[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BEVERLY BARTON
Powrót miłości
(Sugar Hill)
PROLOG
– Chcę usłyszeć odpowiedź – rzekł z determinacją Wheeler Yancey. – Jesteś ze mną czy
przeciwko mnie?
– Na litość boską, mój drogi, czy nie sądzisz, że zachowujesz się cokolwiek
melodramatycznie? – Dorothea Moody podniosła cieniutką, porcelanową filiżankę ze srebrnej
tacy stojącej na siedemnastowiecznym biurku w gabinecie Wheelera. – Brzmi to tak, jakby za
chwilę miała wybuchnąć wojna i musielibyśmy dokonać dramatycznych wyborów...
Wheeler obrzucił siostrę krytycznym spojrzeniem. Musiał przyznać, że jej aparycja była
bez zarzutu. Sześćdziesięciodwuletnia Thea nadal była piękna urodą porcelanowej lalki.
Jedynie delikatne zmarszczki wokół oczu i ust oraz srebrzysty połysk czarnych włosów
świadczyły, że nie miała już trzydziestu lat.
– Bardzo możliwe, że wyniknie z tego wojna. – Wheeler jednym haustem opróżnił
filiżankę i odstawił ją na tacę. – Te cholerne filiżanki są za małe. Nigdy nie zrozumiem,
dlaczego wy, kobiety, zawsze jesteście takie niepraktyczne.
– Za to wy, mężczyźni, żylibyście jak barbarzyńcy, gdybyśmy od czasu do czasu nie
próbowały was trochę ucywilizować – odparowała Dorothea, siadając w zabytkowym fotelu
stojącym przy kominku.
– Jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie na ten temat, to chyba trochę przesadziłaś z
cywilizowaniem własnego syna. – Wheeler oparł się ramieniem o marmurowy gzyms
kominka. – W wieku czterdziestu lat jest bezdzietnym wdowcem i najbardziej pożałowania
godnym człowiekiem, jakiego znam.
Dorothea upiła łyk kawy.
– To naturalne, że czuje się nieszczęśliwy – odrzekła. – Kobieta, z którą chciał się ożenić,
wyjechała na Florydę z innym mężczyzną. W dodatku był to jakiś przybłęda z Północy.
– Dobrze wiesz, że C. J. nigdy by się nie ożenił z Laurel. Traktował ją jak siostrę.
– Może masz rację.
Wheeler odwrócił się do wąskiego, wysokiego okna i spojrzał na trawnik za domem.
Przez uniesione żaluzje do pokoju wpadało słońce późnego lata.
– Dobrze wiesz, że mam rację. C. J. nie był naprawdę szczęśliwy od osiemnastu lat. Od
chwili, gdy udało ci się namówić mnie do wtrącenia się w jego życie.
Piękna twarz Dorothei pobladła, a w oczach pojawiły się łzy.
– Przez osiem lat Carter podróżował po świecie jako korespondent zagraniczny. Bardzo
lubił tę pracę. Długo się do niej przygotowywał.
– Jeśli tak bardzo ją lubił, to dlaczego dziesięć lat temu wrócił do domu wypalony i
zgorzkniały? – zapytał Wheeler, nadal zwrócony do Dorothei plecami. Bał się, że jeśli
zobaczy łzy siostry, nie będzie w stanie przekonać jej do swego planu.
– Przecież ożenił się z uroczą dziewczyną. Kathie Lou pochodziła z jednej z najlepszych
rodzin w Alabamie.
– Carter nie kochał Kathie Lou ani ona nie kochała jego. To był kontrakt, nie miłość.
Obie strony zrobiły świetną partię.
– Mój syn dobrze się czuje w roli wydawcy
Observera,
a poza tym sam mi mówiłeś, że
właściwie mógłbyś już iść na emeryturę, bo on znakomicie sobie radzi w interesach.
– Twój syn stał się sztywnym, nudnym, zapiętym na ostatni guzik snobem. Wheeler
zebrał wszystkie siły i odwrócił się twarzą do Dorothei. Wiedział, że jeśli ma nie dopuścić do
tego, by jego siostrzeniec spędził resztę życia jako samotny i nieszczęśliwy człowiek, to musi
zdobyć poparcie siostry. Podniosła na niego oburzony wzrok i zacisnęła gniewnie usta. Z
trudem przełknęła łzy i wytrzymała spojrzenie brata.
– Uważasz, że właśnie ona jest mu potrzebna, tak? – zapytała.
– Myślę, że z nią mógłby być szczęśliwy.
– Skąd możesz wiedzieć, czy oni jeszcze coś do siebie czują? Przecież po tylu latach... to
znaczy, na pewno nie są... nie są w sobie zakochani.
– Znam mojego siostrzeńca i znam Bonnie Jean. Nietrudno zauważyć, że gdy tylko
znajdą się blisko siebie, w powietrzu zaczynają latać iskry.
– Ona na pewno nadal mnie nienawidzi – szepnęła Dorothea. – I nie mogę jej za to winić.
Ale kto mi zaręczy, że jeśli pomogę ci ich połączyć, ona nie odbierze mi Cartera na zawsze?
– Kiedyś już osądziliśmy tę dziewczynę niewłaściwie, Theo, nie powtarzajmy drugi raz
tego samego błędu. – Wheeler wycelował palec wskazujący w pierś siostry.
Dorothea wstała, wygładziła dłonią różowe płócienne spodnie i podeszła do brata.
– Jestem po twojej stronie. Chcę, żeby Carter był szczęśliwy, ale obawiam się, że
możemy tylko pogorszyć sytuację.
– Przyznaję, że nasze wtrącanie się w ich życie przyniosło już kiedyś katastrofalne skutki.
– Wheeler objął siostrę ramieniem i uścisnął. – Myślę jednak, że powinniśmy spróbować to
naprawić. Ze smutkiem potrząsnęła głową.
– Po tylu latach?
– Może jeszcze nie jest za późno.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Carter Jackson Moody IV zatrzymał białego mercedesa przed domem w stylu
wiktoriańskim. Wysiadł i spojrzał na ceglaną ścieżkę, która wiodła do głównego wejścia.
Trawa i chwasty po obu jej stronach sięgały kolan, krzewów od dawna nikt nie przycinał, a
całe podwórko zaśmiecone było połamanymi gałązkami.
Wszedł na werandę i zbliżył się do otwartych drzwi. Miał zamiar zawołać, ale gdy
spojrzał w głąb zakurzonego holu, głos uwiązł mu w gardle.
Dokładnie na wprost jego oczu znajdowała się zgrabna tylna część ciała obleczona w
obcisłe dżinsy. Obcięte nogawki spodni ukazywały niewiarygodnie długie, opalone nogi, w
tej chwili ugięte w przysiadzie. Właścicielka owego ciała przykucnęła, przesuwając palcem
po brudnych, sosnowych deskach podłogi.
Carter poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej, a oddech staje się płytszy. Do diabła,
pomyślał, czy ona nie mogłaby być chociaż trochę brzydsza? To wręcz nieprzyzwoite, żeby
trzydziestosześcioletnia kobieta wyglądała tak atrakcyjnie. Patrzył zafascynowany na długie,
jasne włosy spięte w luźny koński ogon, muskający kark. Żałował, że nie może na tym karku
zacisnąć dłoni. Nie był tylko pewny, czy chciałby ją udusić, czy pocałować.
Podniosła się i wytarła ręce o spodnie, wciąż odwrócona do niego plecami. Biodra miała
ładnie zaokrąglone i niezwykle kobiece. W talii była tak szczupła, że z pewnością mógłby
objąć ją dłońmi. Przypomniał sobie, że kiedyś tak robił. Odepchnął od siebie wspomnienia,
przekroczył próg i wszedł do holu. Zatrzymał się i otarł pot z czoła. Pierwsza połowa
września była wyjątkowo upalna, nawet jak na Alabamę. Gdy postąpił jeszcze krok do
przodu, poczuł zapach starego domu, od wielu lat zamkniętego i opustoszałego. Z wysiłkiem
oderwał wzrok od ponętnego ciała Bonnie Jean i rozejrzał się po pełnym pajęczyn holu.
Ogromne pomieszczenie zachowało jeszcze ślady dawnej świetności. Jedwabne tapety
tłoczone w kwiaty były wyblakłe i podarte, sosnowe deski podłogi zniszczone i porysowane,
ale ząb czasu nie naruszył dużego pieca węglowego. Czarne, metalowe palenisko otoczone
stylizowanymi kaflami oraz rzeźbiony, dębowy okap wydawały się być w doskonałym stanie.
Dom, zbudowany przez pradziadka Cartera w osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia, od
czterdziestu lat stał pusty. Jego matka zamieszkała tu jako panna młoda, jednak w dwa lata
później, już jako młoda wdowa w ciąży, zamknęła dom i nigdy więcej do niego nie wróciła.
C. J. nie mógł zrozumieć, dlaczego teraz, po tylu latach, matka nagle zgodziła się na
niedorzeczny pomysł wuja, by pozwolić Bonnie Jean urządzić tu restaurację. Próbował się
tego dowiedzieć, ale wyjaśnienia Dorothei brzmiały niejasno. Bonnie Jean wytarła brudne
ręce o szorty i wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że C. J. stoi tuż za progiem, i była zupełnie
pewna, po co tu przyjechał. Uświadomiła sobie, że musi wyglądać okropnie, i że w tej chwili
na pewno nie przypomina damy. Zawsze bardzo się starała wyglądać i zachowywać jak dama.
Wyobrażała sobie, co pomyśli C. J., widząc ją w tym stanie. Zebrała się na odwagę i
odwróciła się do niego twarzą.
– Co ty tu robisz?
– Mógłbym ciebie zapytać o to samo.
– Czyżbyś jeszcze nie wiedział? – Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę. Widok
C. J. stojącego tak busko mej, a jednocześnie tak nieosiągalnego, zranił ją bardziej, niż chciała
przyznać.
– Dlaczego, do diabła, zgodziłaś się na ten pomysł, skoro wiedziałaś, że będziemy musieli
pracować razem? – zapytał, podchodząc bliżej i rozglądając się po holu.
– To był pomysł Wheelera. Uważam, że bardzo dobry – odparowała z irytacją.
– Czy to miała być zapłata za usługi? – C. J. natychmiast pożałował swoich słów.
Przyjaźń Bonnie Jean z jego wujem była ich prywatną sprawą, a on szczególnie nie miał
prawa się do tego wtrącać.
– Przepraszam, Bonnie Jean. Nie miałem prawa...
– Nie. Ale ty nigdy nie przejmowałeś się tym, do czego masz prawo.
Czy on musi być taki przystojny? zastanawiała się Bonnie Jean. Rosły, wysoki i opalony.
Mężczyzna nie powinien być taki ładny. Ładny chłopiec. Wiele razy słyszała, że tak o nim
mówiono, i była to prawda. Nawet w wieku czterdziestu lat był po prostu ładnym chłopcem.
Wokół jego przejrzystych, niebieskich oczu i w kącikach ust rysowało się zaledwie kilka
prawie niewidocznych zmarszczek. Włosy, niegdyś czarne, teraz były szpakowate, ale to
tylko podkreślało jego wyjątkową urodę, podobnie jak gęste, czarne wąsy.
– Przypuszczam, że nie zechcesz zmienić zdania i zostawić przedsiębiorstwa Yancey-
Moody w spokoju? – zapytał.
– Nie mów głupstw. Całkiem dobrze znam się na interesach i dopiero co podpisałam
kontrakt. – Przyglądała mu się, gdy chodził w kółko po holu. Jego duża, nienagannie ubrana
postać zupełnie nie pasowała do tego brudnego, na wpół zrujnowanego domu.
– A gdybym przedstawił ci lepszą ofertę? – Wsunął ręce w kieszenie świetnie skrojonych,
beżowych spodni.
– Dlaczego tak się mnie boisz? – zapytała Bonnie Jean, podchodząc do niego. Stali teraz
oboje przy rozsypujących się schodach na piętro.
– Nie boję się ciebie – potrząsnął głową. – Wiesz, co o tobie myślę. Czy naprawdę chcesz
robić interesy z kimś, kto tobą gardzi?
Zacisnęła pięści, aż paznokcie wbiły się w dłonie. Nie daj mu się sprowokować,
pomyślała. Mniejsza o to, co mówił. Tak naprawdę chodziło o to, że bał się silnego
przyciągania, jakie zawsze między nimi powstawało. Bał się jej...
– Mam zamiar urządzić tutaj restaurację pierwszej kategorii.
C. J. mocno zacisnął dłoń na zakurzonej balustradzie schodów.
– Chciałbym, żebyś to jeszcze raz dokładnie przemyślała.
– Nic z tego – odrzekła. Wiedziała, że interes zapowiada się świetnie, zastanawiała się
jednak, czy przystępując do niego nie popełnia wielkiego błędu.
– Powiedz, jaka jest twoja cena.
– Nie bądź śmieszny. Tym razem nie będzie tak, jak ty chcesz, panie Moody. Podobno
wszystko ma swoją cenę, ale nie każdego można kupić za pieniądze.
Roześmiał się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]