[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ally Blake
Narzeczona szefa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy Veronica Bing była małą dziewczynką, marzyła o tym, by mieć niebie-
skie oczy i blond włosy. Chciała też być wróżką i mieć skrzydełka. I chciała jeszcze
mieć aparat na zębach i rozwiedzionych rodziców, tak jak wszystkie dzieciaki w
szkole. Aha, i jeszcze różowy samochód.
Skromne marzenia, prawda?
Niestety, jej włosy zgęstniały, ściemniały i zaczęły się kręcić. Gdy w końcu
jako nastolatka postanowiła spełnić swoje marzenie i ufarbowała je na jasny kolor,
szybko doszła do wniosku, że wygląda jak beza, toteż wróciła do naturalnego od-
cienia. Jej oczy także uparcie odmawiały podporządkowania się jej woli i pozostały
brązowe. Skrzydełka się nie pojawiły. Veronica szybko zresztą odkryła, że jest
uczulona na latanie - jeżeli tylko mdłości, pocące się dłonie i krótki oddech można
uznać za objawy alergii. Co ciekawe, morele i mango, a także ciemnowłosi przy-
stojni mężczyźni pragnący małżeńskiej stabilizacji wywoływali w niej dokładnie
taką samą reakcję.
Jej zęby doskonale radziły sobie bez aparatu. Dla rodziców była darem od lo-
su, późnym i wyczekiwanym dzieckiem, a ponieważ Don i Phyllis Bingowie w
dniu jej narodzin dobiegali już pięćdziesiątki i od trzydziestu lat byli szczęśliwym
małżeństwem, trudno było oczekiwać, aby potem nagle się rozwiedli. Zamiast tego
ojciec zmarł na zawał, gdy Veronica była jeszcze w liceum, co złamało serce mat-
ce. Lekarze co prawda utrzymywali, że to pojawił się alzheimer, ale Veronica, która
rzuciła studia, aby zaopiekować się mamą, wiedziała lepiej.
A różowy samochód? Cóż, jedno spełnione marzenie na siedem możliwych to
nie tak źle!
Przemierzając zaułki wschodniego Melbourne swoją bardzo seksowną, bardzo
różową i kosztowną w utrzymaniu corvettą, Veronica zredukowała bieg, zwolniła i
zsunęła z nosa okulary, aby upewnić się, że dobrze trafiła, a następnie skręciła
zgrabnie i hałaśliwie w High Street.
W żółwim tempie wlokła się za tramwajem, podziwiając witryny sklepów ze
starociami, luksusowych butików i galerii sztuki, ciągnące się wzdłuż alei wysa-
dzanej dębami. W końcu tramwaj zatrzymał się na przystanku, a ona wyhamowała
tuż za nim. Oparła głowę na zagłówku i spojrzała na jasne błękitne niebo.
Odetchnęła głęboko, próbując odnaleźć w powietrzu znajome zapachy. Uro-
dziła się i wychowała w Melbourne, skąd sześć lat temu wyjechała. Czy miasto
powita ją z otwartymi ramionami, czy tylko niedbale skinie jej głową?
Miała nadzieję na to pierwsze. Przyjechała na rozmowę w sprawie pracy, któ-
ra wydawała się jej doskonała. Licytator w poważanej galerii sztuki. Oferta była
czasowa i oznaczała współpracę z bliską przyjaciółką, której nie widziała od lat. Jej
przyjęcie oznaczałoby ponowną przeprowadzkę na drugi koniec kraju, ale to do-
brze. Byle dalej od poprzedniego szefa.
Zadrżała na myśl o swojej ucieczce z Queenslandu z jedną walizką. Geo-
ffreyowi zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce. Była wolna i szczęśli-
wa.
Nie przeszkadzało jej nawet to, że jest bezdomna i bezrobotna. Ani to, że sta-
nowisko, o którym wspomniała Kristin przez telefon, jest jej jedyną szansą. Ani to,
że za kilka dni musi zapłacić kolejną ratę za samochód, a stan jej konta pozostawia
wiele do życzenia.
Zerknęła w lusterko i poprawiła szminkę.
- Bez nerwów - mruknęła do siebie, unosząc drwiąco kąciki ust.
Tramwaj ruszył. Wyminęła go przy pierwszej okazji i zaczęła rozglądać się za
budynkiem, który Kristin opisała jako dwukondygnacyjną zabytkową remizę z fa-
sadą z czerwonej cegły. Galeria Sztuki i Antyków Hanover House.
Mitch Hanover krążył nerwowo po majestatycznej recepcji domu aukcyjnego,
którym jego rodzina kierowała od pokoleń.
- Która godzina? - zapytała jego asystentka, Kristin.
Oderwał wzrok od zegarka, w który wpatrywał się od trzydziestu sekund, i
spojrzał przez okno na ulicę.
- Jest późno. Ona się spóźnia. Mówiłaś chyba, że ta twoja przyjaciółka to pro-
fesjonalistka?
Kristin oparła się biodrem o krawędź biurka.
- Powiedziałam tylko, że to odpowiedź na wszystkie twoje problemy. Jeśli
twoim zdaniem oznacza to profesjonalizm, nie będę się spierać.
Stłumił jęk, gdy przypomniał sobie, z kim rozmawia.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to ostatnia kandydatka? Musimy zatrudnić
nowego licytatora do końca dnia albo będziemy musieli odwołać wystawę przedau-
kcyjną w przyszłym tygodniu.
Nie musiał dodawać, że oznaczało to odwołanie także samej aukcji, a w kon-
sekwencji upadek firmy. Wszyscy to wiedzieli. Wiedzieli, obawiali się tego i na
swój sposób tego właśnie oczekiwali.
Kristin uśmiechnęła się, jak zawsze niewzruszona.
- Nie panikuj, Mitch. Ona jest idealna. Tak idealna, że za godzinę będziesz
musiał mnie przepraszać. Sam zobaczysz. I przestań marszczyć brwi. Mężczyźni
starzeją się z większym wdziękiem niż kobiety, co jest niesprawiedliwe, ale prze-
cież nie chcesz przyspieszać tego procesu.
- Nie przyszło ci do głowy, że marszczę brwi tylko wtedy, gdy znajdę się w
jednym pomieszczeniu z tobą?
- Nigdy. Potrzebny ci masaż. Albo tydzień urlopu. Byłeś kiedyś na biwaku?
Bratanie się z naturą bardzo relaksuje. Nie? To może kolacja z kimś, kto potrafi
złożyć zdanie z dwóch wyrazów, nie rozdzielając ich przy tym monosylabami?
Umawianie się z takimi panienkami postarza jeszcze szybciej niż marszczenie czo-
ła. Gdzieś o tym niedawno czytałam.
- A może poszukasz sobie nowej pracy? - zapytał Mitch z zimnym uśmie-
chem, od którego drżeli jego podwładni.
Kristin nawet nie mrugnęła okiem.
- A po co miałabym to robić?
Mitch przejechał dłonią po czole w geście poddania.
- Kiedy mam kolejne spotkanie?
Kristin wcisnęła kilka guzików na swoim blackberry. Jej oczy lekko się roz-
szerzyły, ale gdy podniosła głowę, wyglądała jak wcielenie niewinności.
- Masz jeszcze mnóstwo czasu. Odpręż się.
Tak jakby mógł to zrobić! Zbyt długo kierował się beztroską, tracąc w Lon-
dynie czas na łupienie wschodzących rynków i wcielanie kolejnych firm telekomu-
nikacyjnych do Hanover Enterprises, podczas gdy Hanover House, perła w koronie
rodzinnego biznesu i ukochane dziecko jego rodziców, którzy poświęcili mu serce i
duszę przed odejściem na emeryturę, chyliło się ku upadkowi z winy niedbałego,
staroświeckiego modelu zarządzania.
Nieuchronne bankructwo galerii zaciążyło na jego i tak obładowanych bar-
kach. Wrócił do domu, objął stanowisko prezesa Hanover Enterprises, ale nie potra-
fił się odprężyć, gdy firma, którą jego rodzice tak kochali, umierała.
Ryk sportowego silnika rozdarł pełną wyczekiwania ciszę. Mitch wyjrzał
przez okno i zauważył wściekle różową corvettę parkującą na wąskim chodniku tuż
przed galerią.
- Idiota! - syknął przez zęby. Odholują go stąd w ciągu godziny. Jemu też się
to przydarzyło. Dwa razy.
Silnik zgasł, a do galerii napłynął szum kiepskiego kawałka z lat osiemdzie-
siątych. Potem i on umilkł, pogrążając pomieszczenie w zwyczajnej stęchłej ciszy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]