[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lindsay Armstrong
Na Złotym Wybrzeżu
PROLOG
Wspólna jazda taksówką z pewnym zabójczo
przystojnym mężczyzną podczas burzy w Sydney
zmieniła życie dwudziestodwuletniej Rhiannon
Fairfax.
Kiedy w ociekającym deszczem jaskrawożół-
tym płaszczu dotarła na postój, czekał jako pierw
szy w kolejce. Na szczęście akurat podjechała
taksówka. W rozpaczy spytała, czy pozwoli jej
wsiąść. Ponieważ jechali w tym samym kierunku,
wyraził zgodę. Zajmowali miejsca, wysłuchując
sarkania kierowcy, że zamoczą siedzenie. Kiedy
wreszcie usiedli, Rhiannon zdjęła kaptur. Pod spo
dem miała granatowy beret naciągnięty na uszy,
pod który upchała włosy. Nieznajomy obserwował
jej poczynania z rozbawieniem.
- Co za dzień! - zagadnęła.
- Pani jest przynajmniej odpowiednio ubrana.
- Cóż, raczej praktycznie niż elegancko, stoso
wnie do warunków - ucięła.
Dopiero gdy trochę ochłonęła, przyjrzała się
uważniej współpasażerowi. Wysoki, barczysty męż
czyzna o regularnych rysach, gęstych, ciemnych
6
LINDSAY ARMSTRONG
włosach i głębokich, błękitnych oczach zrobił na
niej wielkie wrażenie. Nosił grafitowy garnitur od
doskonałego krawca. Oceniła go na niewiele po
nad trzydzieści lat. Roztaczał wokół siebie aurę
władzy. Przypuszczała, że piastuje wysokie stano
wisko. Przemknęło jej przez głowę, że w innych
sprawach również doskonale sobie radzi. W ja
kich? Z pewnością nie spędził całego życia za
biurkiem. Patrząc na ładny profil, opaloną twarz
i smukłe dłonie, zabroniła sobie dalszych spekula
cji na jego temat, zwłaszcza że pochwyciła jego
zaciekawione spojrzenie.
- Przepraszam - mruknęła z zażenowaniem
- ale pewnie przywykł pan do ciekawskich spoj
rzeń.
- Mógłbym to samo powiedzieć o pani, ale na
razie niewiele widać - odparł, mierząc wzrokiem
jej postać pod przypominającym obszerny namiot
sztormiakiem.
- Łatwo nawiązuje pan kontakty - zauważyła,
ku własnemu zaskoczeniu już zupełnie swobod
nym tonem. Pozytywna zmiana, jaka zaszła pół
godziny wcześniej w jej życiu, wprawiła ją w szam
pański humor.
- Wręcz przeciwnie. Bynajmniej nie zależy
mi
i pewnie długo jeszcze nie będzie zależało na
nawiązywaniu nowych znajomości - odparł. Rysy
mu stwardniały, lecz już po chwili obojętnie wzru
szył ramionami. - A pani?
NA ZŁOTYM WYBRZEŻU
7
- Podobnie - mruknęła z zażenowaniem, zbie
rając niezręcznie fałdy obszernego płaszcza. - Męż
czyźni mi obrzydli, chyba na całe życie.
- Dlaczego?
- Nieważne. - Rhiannon z wysiłkiem odwróci
ła wzrok ku oknu. - Proszę mi przypomnieć,
o czym mówiliśmy poprzednio? - spróbowała od
wrócić jego uwagę od niewygodnego tematu.
- O pani atutach - odrzekł, patrząc prosto
w błyszczące, brązowe oczy.
- Cóż, nie należę do piękności, ale mam niezłą
figurę, naturalne blond włosy pod tym ohydnym
beretem, no i podobno niezłe nogi, choć matka
przełożona w prowadzonej przez zakonnice szkole
wielokrotnie przestrzegała, że mogą mnie spro
wadzić na manowce. Tam liczyło się tylko piękno
duszy. Za to w następnej szkole nie traktowano
cielesnych walorów jak pierwszego stopnia do
piekła. Odebrałam dość staranne wykształcenie
- dodała na widok zdziwionej miny współpasa
żera.
- Szkoda, że nie mogę sam ocenić, czy popeł
nia pani grzech pychy - odrzekł z poważnym
wyrazem twarzy, któremu przeczyły figlarne błys
ki w oczach.
Dalsza podróż upłynęła w miłej atmosferze.
Zadowolona, odprężona już Rhiannon gawędzi
ła swobodnie. Po opuszczeniu miasta skręcili
w elegancką, obsadzoną drzewami drogę do Woo-
8
LINDSAY ARMSTRONG
lahara. Mężczyzna poinformował, że chce wy
siąść, ale kierowca nie zareagował. Nagle stracił
kontrolę nad kierownicą na śliskiej, mokrej szosie.
Wjechał na chodnik, uderzył w drzewo, złamał
barierkę i zawisł na skale nad przepaścią. Pasaże
rowie nie ucierpieli, ale taksówkarz stracił przy
tomność. Od runięcia w przepaść dzieliły ich za
ledwie sekundy. Wysiedli tak szybko, jak mogli,
w strugach deszczu, pod naporem nawałnicy za
dzwonili po pomoc. Następnie wspólnym wysił
kiem otworzyli wgniecione drzwi. Jedynie refleks
nieznajomego uratował kierowcy życie. Położyli
go na trawie, na znalezionym w bagażniku kawał
ku folii. Rhiannon przykryła go swoim płaszczem.
Przemoczeni, ubłoceni od stóp do głów, podrapani,
patrzyli bezradnie, jak taksówka powoli zsuwa się
w dół po zboczu.
- Dzięki Bogu, że go wydostaliśmy! - krzyk
nęła Rhiannon. - Ma pan skaleczoną rękę i znisz
czoną marynarkę - zauważyła po chwili.
- Nic mi nie jest.
W tym momencie usłyszeli wycie syren. Wkrót
ce nadjechały karetka i radiowóz. Lekarz nie stwier
dził u kierowcy poważniejszych obrażeń. Po zło
żeniu zeznań, zdjęta współczuciem policjantka
zaprosiła Rhiannon do auta. Pozwolono jej zadzwo
nić po następną taksówkę. Przybyła prawię natych
miast, co Rhiannon uznała za prawdziwy cud w tak
okropnych warunkach. Gdy wysiadała z radiowo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]