[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNIK
PAN SAMOCHODZIK
I…
SKARBY IŁAWSKIEGO RATUSZA
PS-105
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WIECZÓR NAD MAŁYM JEZIORAKIEM * OBDARTUS * SPOTKANIE NA PROMENADZIE * HASŁO I KOPERTA * WYMARZONY URLOP * „NA CAŁYCH JEZIORACH - TY” * „KORMORAN” I JEGO ZAŁOGA * W ŚLIZGU * ZŁOŚLIWE MANEWRY I CO Z NICH WYNIKŁO * PACHNĄCY KAPELUSIK * WEZWANIE * PUSTE ŻAGLE * ODPOCZYNEK CZY PRACA? *
PRZYSTAŃ POZORNIE BEZPIECZNA
Woda w Jezioraku była ciepła i tylko dlatego nie trząsłem się z zimna.
Siedziałem na ławce przy deptaku otaczającym Mały Jeziorak i patrzyłem na swoje gołe stopy. Miałem na sobie tylko przemoczone żeglarskie spodnie i białą koszulkę, która również ociekała wodą.
Zapadał wieczór. Woda, zabarwiona na łososiowy kolor od sunących nad nią chmur, niosła aż tu wyraźne dźwięki jazzowego koncertu. Big-band skończył grać, rozległy się gwizdy i oklaski, a potem z amfiteatru na deptak wokół jeziora wylegli turyści. Przeszła obok mnie para z małym dzieckiem w wózku i poczułem na sobie niechętne spojrzenia. Podobnie patrzyło dwoje emerytów i grupka studenckiej młodzieży.
Nie dziwiłem im się. Musiałem wyglądać dość osobliwie. Przemoczony do szpiku kości, ze zmierzwionymi włosami, bosy i brudny. A mimo to z miną zadowoloną, jakbym zasiadł na ławce zaraz po sutym obiedzie, złożonym z frytek i tłustego, smażonego sandacza podlanego kuflem pienistego piwa.
Uśmiechałem się szeroko, miałem bowiem powody do zadowolenia. Dobiegał właśnie końca pełen napięcia czas, u którego początków wezwała mnie kapryśna pani przygoda. Odpowiedziałem oczywiście na jej wezwanie, a ona nie oszczędziła mi żadnej ze swych atrakcji. Miotała mną po Jezioraku i okolicach niczym papierową łódeczką na wzburzonej fali, by w końcu wyrzucić na brzeg w centrum Iławy.
Za chwilę miał obok mnie usiąść człowiek posiadający klucz do rozwiązania zagadki „przeklętego skarbu”, na którego tropie znajdowałem się od kilku dni.
Zjawił się punktualnie o osiemnastej. Szedł wolnym krokiem od strony ulicy Sobieskiego. Ubrany z małomiasteczkową elegancją w jasny, lniany garnitur, ze złożoną gazetą w prawym ręku. Ot, przeciętny czterdziestolatek na wieczornym spacerze. Zbliżył się i nie patrząc na mnie usiadł po wolnej stronie ławki, założył nogę na nogę i swobodnym ruchem otworzył płachtę lokalnego tygodnika. Źrenice zaczęły przebiegać szybko po linijkach tekstu.
Pochyliłem się jego stronę.
- Przychodzę od Jeremiego - powiedziałem zwyczajnym tonem, upewniwszy się, że nie ma nikogo w pobliżu.
Mężczyzna jak gdyby nigdy nic przewrócił stronę, potem podniósł wzrok ponad krawędź gazety i uważnie przyjrzał się mojemu przemoczonemu i zniszczonemu ubraniu.
- Przypłynął pan wpław? - zapytał takim tonem, jakby krytykował brzydką tapetę świeżo położoną na ściany jego ulubionego pokoju. Potem wrócił do lektury.
Skinąłem głową nie patrząc mu w twarz.
- No cóż - zamarłem na sekundę, bojąc się, że mężczyzna wstanie i odejdzie - hasło podał pan prawidłowe, więc... - nie dokończył zdania.
Zamiast tego złożył gazetę, dyskretnie sprawdził, czy nikt nas nie obserwuje i sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej lnianej marynarki.
***
Moje przygody w mieście nad Jeziorakiem i okolicach rozpoczęły się trzy dni wcześniej u północnego krańca największego zbiornika Pojezierza Iławskiego.
„Krasula” nabrała wiatru w żagle.
Dokładnie rzecz biorąc w jeden żagiel, bo podróżowałem sam i nie mając na pokładzie żadnych pomocników zmuszony byłem do zrzucenia foka i żeglowania na samym tylko grocie.
Skoro świt dojechałem do Matyt, wsi na północnym krańcu Jezioraka. O siódmej rano zastukałem niepewnie w drzwi domu znajomego szkutnika, Gerarda Kowalskiego. Moja ostrożność okazała się zupełnie niepotrzebna.
Zgodnie z jego wielokrotnymi zapewnieniami pan Gerard, w którego szopie mój jacht spędził ostatnie trzy zimy, był rannym ptaszkiem. Przywitał mnie wesoło i zaprosił do środka. Zanim poszliśmy po łajbę, poczęstował mnie kawą z mlekiem i starannie wypytał, czy nie jestem głodny. Już mieliśmy wyjść z domu, kiedy pan Gerard uśmiechnął się tajemniczo, poprosił, bym jeszcze chwilę zaczekał i zniknął na piętrze swego domu. Wrócił po chwili ze sporą paczką, owiniętą w cienki brezent i oplątaną liną.
- Znalazłem go wreszcie dla pana - uśmiechnął się. - Kilka tygodni temu byłem na giełdzie. Już miałem wychodzić, kiedy dojrzałem go pod stertą starych kapoków.
- Czerwony? - zapytałem z nadzieją.
- Tak jak pan chciał. Właśnie kolor sprawił mi najwięcej kłopotów. Nie wiem czemu, ale przez cały rok znajdowałem je we wszystkich kolorach tęczy. Z wyjątkiem czerwonego.
- Dziękuję panu - rzekłem, biorąc od szkutnika paczkę - wypróbuję go przy najbliższej okazji.
- Niech panu dobrze służy - odparł Gerard Kowalski. - Ale niech pan pamięta, że używać go można tylko w szczególnych okolicznościach. Inaczej więcej będzie z niego szkody niż pożytku.
Skinąłem głową i wcisnąwszy paczkę pod pachę ruszyłem za szkutnikiem do szopy, gdzie już czekał na mnie jacht.
Pół godziny później burty „Krasuli” obmyła chłodna toń jeziora, w kokpicie wylądował bochenek świeżego chleba i dwa pachnące dymem sandacze od pana Gerarda. Owinięte w szary papier ryby przypominały wielkością przerośnięte wigilijne karpie. Obok nich spoczęła tajemnicza paczka owinięta w brezent.
- Na wodzie człowiek szybko robi się głodny - uśmiechnął się pan Gerard, gdy usiłowałem wykpić się od podarunku. Głupio było mi przyjmować od niego prezenty, bo szkutnik przechowywał mój jacht za symboliczną opłatą. - Jeśli ich pan nie weźmie, za dwie godziny będzie pan tego żałował.
Ustąpiłem. Zdjąłem z nóg buty i skarpetki, podwinąłem nogawki spodni i wszedłem do ciepłej wody. Pod stopami zachrzęścił piasek. Zrobiłem kilka kroków i dotarłem do burty delikatnie unoszącej się w rytm fal „Krasuli”.
Ponieważ przy brzegu było płytko i burta jachtu sięgała mi tylko do pasa, wrzuciłem do kokpitu ryby i buty, a potem wróciłem na brzeg, żeby zabrać plecak wypchany suchym prowiantem i pożegnać się z Gerardem Kowalskim.
- Stopy wody pod kilem, panie Pawle - życzył mi wesoło, ściskając moją rękę swoją spracowaną prawicą.
- Może popłynie pan ze mną? - zapytałem po raz nie wiem który w czasie trzech lat naszej znajomości. Zrobiłem to bardziej po to, by zachować pewien rytuał w naszych wzajemnych stosunkach, bo i tak wiedziałem, jaka będzie odpowiedź pana Gerarda.
- Skusiłbym się - odparł z figlarnym błyskiem w oku - ale reumatyzm dawno już mnie wykluczył z grona wilków morskich.
Ostatni raz potrząsnąłem jego ręką a potem opuściłem suchy ląd i, brodząc po kolana w wodzie, dotarłem na pokład mego jachtu.
Ponieważ szkutnik przygotował „Krasulę” do żeglowania, musiałem tylko odkręcić zabezpieczającą linę z grota i podnieść żagiel, żeby rozpocząć rejs.
Uwielbiam ten pierwszy moment, gdy wiatr wciska się w fałdy żagla z szelestem, gdy metalowe okucia wpuszczone w materiał stukają cicho o linę, gdy wreszcie ogromna biała płachta wydyma się, wydając nieco stłumiony dźwięk, trudny do pomylenia z czymkolwiek.
Wiała piątka. Pozwoliłem „Krasuli” przechylić się lekko na bok i wystawiając twarz do wiatru i słońca, szybko opuściłem gościnną zatoczkę, na której brzegu wybudował swój dom Gerard Kowalski, i wypłynąłem na szeroko rozlane wody Jezioraka.
Na całych jeziorach - ty ,
O wszystkich dnia porach - ty,
W marchewce i w naci - ty,
Od Mazur do Francji - ty.
Melodię w mojej głowie zagłuszyło furkotanie wciąganego foka. Odruchowo spojrzałem za siebie i kilka metrów od mojej rufy dostrzegłem dziób jachtu o czarnych burtach. Wielki fok nadpływającego jachtu zasłaniał załogę, ale nie musiałem długo czekać, by dokładniej jej się przyjrzeć. Łajba o czarnych burtach była znacznie szybsza od „Krasuli” i już po chwili minęła mnie po zawietrznej.
Najpierw zobaczyłem dwie piękne załogantki - brunetkę i blondynkę. Wysokie, szczupłe dziewczyny, jakby żywcem wyjęte z żurnala, ubrane w żeglarskie spodnie i pasiaste, marynarskie bluzki oraz kapelusiki o podwiniętych rondach, ozdobione rysunkami kotwiczek. Siedziały po obu stronach jachtu, na krawędziach burt. Blondynka trzymała w delikatnej rączce napięty szot foka.
Za sterem zaś siedział wysoki mężczyzna w żeglarskim płaszczu. Kaptur zasłaniał twarz. Widać było spod niego tylko wąskie, zacięte usta.
Wstyd się przyznać, ale aż ścisnęło mnie w dołku z zazdrości. I nie chodzi tylko o śliczne załogantki. Jacht był smukły i dużo dłuższy od „Krasuli”. Miał też większe żagle, dużą kajutę z panoramiczną szybą w kolorze ciemnego turkusu. Bez problemu można by nim było wypłynąć na pełne morze. Na dziobie białymi literami wypisano po angielsku nazwę: „KORMORAN”.
Łódkę musiał zaprojektować jakiś arcymistrz szkutnictwa, bo ledwie fok znalazł się na swoim miejscu i wyprężył na wietrze, nie minęły nawet trzy sekundy i „Kormoran” wpadł w ślizg. I chociaż „Krasula” także potrafi dokonać tej sztuki, potrzeba jej do tego aż dwóch foków i nieco silniejszego wiatru niż wiejąca od rana piątka. Poczułem się jak kierowca ciągnika patrzący na odjeżdżające z piskiem opon ferrari.
Zakapturzony kapitan chyba zdawał sobie sprawę z wrażenia wywieranego przez jego jacht, bo w ostatniej chwili obrócił się i spojrzał na „Krasulę” z mieszaniną tryumfu i politowania. Jego oczy, które ukazały się na chwilę, gdy za krawędź kaptura szarpnął wiatr, miały kolor zimowego nieba. Tajemniczy kapitan patrzył na mnie uważnie, a ja czułem się jak zając obserwowany przez wygłodniałego wilka.
Wiatr znów szarpnął kapturem, zasłaniając młodą twarz kapitana, który odwrócił się w kierunku dziobu. „Kormoran” minął „Krasulę” i zobaczyłem rufę, na której, tak jak na każdym jachcie, znajdowała się nazwa macierzystego portu jednostki. Jacht zakapturzonego kapitana został zwodowany w Londynie.
Informacja ta poruszyła jakąś sprężynę w moim mózgu, Zdałem sobie nagle sprawę, że już gdzieś widziałem niesympatycznego żeglarza. Niestety, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, nie potrafiłem umiejscowić swego wspomnienia i tylko patrzyłem na oddalającą się coraz bardziej rufę „Kormorana”.
Wiatr na jeziorze odwrócił się i zmusił sternika w kapturze do halsowania. Jacht o czarnych burtach był jeszcze na tyle blisko, że woda niosła ku mnie rzucane załodze komendy:
- Do zwrotu przez sztag - komenderował burkliwie sternik. - Lewy foka szot luzuj, prawy foka szot wybieraj! - dorzucał po chwili do litanii znanej każdemu żeglarzowi i bom grota zataczał łuk nad głowami załogantek, a jacht miękko, niczym kołyska przechylał się na zawietrzną i brał w żagle słaby podmuch. Ku memu zdziwieniu dziewczyny z pokładu „Kormorana” nie nosiły żeglarskich ubrań tylko na pokaz. Znały się nieźle na żeglarskim rzemiośle i wykonywały komendy rzucane przez swego dowódcę z taką wprawą jakby całe życie spędziły pływając po morzach i oceanach.
Po raz drugi tego dnia poczułem ukłucie zazdrości. Jednocześnie usłyszałem gdzieś w głowie głos sumienia, który w takich razach zwykł przyjmować ton i barwę głosu pana Tomasza: „Jest piękna pogoda, płyniesz własnych jachtem po wspaniałym jeziorze, masz kilka dni urlopu, a w dodatku czeka cię wkrótce spotkanie z piękną kobietą. Dlaczego nie potrafisz cieszyć się tym, co masz?”
Już miałem przestać interesować się „Kormoranem” i jego załogą, ale wtedy żeglarki popełniły błąd.
Przy piątym z kolei zwrocie przez sztag jedna z nich o ułamek sekundy za późno się pochyliła i bom zdarł z jej głowy marynarski kapelusik. Wiatr uniósł nakrycie głowy, zakręcił nim kilka razy i cisnął w wodę kilkanaście metrów od czarnej burty.
Wstrzymałem na sekundę oddech. Bałem się, że zobaczę, jak brunetka, bo to ona zgubiła kapelusik, osuwa się do kokpitu znokautowana uderzeniem bomu. Na szczęście dziewczynie nic się nie stało. Podniosła się tylko z miejsca i z burzą czarnych włosów rozwianych przez bryzę patrzyła tęsknie za swoją zgubą. Jej czerwone usta poruszyły się, ale „Kormoran” był już za daleko, żebym usłyszał, co powiedziała do kapitana. Musiała jednak prosić go, by zawrócili, bo wskazywała przy tym ręką w kierunku kapelusika. Sternik jednak miał inne plany. Odburknął coś opryskliwie i dziewczyna potulnie wróciła na swoje miejsce na krawędzi burty. Po chwili wybierała foka przy kolejnym zwrocie przez sztag.
„Dobra nasza” - pomyślałem, przesuwając delikatnie ster w prawo.
Dziób „Krasuli” wycelował prosto w unoszący się ciągle na lekkiej fali kapelusik. Poluzowałem szot grota i główny żagiel zafurkotał lekko na wietrze. Powoli dopłynąłem do zguby brunetki i kiedy nakrycie głowy musnęło burtę mego jachtu, zrzuciłem grota i sięgnąłem po bosak ukryty w kokpicie.
„Krasula” wyhamowała posłusznie, a ja wyłowiłem kapelusik. Przesiąknął już trochę wodą z Jezioraka, ale kiedy przyłożyłem go do nosa, poczułem wyraźną woń perfum.
„No, no” - pomyślałem. „Ten zapach musiał kosztować fortunę”.
Położyłem ostrożnie kapelusik na dachu kokpitu, by wysechł na słońcu, podniosłem żagiel i w znacznie lepszym humorze pohalsowałem na południe.
***
Słońce stało w zenicie, gdy zobaczyłem przesmyk prowadzący do niewielkiej zatoczki Mniej więcej godzinę po spotkaniu z „Kormoranem” wiatr wzmógł się znacznie i nawet używając samego grota płynąłem bardzo szybko.
„Jeśli tak dalej pójdzie, będę w Iławie wcześniej niż planowałem” - przeszło mi przez myśl. Z jednej strony cieszyła mnie taka perspektywa, bo wcześniej mógłbym odbyć rozmowę z osobą z którą miałem się tam spotkać, z drugiej jednak przewidywałem, jaki obrót przybierze ta rozmowa i jak się skończy. A to nie napawało mnie nadzieją.
I wtedy stało się coś, co kazało mi przez chwilę zwątpić w to, że jestem przy zdrowych zmysłach. Usłyszałem niewyraźną, cichą melodię znajomej piosenki.
- „Na całych jeziorach - ty, o wszystkich dnia porach - ty” - śpiewała Kalina Jędrusik, a jej głos zdawał się dobywać spod wody, jakby znana aktorka i pieśniarka płynęła tuż pod dnem mego jachtu. Rozejrzałem się odruchowo dokoła. W zasięgu głosu nie widać było ani jednego żagla.
„Przecież nie mam na »Krasuli« radia” - pomyślałem, przełykając ślinę. „Nawet komórkę zostawiłem...”
Wyjeżdżając na urlop postanowiłem odciąć się na jego czas od codziennego kieratu. Nie oglądać telewizji, nie słuchać radia, nie czytać gazet. Wszystko po to, by zwolnić tempo i naprawdę odpocząć. Ostatnim etapem wkraczania na pustelniczą ścieżkę miało być pozostawienie telefonu komórkowego w wehikule. Śpiewająca właśnie o „marchewce i naci” Kalina Jędrusik uświadomiła mi, że o tym zapomniałem.
Zrzuciłem żagle i zszedłem do kajuty. Po dwóch minutach odnalazłem komórkę między torebką z zupą o smaku krabów i dwoma tabliczkami gorzkiej czekolady. Tymczasem Kalina przestała śpiewać i nadeszła wiadomość o nieodebranym połączeniu. Niechętnie spojrzałem na ekran.
Dzwonił pan Tomasz. W pierwszej chwili chciałem wyłączyć aparat i wrócić za ster „Krasuli”. Szybko jednak zwyciężyło poczucie obowiązku, przemieszane z ciekawością. Wspiąłem się po schodkach na pokład i zasiadłem na burcie.
„Na pewno chce się dowiedzieć, czy u mnie wszystko w porządku. Chwilkę pogadamy, a potem wyłączę telefon, schowam go do plecaka i dalej będę odpoczywał z dala od zgiełku świata” - usiłowałem przekonać sam siebie, chociaż doskonale wiedziałem, że szef nie dzwoniłby do mnie podczas urlopu bez ważnego powodu.
Zagryzłem wargę, westchnąłem ostatni raz i oddzwoniłem.
- A tak się zarzekałeś, że nie weźmiesz ze sobą komórki - Pan Samochodzik nie omieszkał skorzystać z okazji, żeby się ze mną poprzekomarzać. - Szkoda, że nie przystałem na twoją propozycję zakładu. Mógłbym już szykować miejsce na półce na piękny album o El Greku.
- Chyba nie zadzwonił pan do mnie tylko po to, żeby sprawdzać, czy naprawdę zostawiłem komórkę w domu?
- Nie - w głosie szefa zabrzmiała poważniejsza nutka. - Właściwie to dzwonię, żeby zapytać, czy jesteś bardzo zajęty.
- Pomijając fakt, że żegluję po Jezioraku dla przyjemności, to mam masę wolnego czasu - rzekłem z ironią, zaprawioną goryczą. Zaczynał mnie męczyć ten rejs. Jak na relaksujący wypoczynek na łonie przyrody obfitował w zbyt wiele dramatycznych wydarzeń i niespokojnych emocji.
- Z tonu twojego głosu wnoszę, że nie jesteś w najlepszym nastroju na beztroski urlop - pan Tomasz jak zwykle bezbłędnie mnie rozszyfrował. - Za dużo w nim rozdrażnienia...
- Bo może ja wcale nie nadaję się do beztroskich rejsów? - odparowałem. - Może bezczynność i święty spokój drażnią mnie tak, jak innych drażni hałas?
- Mam w takim razie coś, co poprawi ci nastrój - odparł tajemniczo, a ja nadstawiłem uważnie ucha. - Ile czasu zajmie ci podróż do Iławy?
- Zbliżam się do Jeziora Płaskiego... - rzekłem.
- Doskonale pamiętam to jezioro! - ucieszył się mój zwierzchnik i dodał tonem, w którym zabrzmiała tęsknota: - Żeglowałem po nim wiele lat temu, podczas poszukiwań Gustawa Kodrąba, autora wiersza „Złota rękawica”, no ale znasz przecież tę historię... - zamilkł na sekundę; dalej mówił już normalnym głosem: - Przy dobrych wiatrach będziesz w Iławie dziś po południu. Ale jeśli trochę się spóźnisz, to też nic się nie stanie. A kiedy już tam dotrzesz, skontaktuj się z komisarzem Zwolińskim z tamtejszej policji. Jest uprzedzony o twoim przyjeździe. Sam zresztą o niego prosił.
- Ale o co chodzi? - zapytałem niecierpliwie, kiedy pan Tomasz skończył mówić. - Po co mam rozmawiać z policją?
- Zwoliński wszystko ci wyjaśni. To miły człowiek i bardzo rzeczowy. Będzie się wam dobrze współpracowało. A teraz bardzo mi przykro, Pawle, ale muszę się rozłączyć. Aha... -...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]