[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ANDRZEJ PILIPIUK
PAN SAMOCHODZIK I TAJEMNICA ARARATU
Prolog.
Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała niczym wnętrze
dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i śniegu. Siedzący w głębi groty
mężczyzna dorzucił do niewielkiego ogniska dwa kawałki drewna. Z kieszeni wyjął zegarek na
złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego płomienia, aby odczytać, która jest godzina. Dochodziła
druga nad ranem. Zadrżał i szczelniej zawinął się w niewyprawioną końską skórę. Pięć godzin do
świtu. Niespodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt. Z torby leżącej u jego stóp wydobył
dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na zamówienie najlepszy rusznikarz w
Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika. Hrabia czekał trzymając zesztywniały od
zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły się. Zimno stawało się coraz bardziej
przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana i wsunął zgrabiałe dłonie pod skórę. Na mrozie
stwardniała otaczając go jakby pancerzem. W ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para
żółtych wilczych ślepi. Nie chciał strzelać. Bał się zdradzić swoją obecność, choć nie sądził by
ciągle go szukali. Zaklął wściekle. Mimo woli zaczął rozważać swoją sytuację.
Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz. Do wsi Ahora
nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym dolinom Armenii. Ku krainie w
której jego pieniądze mają wartość. Namacał odruchowo skórzany portfel, a w nim gruby zwitek
rosyjskich rubli. Chciał zapalić fajkę, ale nie miał już tytoniu. Przejdzie przez równinę Arakesz.
Jeśli Ormianie zaczaili się tam, pozabija ich. Jeśli będzie ich zbyt wielu ukryje się. Za dwa dni
dotrze w bezpieczne miejsce. O ile oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze
kilka patyków. Wystrzelił jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz torby
węzełek i dłuższą chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego drewna. Wsunął go
spowrotem na miejsce a zamiast niego wyjął zeszyt oprawiony w skórę. Otworzył go w miejscu
założonym błękitną jedwabną wstążką. Atrament w piórze zamarzł, ale w bocznej kieszeni znalazł
kopiowy ołówek. Poślinił jego koniec i zanotował na wolnej kartce:
Jeśli nawet umrę to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następcy zdołają wedrzeć się
na Aghri Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie
.
Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesznie dłoń w cieple za
pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że mało sobie nie odgryzł języka, a potem nagły skurcz
zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę. Wilcze ślepia jeszcze kilkukrotnie pojawiły
się po drugiej stronie ogniska, ale zwierzę bało się przekroczyć dogasające płomienie.
ROZDZIAŁ
I
Poranny telefon. * Czy Batura może nas podsłuchiwać. * Chełm ulica Lwowska *
Tajemniczy magazyn na strychu * Pan Tomasz ma skrupuły * Ciężarówka z bezcennym
ładunkiem.
Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.
-Halo? - wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.
-Witaj Pawle - głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. - Mam nadzieję, że
nie obudziłem?
-Ależ szefie.
-Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.
Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny powinienem był
tkwić za swoim biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
-Przepraszam, ja...
-Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyjechać?
-Do ministerstwa?
Szef westchnął.
-Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem w Chełmie.
Zaspana wyobraźnia podsunęła mi widok pana Tomasza przebranego w mundur z automatem
w dłoni siedzącego w okopie.
-W hełmie? - powtórzyłem.
-W mieście Chełm! - huknął. - Zapamiętaj adres. Ulica Lwowska siedem.
-Lwowska siedem.
-To koło przystanku PKS. Koło dworca PKS. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.
-Lwowska siedem. Miasto Chełm.
-Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O dwunastej siedem masz z Dworca
Centralnego z przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na szesnastą.
-Wezmę Rosyanta...
-Nie. Nasz wóz jest zbyt charakterystyczny. Jerzy Batura mógłby cię łatwo wyśledzić. Na
dworzec musisz się przemknąć tak żeby cię ludzkie oko nie widziało. A zwłaszcza jego oko.
-Rozumiem.
-Ach, nie pomyślałem, telefon mógł być na podsłuchu.
-Spokojna głowa, szefie. Zainstalowałem wykrywacz. Gdyby się podłączył zaraz bym to
zauważył.
-Dobrze. Czekam.
-Stało się coś? - zapytałem ostrożnie.
Słuchawka milczała, ale wyobraziłem sobie jak energicznie kiwnął głową. Zaraz potem
rozłączył się.
*
Był ciepły czerwcowy dzień. Chełm spodobał mi się już na pierwszy rzut oka. Wyglądał na
miłe, spokojne, senne, prowincjonalne miasto. W powietrzu unosiła się ledwo uchwytna atmosfera
zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej do dworca ulicy pamiętała jeszcze pierwszą
wojnę światową. Tylko sunące po dziurawym asfalcie samochody psuły to wrażenie. Ulica
wspinała się powoli na wzgórze górujące nad miastem. Na jego szczycie zza drzew prześwitywały
kopuły kościoła. Z kamienic odpadał tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed wojną.
Gdzieniegdzie rozstawiono rusztowania i odnawiano elewacje. Przeszedłem koło pawilonu spółki
Labirynt i zakręciłem koło kościoła. Ulica Lwowska opadała w dół. Przyjemnie było dać odpocząć
nogom. Przed kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem na
budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowaniach okien pamiętał jeszcze „stare, dobre,
carskie czasy”. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych dębowych
drzwi.
-Kim pan jest? - zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant stojący pod oknem.
-Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki.
policjant podszedł bliżej.
-Czy może pan okazać jakiś dokument...
Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.
-Dziękuję. Sam pan rozumie. Ostrożności nigdy za wiele.
-Ale co tu się właściwie dzieje?
Uśmiechnął się szeroko.
-Wyjaśnią panu wewnątrz.
Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.
-Niech pan uważa, podłoga jest mocno dziurawa - ostrzegł.
Stanąłem zdezorientowany w sieni.
-Po schodach na górę - dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała zasuwka, gdy
przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W budynku było dość ciepło, ktoś napalił w piecach.
Wdrapywałem się na górę, po długich trzeszczących schodach. Wreszcie stanąłem u stóp drabiny
prowadzącej na tajemniczy strych. Z góry usłyszałem podniecony głos szefa. Wspiąłem się po
drabinie i stanąłem oślepiony mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych reflektorków. Strych jak
mogłem się zorientować zawalony był stosami rozmaitych rupieci i kartonowych pudeł.
-Hop, hop - pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. ominąłem chwiejną piramidę i
prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz. Kilogramy kurzu.
Bardzo dużo leżało go wszędzie wokoło.
-Witaj Pawle - powiedział pan Tomasz. - Świetnie, że jesteś, pomożesz w tej robocie.
Rozejrzałem się. Dwaj mężczyźni grzebali w wielkim stosie skórzanych siodeł, jakichś szmat
będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz innych dziwnych rupieci. Potknąłem
się o zardzewiałą zbroję husarską.
-Ostrożnie - ostrzegł mnie szef. - Patrz pod nogi, pełno tu butelek. Szkoda je rozdeptywać,
niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłego wieku.
-Gdzie my jesteśmy? - wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie kurzem. - To
rekwizytornia jakiegoś teatru?
Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się ubawieni.
-Rekwizytornia? - parsknął jeden. - Panie Tomaszu, a mówił mam pan, ze ten pański pomocnik
skończył historię sztuki.
Zamarłem zaskoczony przypuszczeniem. Podniosłem z ziemi szablę. Była nieco zaśniedziała
po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popękała, ale zdobiące jelec drobne błękitne kamyki
lśniły jak świeżo wypolerowane. Przetarłem ją dłonią.
-To przecież turkusy - wyjąkałem.
-Tak. To wszystko jest prawdziwe.
Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na kanapie, a szef
delikatnie mną potrząsał.
-Natrzeć mu skronie wódką - zaproponował ktoś ze strychu.
-Już mi lepiej - powiedziałem siadając. - Co to było? Co to za strych?
-Coś w rodzaju prywatnego muzeum - uspokoił mnie pan Tomasz. - Po prostu któryś z
dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjonerem.
-Przecież tego wszystkiego jest tam tyle, że możnaby zbudować drugie Muzeum Wojska
Polskiego...
-No, nie przesadzajmy - zaprotestował pan Tomasz. - Muzeum Wojska Polskiego na
czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego eksponuje może koło tysiąca, a tu na tym strychu jak do
tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię, że gdyby wtargnął tu na przykład
Jerzy Batura to miałby się z czego utrzymywać do końca życia. A i dla trzeciej generacji
zdegenerowanych łowców dzieł sztuki by starczyło.
Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z rodu Baturów i
równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.
-Do rzeczy - głos szefa sprowadził mnie na ziemię. - Musimy to wszystko wstępnie
skatalogować. Potem popakować w pudła i przygotować transport do Warszawy.
-Ciężko będzie.
-Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi - uśmiechnął się. - Z inwentaryzacją poradzę sobie. Ty
będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest ciężarówka. Pilnuje jej drugi policjant.
-Nie można by wziąć do tego miejscowych? Nie mówię, ludzi z ulicy, ale zaufanych
pracowników muzeum miejskiego?
Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.
-Jest z tym mały problem - powiedział. - Chodzi o to, że miejscowe muzeum na razie nic o tym
nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za to głową.
-A dlaczego?
-Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mosiężnymi płytkami uzdę
końską.
-Popatrz na tą skórę Pawle - powiedział. - Kruszy się, podpleśniała. Mosiądz koroduje.
Wszystkie te przedmioty musimy poddać natychmiastowej konserwacji. Tymczasem miejscowe
służby nie posiadają wystarczającego wyposażenia logistycznego.
Złapałem się za głowę.
-Chcecie im zwinąć sprzed nosa taki skarb bo nie umieją go zakonserwować?
-Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie.
Zawahałem się.
-To nie powinno być tak - powiedziałem wreszcie. - Znaleziska dokonano na ich terenie. Wiele
z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych ziem.
Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrzegłem w nich ból i walkę. Usta
ściągnęły mu się.
-Masz rację - powiedział cicho. - Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na jakiś czas zagłuszyć
głos sumienia. Co proponujesz?
Zamyśliłem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Wreszcie odezwałem się. Mówiłem
wolno starannie dobierając słowa.
-Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w Warszawie
konserwacji. Najlepszym wyjściem jak mi się wydaje będzie wywiezienie ich, ale jednocześnie
należy przekazać pracownikom miejscowego muzeum pełną kopię inwentarza, na podstawie której
będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich praw i przynajmniej wypożyczania tych
zabytków z Warszawy celem zorganizowania wystaw tematycznych. Pan Tomasz poweselał.
-Sprytne - powiedział.
-Ależ szefie...
-Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?
-Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...
-No to do dzieła.
Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszystkie pudła znalazły się na dole,
bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki. Wdrapałem się na górę. Pan Tomasz
siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku wyglądało to nawet
zabawnie. Panowie Konrad i Zbyszek stawali przed szefem z wygrzebanym przedmiotem w
dłoniach. On unosił aparat fotograficzny Minolta, wciskał ustawianie ostrości. Cicho brzęczał
Zoom, potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.
-Siodło kawaleryjskie, lata pięćdziesiąte dziewiętnastego wieku, srebrzony mosiądz. Stan
zachowania czwarty. Numer ewidencyjny Cl7 - łamane na 781. Zdjęcie numer dwadzieścia sześć,
rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.
Wyręczyłem go w wypełnianiu formularza, za co był mi bardzo wdzięczny. Dochodziła
północ. Mocna kawa pachniała upojnie. Wreszcie długopis zaczął wypadać mi ze zdrętwiałych
palców. Policjant sprzed domu wycofał się do sieni. O północy zmienił go kolega. Wreszcie Pan
Tomasz przerwał pracę.
-Wystarczy na dzisiaj - powiedział. - Wszyscy spać. Zatrzasnęliśmy klapę i zapieczętowaliśmy
ją na noc. Zniosłem ostatnie pudla. Zamknęliśmy i opieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi
przyczepiliśmy alarm.
Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą zaczerpniętą z pompy na
podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu naprzeciwko i kupiłem co trzeba na śniadanie.
Oczywiście dla pełnego oprzytomnienia nieodzowna okazała się kawa, choć poprzedniego
wieczoru wypiłem jej tyle, że czułem do niej serdeczne obrzydzenie. Szef wyraźnie spieszył się,
chciał jeszcze przed południem wyprawić transport w drogę. Na szczęście na strychu pozostało już
niewiele zabytków. Zaledwie dwieście. Po pięciu godzinach roboty zapakowane czekały na wyjazd.
-To duże ryzyko, przewozić ten ładunek, tak za jednym zamachem - zauważyłem.
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
-Najlepszą bronią jest tajemnica - powiedział. - Nie wątpię, że Jerzy Batura na wieść o tym, że
przez kraj będzie jechać ciężarówka wypełniona zabytkami wartości lekko licząc dwu milionów
nowych złotych zorganizowałby zasadzkę na drodze... Zresztą, może go przeceniam.
-Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? - zagadnąłem. - Załóżmy, ze Batura
podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że pojechałem do Chełma. Jeśli zorientował się, że pan Szefie
wyjechał w sobotę świtem jedyną ciężarówką ministerstwa gdzieś w Polskę to składając te dwa
fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, to najkrótsza droga do Warszawy. Jeśli zna numery
wozu, a myślę, że ich zdobycie nie jest dużym problemem to sądzę, że zasadzka już może czekać.
Proszę też nie zapominać, że ktoś z ministerstwa „sypie”.
Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad okularów.
-Pomyśleliśmy o tym - powiedział.
W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą wypchaną torbę.
-Witam panów - powiedział. - Kapitan Iwanczuk. Jestem na polecenie komendanta
wojewódzkiego odpowiedzialny głową za ciężarówkę i jej ładunek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, przedstawiając się. Obejrzał uważnie samochód.
-Rygle z tyłu wyglądają solidnie - powiedział. - Numery rejestracyjne to pewien problem. - Z
torby wydobył dwie tablice. - Zaraz wymienimy.
Popatrzył w zadumie na bok pojazdu. Z torby wyjął rulon i szmatkę. Przetarł starannie lakier a
następnie zręcznie nakleił wielką nalepkę. Pan Tomasz zachichotał.
-„Ubojnia przemysłowa Świńtex w Chełmie” - przeczytał. - „dostarczamy mięso wołowe,
wieprzowe i cielęcinę”.
Na boku samochodu pysznił się obrazek przedstawiający uśmiechniętą świnię z kwiatkiem w
zębach.
-To nie wszystko - powiedział kapitan. - Zaraz za Lublinem wykonujemy ponowną zmianę
tablic rejestracyjnych i wyglądu wozu - rozwinął kolejny rulon.
„Rzeźnia Sanitarna i Fabryka kleju kostnego Altair”
Pan Tomasz chichotał a ja ledwo zdołałem się powstrzymać.
-No, a gdyby przyszło co do czego - rozchylił torbę. Wewnątrz leżał pistolet maszynowy Uzi i
kilka granatów.
-Mam CB-radio i telefon w każdej chwili mogę wezwać posiłki. Sądzę, że mogą panowie spać
spokojnie.
Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.
-No cóż. Pozostaje mi życzyć panu szerokiej drogi.
Pożegnaliśmy się i samochód odjechał.
-Myślałem, że my też wracamy? - zdziwiłem się.
-No, niezupełnie. Teraz wreszcie nadszedł czas, chcę cię wtajemniczyć w moje palny.
Znaleźliśmy coś na tym strychu.
-Coś jeszcze? - zdumiałem się.
-Chodźmy - pan Tomasz wykonał ręką zachęcający gest. Ruszyliśmy ulicą Lwowską pod górę.
Ulica przechodziła w szerokie schody prowadzące jeszcze wyżej, tam gdzie nad drzewami
majaczyły dachy kościołów i cerkwii. Myślałem, że odpoczniemy na ławce wśród morw, które
właśnie zaczęły owocować, ale szef miał inne plany.
Rozdział II
W podziemiach kredowych * Złota zausznica * Co widnieje na monetach Bolesława
Chrobrego? * Jaskinia ducha Bielucha * Pekaes do Wojsławic * Bimber ze śliwek *
Naukowcy z Warszawy
Powietrze pachniało upojnie. Nadchodziło lato. Z niedużego placyku ruszyliśmy w dół i
niebawem zatrzymaliśmy się przed pawilonem spółki „Labirynt”.
-Cóż to za spółka? - zdziwiłem się.
Pan Tomasz uśmiechnął się tajemniczo.
-Chodź, to zobaczysz.
Weszliśmy. Na wprost wejścia za ladą siedziała miła ruda panienka. W pawilonie wystawiono
dużą ilość rzeźb i obrazów, wszystko po dość przystępnych cenach.
-Dwa bilety - uśmiechnął się do panienki mój szef.
-Panowie jesteście sami?
Kiwnął głową.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]