniejszym w mieście - rzekł podnieconym głosem, a kiedy kobieta spojrzała na niego zdziwiona, dodał: - Będzie tak, bo z jego okna rzucono przed chwilą bomby, które zabiły namiestnika Berga.
Kobieta zakryła usta dłońmi, ale Feliks Krasuski musiał ruszać dalej. Zdążył w ostatniej chwili.
Gdy wybiegał do ogrodu położonego na tyłach budynku, słyszał rytmiczne uderzenia kolb w drzwi kamienicy. Szybko pokonał drogę dzielącą go od płotu i, wspiąwszy się na dorodną jabłonkę, przesadził ogrodzenie. Pięć minut później zniknął w jednym z tysięcy warszawskich zaułków.
Wariacja trzecia
Tego samego dnia, Krakowskie Przedmieście, godzina 17’10
Generał Berg odkaszlnął. Gryzący dym wdzierał się do płuc, a mgła sprawiała, że prawie nic nie było widać. Przed chwilą, gdy z nieba spadały bomby, oszołomił go huk i błyski, ale momentalnie odzyskał kontenans. Był przecież doświadczonym żołnierzem.
Nie czuł bólu.
„Dobry znak. Nie trafili mnie” - pomyślał i zawołał na adiutanta.
Odpowiedział mu cichy jęk gdzieś za nim, a po chwili za pokiereszowane oparcie powozu złapała dłoń niknąca w mankiecie munduru. Berg podniósł się i stanął wyprostowany w powozie. Zakręciło mu się w głowie, ale tylko na chwilę. Zajrzał za oparcie. Jego adiutant właśnie podnosił się na nogi. Mniej szczęścia miały konie ciągnące powóz. Oba zwierzęta leżały na bruku, trafione pociskami.
- Iwan! - wrzasnął Berg i po chwili, z opadającej już mgły, wyłonił się kozak na koniu.
- Na rozkaz, Wasze Wieliczestwo.
- Jakie straty?
- Na razie trudno powiedzieć - wydyszał kozak. - Za dużo mgły. Na pewno padły trzy konie. Dwóch ludzi rannych.
- To był zamach, Iwan - zastrzygł wąsikiem namiestnik. - Bierz ludzi i łap tych anarchistów. Bomby spadły z wysoka, może jeszcze nie uciekli...
- Tak jest, Wasze Wieliczestwo - odparł służbiście kozak, obrócił konia w miejscu i odjechawszy kilka metrów, zaczął wykrzykiwać rozkazy.
Po kilku minutach obok karety stanął koń, niosący na grzbiecie naczelnika wojennego warszawskiego, generała Korfa.
- Dobrze, że już pan jest, Pawle Iwanowiczu - przywitał Berg podwładnego, który tymczasem zsiadł z konia i zajął wskazane mu przez namiestnika miejsce w powozie. Poprawił się tak, by nie stykać się ze zwierzchnikiem udami, a potem nachylił, by wysłuchać rozkazów.
- Pamiętasz aferę śledziową? - zapytał Berg.
Korf pamiętał doskonale. W lutym jakiś kozak-idiota ukradł ze straganu na Starym Mieście śledzia, a kiedy ludzie chcieli go za to zatłuc, strzelił w powietrze. Nadjechał patrol i Polaczków pogromił, przewracając przy okazji kilka straganów i tratując kopytami dobytek. Nic wielkiego, ale wielki książę zawsze chciał, żeby wszystko zgadzało się z literą prawa i wydał zarządzenie, na mocy którego odpowiedzialnością za zamachy objęci byli nie tylko ludzie, ale także ich dobytek, a więc i domy.
- Daj im pan lekcję, Pawle Iwanowiczu - rzekł Berg, cedząc słowa przez swe wąskie usta, które zaciskał z wściekłości tak bardzo, że prawie nie było widać warg. - Naucz ich szacunku do władzy... - w jak zwykle zakrytych do połowy powiekami oczach namiestnika błysnęła mściwość.
- Rozkaz, Wasze Wieliczestwo - powiedział generał Korf z takim uśmiechem, jakby Berg postawił przed nim właśnie apetycznie wyglądające ciastko.
Pół godziny później ostatni namiestnik Królestwa Polskiego, generał Fiodor Fiodorowicz Berg przeglądał się w lustrze, stojącym w jego prywatnych pokojach na Zamku Królewskim. Przyglądając się poszarpanemu kołnierzykowi munduru, pomyślał: „I tak mnie cisnął w szyję”.
Rozpiął dwa guziki kurtki i przez chwilę żałował, że żaden z odłamków go nie drasnął. Byłoby co pokazywać damom z petersburskich salonów. Myśl o stolicy przypomniała mu o konieczności obmyślenia listów do cara. Jadąc tu z Krakowskiego Przedmieścia, opracował już nawet jeden ustęp i teraz powtórzył go w myślach:
„Podejmę coś w rodzaju wojny przeciw ludności miasta Warszawy. Jeżeli uda mi się, w co nie wątpię, posiać w niej lęk wobec autorytetu rządu, główne ognisko w kraju zostanie sparaliżowane”
Generał Berg uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze i pomyślał, że dobrze byłoby się napić czegoś przed kolacją.
Wariacja czwarta
Paryż, 1863
Oto patrz - Fryderyku!... (...)
IX
Patrz!... z zaułków w zaułki
Kaukaskie się konie rwą -
Jak przed burzą jaskółki,
Wyśmigając przed pułki:
Po sto - po sto -
- Gmach - zajął się ogniem, przygasł znów,
Zapłonął znów - i oto - pod ścianę -
Widzę czoła ożałobionych wdów
Kolbami pchane -
I znów widzę, acz dymem oślepian,
Jak przez ganków kolumny
Sprzęt podobny do trumny
Wydźwigają... runął... runął - Twój fortepian!
X
Ten!... co Polskę głosił - od zenitu
Wszechdoskonałości dziejów
Wziętą hymnem zachwytu -
Polskę - przemienionych kołodziejów:
Ten sam - runął - na bruki - z granitu!
I oto - jak zacna myśl człowieka -
Poterany jest gniewami ludzi;
Lub - jak - od wieka
Wieków - wszystko, co - zbudzi!
I oto - jak ciało Orfeja -
Tysiąc pasji rozdziera go w części;
A każda wyje: „nie ja!...”
„Nie ja!” - zębami chrzęści -
Lecz Ty? - lecz ja? - uderzmy w sądne pienie,
Nawołując: „Ciesz się późny wnuku!...
Jękły głuche kamienie
Ideał sięgnął bruku -”
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MŁODY GENIUSZ * NAUCZYCIEL NAJLEPSZY Z MOŻLIWYCH *
OSTATNI KONCERT * PUSTELNIK Z SASKIEJ KĘPY * DETERMINACJA TUSI * DECYDUJĄCE PYTANIE * „WIATR ZIMOWY” * ZŁAMANE ZASADY *
O LAMPIE ALADYNA, BEZGŁOŚNYM TONIE I STROJENIU FORTEPIANU *
KAMYK, KTÓRY PORUSZA LAWINĘ
Jedyny geniusz, jakiego znam osobiście, nazywa się Michał i jest moim stryjecznym siostrzeńcem.
Teresa, kuzynka ze strony ojca, zwana przez wszystkich pieszczotliwie „Tusią”, szybko zauważyła u chłopca oznaki talentu. Do kanonu rodzinnych anegdot opowiadanych zawsze przy okazji chrzcin, imienin i ślubów przeszła historyjka z czasów, gdy Michaś miał cztery lata. Nikt już dokładnie nie pamięta, czyje to były imieniny - Tusi czy jej męża, Karola, ale wszyscy dobrze wiedzą, co się wówczas wydarzyło.
Goście, zajęci opróżnianiem salaterek wypełnionych jajkami z majonezem, śledzikami i wędlinami, do których podano wyśmienite wino wyprodukowane własnoręcznie przez Karola, nie zwracali w ferworze dyskusji uwagi na ubrane w marynarskie wdzianko pacholę plączące się im pod nogami. Chłopiec, znudzony sprawami dorosłych, zakradł się do pokoju, w którym stało pianino matki.
Tusia skończyła średnią szkołę muzyczną. Chciała iść do konserwatorium, ale odradzono jej to, w łagodnych co prawda, ale bolesnych dla ambitnej osiemnastolatki, słowach.
Koncert na zakończenie tamtego roku szkolnego był ostatnim publicznym występem, jaki dała w życiu. Potem grała już tylko okazjonalnie dla znajomych i rodziny.
Trudno się więc dziwić mojej kuzynce, że kiedy Michaś wdrapał się na wysoki stołek, z trudnością podniósł klapę skrywającą białe i czarne klawisze, uderzył kilka razy próbując instrument, a potem zagrał jednym palcem, idealnie powtarzając każdą nutę melodyjki z jakiejś reklamówki, Tusia przybiegła do pokoju. Opierając się o framugę poprosiła synka, żeby zagrał jeszcze raz. Zadowolony z nagłego zainteresowania dorosłych, którzy przybiegli za Tusią do drzwi pokoju i zamarli w oczekiwaniu, Michaś powtórzył melodię bez jednego błędu. Rozległy się brawa, które tak zdziwiły i speszyły chłopaczka, że zeskoczył z krzesła i pobiegł do mamy.
Tak to się zaczęło.
Muzyczną podstawówkę skończył, zanim nauczył się porządnie pisać. Liceum miał za sobą w wieku lat dziesięciu. Wtedy też wynajęto dla niego prywatnego nauczyciela, który po kolejnych dwóch latach stwierdził, że przekazał mu już całą wiedzę, jaką dysponuje.
- Nie wiem, kto mógłby go dalej uczyć... - zastanawiał się, zagadnięty przez Tusię podczas ostatniej wizyty u swego genialnego podopiecznego. - Pani syn jest o krok od wypracowania własnego wspaniałego stylu... Tu trzeba nieomylnej ręki. Takiej, która nie naruszy delikatnego mechanizmu - przez chwilę się zastanawiał a potem dodał bez przekonania: - Może gdyby zdołała pani przekonać starego Wrońskiego...
Łatwo powiedzieć! Adam Wroński, wielki wirtuoz fortepianu i taki sam dziwak, przestał występować w wieku lat dwudziestu czterech.
Czasem jeszcze, późną nocą można obejrzeć jego ostami koncert zarejestrowany przez telewizję w czasach, gdy był u szczytu sławy. Stary, czarnobiały celuloid przechował obraz wysokiego chudego mężczyzny o klasycznym profilu.
Nie zważając na to, że przed nim znajduje się widownia wypełniona publicznością, że on sam ubrany jest we frak, że fortepian ustawiony na estradzie błyska ku niemu elegancką, uroczystą czernią, wnosi na scenę odrapane, stare składane krzesełko z ciemnego drewna. Rozkłada mebel z lekkim trzaskiem, stawia go przy instrumencie i dopiero teraz kłania się publiczności. Słucha ogłuszających oklasków, a potem siada na krześle. Dopiero teraz widać jakie jest niskie. Wroński wygląda jak urzędnik, który zasiadł za biurkiem. Wydaje się, że mógłby bez trudu dotknąć klawiszy łokciami. Pianista jeszcze przez chwilę siedzi wyprostowany i patrzy przed siebie, potem drapie się w lewą skroń i opuszcza głowę z gładko zaczesanymi do tyłu włosami tak nisko, że ledwo widać ją ponad pudłem rezonansowym. Wreszcie dotyka klawiszy.
Ale krystaliczne, precyzyjnie oddzielone tony to nie jedyny dźwięk jaki dochodzi do widzów. Ci, którzy siedzą w pierwszym rzędzie słyszą też niski, zawodzący głos pianisty, który ma w zwyczaju wyśpiewywać grane przez siebie utwory; jest to zresztą zmora wszystkich realizatorów dźwięku, z którymi Wroński współpracuje, bo muszą naprawdę nieźle się nagimnastykować, żeby usunąć te tubalne zaśpiewy z nagrań.
Koncert trwa. Pianista wykonuje utwory z „Das Wohltemperierte Klavier” Bacha. Nagranie tego dzieła przyniosło Wrońskiemu światowy rozgłos i żaden koncert nie może się obyć bez kilku chociażby fragmentów. Długie palce delikatnie dotykają klawiszy podczas wykonywania preludiów i szaleją w akrobacjach, gdy grają fugi. Wroński kołysze się, jakby zapadał w sen i znów się budził, wzmacniając tym jeszcze hipnotyzującą moc barokowego rytmu.
Wreszcie utwór się kończy. Pianista wygina się w pałąk, prawie dotykając twarzą klawiatury, jakby zadawał instrumentowi ostateczny cios. Prawa ręka wybija ostatni mocny akord, a lewa już mknie w górę i razem ze strzelającym znad klawiszy tułowiem szarpie się w ostatnim spazmie. Koniec utworu. Cisza. A potem szalone oklaski.
Wroński wstaje, kłania się, ukazując widowni szczyt głowy, na której kilka włosów wydostało się spod ciężkiej warstwy brylantyny, potem składa krzesełko i schodzi ze sceny na zawsze.
Gdy zakończył estradowe występy, Adam Wroński zaszył się w swojej warszawskiej willi na Saskiej Kępie, gdzie urządził profesjonalne studio nagraniowe. Co roku, w pierwszy dzień wiosny, który jest również dniem urodzin Jana Sebastiana Bacha, pod jego drzwiami zjawiał się kurier z Polskich Nagrań i odbierał gotową taśmę-matkę, która po przeniesieniu na odpowiednie nośniki trafiała do sklepów. Pierwszy nakład znikał najpóźniej po trzech dniach.
Oprócz codziennego porannego spaceru po uliczkach Saskiej Kępy, który nieodmiennie kończył się podwójnym espresso w kawiarni oddalonej kilka metrów od willi pianisty, Adam Wroński niemal nigdy nie opuszczał swej samotni. Biografom wirtuoza znane są tylko dwa takie wypadki. Pierwszy raz było to w 1975 roku, kiedy pojechał do Łodzi, żeby posłuchać jak dziewięćdziesięcioletni Artur Rubinstein gra drugi koncert fortepianowy Chopina. Drugi i jak dotąd ostatni wyjazd miał miejsce na początku lat osiemdziesiątych. Pianista poleciał wówczas do Nowego Jorku na pogrzeb matki.
Biografowie donosili również o jego niechęci do tego, by być dotykanym przez innych ludzi, o uzależnieniu od licznych lekarstw i ubieraniu się w ciepłe rękawiczki, obszerne palta i długie białe szaliki nawet wtedy, gdy termometr wskazywał powyżej dwudziestu stopni.
Co do uczniów, żaden z licznym biografów Adama Wrońskiego, których dzieła zgłębiła moja kuzynka, zanim zdecydowała się odwiedzić wirtuoza, nigdy o takowych nie słyszał.
Ale Tusia nie należała do kobiet, które łatwo się poddają.
Popchnęła furtkę z żelaznych prętów. Nie odczuwała zmęczenia, chociaż wstała skoro świt i już od przeszło dwóch godzin była w drodze. Najpierw jechała przez dwie godziny z Płocka do Warszawy, a potem trzy kwadranse przebijała się przez poranne stołeczne korki w rozklekotanym i dusznym autobusie pełnym niewyspanych ludzi.
Zrobiła krok i weszła na ścieżkę prowadzącą przez trawnik do drzwi pięknej modernistycznej willi. Fasada kwadratowego budynku była obłożona porowatym betonem. Przeszkloną wieżę z lewej strony przykryto podziurawioną regularnie betonową płytą. Przez półprzezroczyste szyby wieży było widać ciąg schodów łączących dwa piętra z parterem.
Moja kuzynka obróciła się i spojrzała na dwunastolatka, stojącego za furtką i wpatrującego się w ziemię. Pochyliła się i ujęła chłopca za rękę.
- No chodź - powiedziała i pociągnęła go lekko w stronę willi.
Doszli do drzwi. Dzwonek ukryty był między pnączami winorośli, która wspinała się w górę po prawej stronie drzwi i oplatała niemal całą frontową ścianę na poziomie pierwszego piętra. Tusia przyjrzała się uważnie synowi i szybkim ruchem przygładziła mu nieco zmierzwione podczas podróży włosy. Odetchnęła głęboko i nacisnęła guzik dzwonka.
Długo nikt nie otwierał.
Czekali kwadrans i dzwonili jeszcze dwa razy, zanim na schodach za drzwiami odezwały się czyjeś powolne kroki. Im bliżej były kroki, tym lepiej dało się słyszeć pofukiwanie, kichnięcia i gniewne mamrotanie.
W końcu drzwi się uchyliły i ukazała się za nimi głowa Adama Wrońskiego. Na twarzy wielkiego wirtuoza zniecierpliwienie mieszało się z zaskoczeniem.
- Witam, maestro - Tusia nie dała dojść muzykowi do słowa. - Przyprowadziłam panu diament do oszlifowania - w tym momencie położyła rękę na plecach Michała i przesunęła chłopca nieco do przodu.
- Nie przyjmuję uczniów - na twarzy muzyka nie było już zdziwienia. Zastąpił je ledwie tłumiony gniew. - Nigdy nie przyjmowałem i nie mam zamiaru czynić tego w przyszłości. Żegnam panią!
Skrzydło drzwi ruszyło z impetem do przodu. Zatrzymała je noga obuta w czerwony pantofelek na szpilce, którą Tusia błyskawicznie wepchnęła między drzwi i framugę. W szparze ukazały się wściekłe oczy Adama Wrońskiego.
- A Robert Kosecki? - zapytała Tusia.
Szpara nieco się poszerzyła. W oczach wirtuoza pojawiło się zainteresowanie.
- Nikomu o tym nie mówiłem... - mistrz fortepianu przyglądał się mojej kuzynce. - Skąd się pani dowiedziała?
- Przypadkiem. Od jednego z pańskich kolegów z roku... Powiedział mi, że uczył pan Roberta w latach sześćdziesiątych.
- Mówiła pani o tym komuś? - zapytał Wroński ostrym tonem, który nie zdołał jednak pokryć niepokoju.
- Na razie nie... - Tusia zrozumiała, że dostała wreszcie do ręki jakiś argument. Wirtuoz bał się najwyraźniej, że wiedza o jego pedagogicznym epizodzie może zostać upubliczniona.
Miała rację. Wroński wiedział aż za dobrze, co by to oznaczało - pielgrzymki małych pianistów i ich rodziców tratujące jego wypielęgnowany trawnik i dobijające się do drzwi, by zmusić go do zajęcia się muzyczną edukacją „nieoszlifowanych diamentów”. Przeżywał już coś podobnego przez pół roku w latach sześćdziesiątych i nie miał ochoty na powtórkę.
- No dobrze... - westchnął Adam Wroński, zrozumiawszy, że kobieta nic da się teraz łatwo zbyć. - Umówmy się tak. Pani nie powie nikomu o Robercie Koseckim, a w zamian za to dam szansę pani synowi. Czy mogłaby pani już zabrać nogę?
Tusia spojrzała na niego podejrzliwie. Trudno jej było uwierzyć, że poszło tak łatwo.
- To znaczy, że będzie pan uczył Michała? - zapytała, trwając w lekkim wypadzie ze stopą przy futrynie drzwi.
- Tego nie powiedziałem... - uśmiechnął się sprytnie wirtuoz. - Najpierw zadam mu pytanie. Jeśli odpowie prawidłowo, przejdziemy do następnego etapu.
- Ile będzie tych etapów? - dopytywała się Tusia.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]