[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KIR BUŁYCZOW
PRZEPAŚĆ BEZ DNA
„Bez pol puti do obryva”
(Przełożył: Eugeniusz Dębski)
Data wydania polskiego: 2002
Data wydania oryginalnego: 2001
1
Kora i Weronika znajdowały się w centrum zainteresowania grupy studenckiej. Inne dziewczyny jakoś nie potrafiły się w niej zaadaptować i odpadały, poza Klomdididi, której ciało pokrywał króciutki, szmaragdowego koloru włos, a która była czułą i nieśmiałą przyjaciółką myśliwego Granta. Nikt nie wiedział, dlaczego te dwie przystały do grupy, a sam Grant wyjaśniał to krótko: „Stado”.
Kora i Weronika były podobne do siebie niczym bliźniaczki, tyle że Weronika jest brunetką, a Kora ciemną blondynką, z ciemnymi brwiami. Przyjaciółki miały jednakowo błękitne oczy.
Kora przywiozła ze sobą czarną perukę, a Weronika – blond. Kiedy tylko miały na to ochotę korzystały z nich – albo stawały się nierozpoznawalne, albo zastępowały siebie na jakichś ważnych spotkaniach, albo nawet wymieniały się na zwyczajnych randkach. Wyniki takich działań chwilami były zaskoczeniem nawet dla nich samych.
A lato było wesołe i radosne, i takież panowały dookoła humory.
Udało im się pozytywnie zaliczyć sesję, romanse i nerwy zostały w przeszłości, zdrowie i uroda dopisywały im, jak mało komu, losy ludzkości mało je obchodziły w tym momencie. Niech się ludzkość sama zajmuje swoimi sprawami.
Już w maju, kiedy zaliczyły historię sztuki, zdecydowały, że polecą na Krym, do Jałty albo Koktebla i dokładnie przez miesiąc będą się byczyły, w miarę możliwości nie oddalając się od morza.
I nikt im nie będzie potrzebny, ani mężczyzna, ani chłopak, ani jakiś trzydziestoletni staruch. Takie walkirie jak one, potrzebują co jakiś czas ciszy i wolności.
Cisza i spokój, jakimi syciły się przez pierwsze trzy dni, czwartego dnia dopiekły im do żywego. O spokój musiały walczyć rozpaczliwie, a cisza aż huczała w uszach.
Dziewczyny dały sobie spokój z ciszą i wolnością, w zamian otrzymując królewskie przywileje w niewielkim, ale wyjątkowo wyrafinowanym towarzystwie, jakim się otoczyły.
Towarzystwo składało się z dwóch poetów, mieszkających w namiocie pod skałą Dewa, do tego: z barda Miszy Hofmana, inżyniera-lotnika Wsiewołoda i myśliwego Granta, któremu towarzyszyła krucha ukochana Klomdididi, pokryta, jako się rzekło, szmaragdowym futerkiem. Hofman dołączył do nich ostatni, miał pulchne ciało, rude włosy, zielone oczy i problemy w życiu prywatnym.
Członkowie kompanii mieszkali w odległych końcach spokojnego, sennego Simeizu i spotykali się po śniadaniu na wąskiej, pokrytej głazami, ale przytulnej plaży, zakończonej niczym bryłą cukru skałą Dewa, na którą można się było wspiąć po nie mających końca schodach, wygryzionych w skale, a gdzieniegdzie wiszących nad przepaścią.
W zależności od kaprysu długonogich władczyń Simeizu, wylegiwanie się na plaży zastępował spacerek brzegiem morza do Ałupki, albo wyprawa po kumys czy na grzyby, lub – nawet – szkice z natury. Co prawda, na szkicowanie poszli tylko dwa razy, kiedy na morzu szalał sztorm, a dziewczyny chciały pokazać towarzyszom i wielbicielom, że współczesna kobieta to nie tylko skarb w sensie fizycznym. Obie ślicznotki były nadziejami rosyjskiej architektury i nie zamierzały tego przed nikim ukrywać.
Lipiec tego roku był niestały i kapryśny, czasem pojawiały się chmury, i wtedy przez cały dzień mżył ciepły, leniwy deszczyk, czasem zrywał się bezczelny wicher i zielone, niemal gorące fale wtaczały się na kamienie plaży, potem nagle dominowała anielska wręcz pogoda, kiedy temperatura wzbijała się ku biblijnym wysokościom i nawet w nocy człowiek marzył o tym, by zanurzyć się w źródle, co to pomrukiwało w skałach wiszących nad domem Tamary Iwanownej, damy, która wynajmowała koleżankom domek w wiśniowym sadzie.
Ale tego dnia, kiedy zaczyna się ta opowieść, było umiarkowanie tylko gorąco i umiarkowanie wietrznie. Tak więc można było nawet pograć w dolnym parku w siatkówkę i potem ochłodzić w morzu rozpalone ciała.
Kora namawiała do kąpieli szmaragdową ukochaną myśliwego Granta, ale ta, bardziej lub mniej udanie, wytłumaczyła Korze, że wczoraj widziała w morzu meduzę, która wydała się jej niebywale strasznym i wstrętnym zwierzem. Ukochana myśliwego miała szeroki zadarty nieco nosek, wielkie pulchne usta i żółte oczy. Futerko na twarzy było niesamowicie delikatne, niczym puch, ale na plecach i rękach było gęstsze i dłuższe. Głaskanie jej sprawiało przyjemność przede wszystkim głaszczącemu. Klomdididi zaczynała wtedy mruczeć niczym kot, wyginała się pod dłonią, a myśliwy Grant odzywał się w te słowy:
– Wystarczy już, dość, bo mi ją całkiem rozpieścicie!
Był to wysoki, ale przygarbiony, żylasty mężczyzna, na twarzy i ramionach którego widniały placki różowawej skóry po niedawnych oparzeniach. Grant tłumaczył, że niedawno trafił w środek pożaru lasu. Może... Ale dziewczyny wolały wyobrażać sobie bardziej dramatyczną przyczynę oparzeń, na przykład, że to są ślady ognistego oddechu smoka.
Inżynier-lotnik Wsiewołod Toj siedział na płaskim kamieniu, z nogami zwieszonymi nad wodę, a kiedy kolejna fala głaskała je swym pienistym czubem uśmiechał się i wyglądał jak zadowolony z życia kot. Może i kot, ale przede wszystkim mocno zbudowany mężczyzna, barczysty, z muskularnymi nogami. Twarz kontrastowała z potężnym ciałem – rzadkie brwi wykreśliła natura nieco za wysoko nad oczami, dlatego ciągle wyglądał na zdziwionego. Mimo że był to człowiek pewien siebie i swego.
Inżynier czytał wielką starą księgę, którą wczoraj zamówił dla siebie w jałtańskiej bibliotece.
W Jałcie i innych miastach wybrzeża mieszkało wielu emerytów, którzy zachowali sentymentalne umiłowanie do słowa pisanego. Zdarzało się nawet, że taki emeryt całe życie spędził przy monitorze i czytał tylko z niego, ale kiedy przeniósł się do takiego cichego uroczyska, zaczynał zamawiać w bibliotekach kopie starych ksiąg i spacerował sobie po nadbrzeżu z prawdziwą książką pod pachą.
Podobnie rzecz się miała z inżynierem, który choć nie był jeszcze emerytem, zbliżał się jednak do przełomowego, zdaniem dziewcząt, wieku lat trzydziestu – zamówił on w bibliotece kopię pracy z 1889 roku „Archeologiczne zagadki Krymu”, autorstwa niejakiego pana Sładkowskiego.
– Ach – oznajmiał inżynier, poznawszy kolejną zagadkę – nie macie pojęcia, co za historia!
Okrzyk taki do nikogo w szczególności nie był kierowany, bo też w taką pogodę nikt nie miał głowy do starożytnych zagadek.
Sam Wsiewołod zajmował się wynalazczością i konstruowaniem najlżejszych aparatów latających, takich, co mogły wzbić się w powietrze poruszane tylko siłą mięśni człowieka. Były to rotoptery, ornitoptery i temu podobne kruche, z reguły, konstrukcje przypominające ważki. Inżynier obiecał, że w najbliższych dniach zademonstruje działanie najnowszego swego aparatu, ale na razie czekał aż przesyłka w postaci kompletu elementów przybędzie z Koktebla.
Tak więc na razie siedział nad samym morzem, dotykał palcami stóp ciepłych fal i czytał smutaśną, z punktu widzenia towarzyszy, książkę.
Poeci mieli na imię Karik i Walik. Pewnie kiedyś przez ekrany wędrował film o Kariku i Waliku, albo może modne były wierszyki o nich, ale to źródło uległo zapomnieniu, a analogie w postaci poetów – pozostały. Poeci byli chudzi, krótko ostrzyżeni, nosili długie pasiaste szorty, mówili do siebie per „szanowny panie” i tak mocno zajęci byli własnymi przeżyciami i własną twórczością, że nawet po zmroku nie stanowili zagrożenia dla dam.
Najbardziej niebezpiecznym osobnikiem był kompozytor i piosenkarz Misza Hofman, który nie tylko tworzył nowe piosenki, ale prezentował stare, z jego punktu widzenia, znane i kochane utwory. Był to osobnik niewiarygodnie ruchliwy, gruby, rudy i piegowaty. Miał też krótkie i opalone ręce, a paluszki miał malutkie, ale bardzo sprawne, przez co wydawało się, że ma kilka dziesiątków paluszków, ponieważ wystarczyło strącić z ramienia albo kolanka jedną łapkę, a już na jej miejscu pojawiało się innych pięć, a wszystkie sprawne i chwytliwe. Kompozytor chichotał przy tym piskliwie. Misza był stary, przekroczył nawet trzydziestkę, ale nie usunięto go z towarzystwa, bo był to swój chłop, miał na podorędziu furę wesołych historii, znał wszystkich i mógł wprowadzić do każdej knajpy czy na koncert, nawet jeśli nie było już ani jednego wolnego miejsca.
– Ciekawe – powiedział Wsiewołod, wskazując palcem jakieś miejsce w tekście. – Tu mowa jest o naszej okolicy.
– Przeczytaj na głos – poprosiła Weronika. Inżynier jej się podobał, ponieważ był poważny, skłonny do zamyślania się i bardzo mądry. Poza tym był ładnie zbudowany i mógł dopłynąć za horyzont. Weronika nie mogła się doczekać chwili, kiedy zacznie w końcu testować swój ornitopter i już miała jego słowo, że pozwoli jej wzbić się na nim w niebo.
– Już jesteś gotowa się w nim zakochać – powiedziała z lekkim wyrzutem Kora ubiegłego wieczora.
– A tobie on się nie podoba?
– Podoba mi się.
– Ale czy tak przesadnie?
– Weroniko, przecież miałyśmy przeżyć miesiąc bez osobistych przeżyć – obruszyła się Kora. – Wiem, czym to się skończy za trzy dni. Okaże się, że on nie jest wystarczająco mocno w tobie zakochany, albo niedostatecznie pogardliwie popatrzył na nudystkę na sąsiedniej plaży, albo czyta, kiedy ty masz ochotę na obściskiwanie się, czy też, że jest żonaty i kocha swoje dzieci.
– Jest żonaty? – wystraszyła się Weronika, która z monologu przyjaciółki wychwyciła tylko te słowa.
– Nie jest żonaty, ale to nie zmienia postaci rzeczy, ponieważ wynajdziesz sobie inny powód do cierpienia.
– Dlaczego mam cierpieć, skoro on nie jest żonaty? – zdziwiła się Weronika. Oznaczało to, że już zaczynała się zakochiwać w lotniku i wkrótce spokojne życie się skończy. Bard wyzwie inżyniera na pojedynek, któryś z poetów popełni samobójstwo, myśliwy Grant utopi swoją szmaragdową ukochaną i zaczną się inne kataklizmy.
Niczego nie podejrzewający inżynier, któremu, jak wydawało się Korze, ona sama podobała się znacznie bardziej niż jej przyjaciółka, zaczął czytać głośno, podnosząc głos, kiedy fala docierała do brzegu i, szeleszcząc na żwirze, odpełzała z powrotem.
– ...niegdyś – czytał – skała Dewa miała inny kształt niż ten dzisiejszy, i była zakończeniem kamiennego grzebienia, biorącego początek przy dzisiejszej dolnej drodze. Tam, gdzie grzbiet skały wpijał się w kontynent, ulokowana była przybrzeżna twierdza, zbudowana jeszcze przed pojawieniem się tu starożytnych Greków przez dzikie plemiona tauryjskie, zamieszkujące wówczas wybrzeże Krymu. Twierdza ta, mimo że wyróżniała się niewielkimi rozmiarami i powinna być nazywana raczej czatownią czy punktem obserwacyjnym, odgrywała niemałą rolę w obronie półwyspu.
Kora uniosła głowę w myślach wytyczając przebieg linii od szczytu skały Dewa do brzegu. Inżynier jakby odgadując jej myśli założył palcem stronicę i oświadczył:
– To niedaleko stąd, musimy koniecznie się tam wybrać, zobaczyć, co z tego pozostało.
Wcale nie wszyscy poddani królestwa Weroniki i Kory byli pokornymi i oddanymi słuchaczami Wsiewołoda. Misza Hofman spacerował na przykład w pewnym oddaleniu, wyszukując w żwirze wyrzucone przez nocny sztorm przeźroczyste kamyczki. Poeci, mimo że siedzieli obok, grali w szachy i raczej nie wsłuchiwali się w rewelacje inżyniera, zaś myśliwy Grant stał nad samą wodą i wpatrywał się w horyzont. Pokryta futerkiem Klomdididi siedziała u jego stóp, objąwszy rękami wełniste kolanka i też patrzyła na horyzont. Weronika drzemała u stóp Kory, wystawiwszy plecy na słońce i nakrywszy głowę papierowym kapeluszem. I nie wiadomo było – słucha, czy też w myślach całuje się z lektorem.
– Proszę czytać dalej – łaskawie przyzwoliła Kora, a inżynier posłusznie wykonał polecenie.
– Z tej twierdzy strażnicy widzieli pierwsze greckie statki, wolno płynące na północ, ku tajemniczym hyperborejom, wpatrywali się w po strzępiony żagiel „Argo”, na pokładzie którego piękna Meduza zabiła swego brata...
Weronika usłyszała ostatnie słowa i zapytała:
– Po co zabiła swego brata?
Inżynier zmieszał się, ale myśliwy Grant nieoczekiwanie odezwał się:
– Żeby tatuś nie dogonił jej drogocennego Jazona.
Wszyscy byli usatysfakcjonowani wyjaśnieniem myśliwego, i inżynier kontynuował wykład:
– Czatownia podupadła w czasach upadku królestwa Bosforu, ale została odbudowana przez Gotów. Z tą twierdzą związana jest mało znana, krymska legenda, biorąca początek już w średniowieczu. Mówi się w niej o tym, że piękna córka miejscowego „królika” przez długie miesiące oczekiwała powrotu swego narzeczonego, co to był się wybrał za morze, by zyskać sławę wojownika. I oto jego statek pojawił się na horyzoncie. Nie mogąc dłużej czekać księżniczka wzięła rozbieg i skoczyła z urwiska do morza, ale nie zginęła, tylko zmieniła się w białą mewę.
Był to koniec legendy, i nie wiadomo było, co się stało dalej.
– Pewnie ten narzeczony – powiedziała siadając Weronika – zginął. Dlatego księżniczka skoczyła.
– Analogia do śmierci króla Egeusza, od imienia którego pochodzi nazwa morza Egejskiego – oświadczył myśliwy.
Wszyscy popatrzyli na niego, oczekując dalszej części wyjaśnień. Milczenie podpowiedziało myśliwemu, czego od niego oczekują, więc kontynuował: – Jego syn, Tezeusz, popłynął na Kretę i zabił tamtejszego Minotaura. Pamiętacie nić Ariadny?
Wszyscy zaczęli kiwać głowami, nawet szmaragdowa Klomdididi, która raczej nie wiedziała nic o nici Ariadny.
– Zawarli taką umowę – powiedział myśliwy – że jeśli operacja się uda, to na statku Tezeusza zostanie podniesiony biały żagiel, a jeśli Minotaur zatłucze Tezeusza, to żagiel ma być czarny! Z radości młodzież, który popłynęła z Tezeuszem, pomyliła żagle, a może nawet zapomniała o umowie – ojciec zobaczył z wysokiego brzegu czarny żagiel i rzucił się z urwiska.
– Myślisz, że ten narzeczony też miał czarny żagiel? – zapytała Weronika.
Myśliwy nie odpowiedział. Ale Weronika dokończyła myśl: – Nie wykluczam, że w słowach Granta jest trochę sensu. No bo po co w innym przypadku młoda dziewczyna rzucałaby się z urwiska?
Weronika była mizerną studentką i nie miała wielkich literackich zapotrzebowań, ale lubiła wyrażać się w sposób wyszukany i uczony.
Inżynier Wsiewołod z leciuteńką ironią patrzył na błękitnooką brunetkę, a ta, przechwyciwszy jego spojrzenie, zarumieniła się. Jej cienka jasna skóra łatwo pokrywała się rumieńcem – może dlatego, że nie pokryła się jeszcze opalenizną, poza tym taki rodzaj cery źle się opala.
– Chce pan coś powiedzieć? – zapytała.
– Nie – krótko odparł inżynier i ponownie pogrążył się w lekturze.
2
Po obiedzie, zjedzonym wspólnie w barze mlecznym na przystani, wrócili na plażę za skałą Dewa, gdzie miały znajdować się ruiny forpoczty czy może twierdzy, skąd rzuciła się do wody zmieniając w ptaka, nieszczęsna księżniczka. Podejście było łagodne, niemal niezauważalne, upał poskramiał lekki wiaterek, spływający z gór, donosząc jednocześnie przenikliwe pokrzykiwania trenujących na urwiskach alpinistów.
Weronika została z tyłu, pociągając za sobą również Korę. I chociaż mężczyźni zwolnili, żeby poczekać na nie, Weronika pomachała do nich ręką, że niby mają iść dalej, nie są im potrzebni. Kora pomyślała, że bardzo się zmieniły obie od czasu, kiedy mieszkały w sierocińcu dla galaktycznych znajd na Wyspie Dzieci. Teraz Weronika stała się...
Kora nie zdążyła dokończyć myśli, nie sformułowała w głowie, kim się stała Weronika, ponieważ Weronika zaczęła na ten właśnie temat:
– Jak sądzisz – zapytała przyjaciółkę, wpatrując się w jej twarz swymi błękitnymi oczyma – uda ci się wtrącić od niechcenia w rozmowie, że mam pałac w Luksemburgu? Tak od niechcenia...
– Zakochujesz się? – zapytała Kora.
– Chcę, by mi odpowiedział wzajemnością, zanim ty go skusisz – odpowiedziała przyjaciółka. – Obawiam się, że mnie nie traktuje tak poważnie jak ciebie.
– I uznałaś, że jeśli się dowie, że jesteś pierwszym wianem Marsa, to od razu się w tobie zakocha?
– Miłość to uczucie – wyjaśniła Weronika – którego nie sposób kupić. Już to przerabiałam. Ale na pewno można zadziwić mężczyznę bogactwem.
– Zadziw kompozytora Miszę, ten kocha pałace w Luksemburgu – poradziła Kora. – Z Wsiewołodem ten numer nie przejdzie, uwierz w moje życiowe doświadczenie.
– Mamy jednakowe doświadczenie – skontrowała ją Weronika.
Od właściwej drogi odchodziła w bok ścieżka, prowadząca między skałami, porośniętymi dzikimi wiśniami i akacjami, do urwiska nad morzem.
– Nie zbłądziliśmy? – zapytał rudy kompozytor, który nienawidził pieszych wędrówek.
– Powinniśmy już być blisko – odparł poeta Karik, trzymający w ręku mapnik z naklejonym nań schematem drogi wyrwanym z przewodnika.
Pewnie, można poszukać twierdzy za pomocą bardziej cywilizowanych metod, ale jeśli człowiek jest romantykiem, to nie będzie przecież przywoływał latającego oka z jałtańskiego informatorium.
W krzewach brzęczały pszczoły, trzmiel wypadł z nich i jak pocisk pędził na Weronikę, ta rzuciła się na szyję Wsiewołodowi, ale spudłowała. Kora doceniła elegancję uniku inżyniera, który sprawnie wykonał odpowiedni manewr i trzymał teraz dziewczynę na wyciągniętej ręce.
– Jest prymitywny – powiedziała Weronika, przysunąwszy się do przyjaciółki. – Popatrz, jakie ma małpie ręce. I nozdrza jak koń. Wydaje mi się, że w nocy musi chrapać.
Ścieżka wyprowadziła ich na urwisko – żadnej forpoczty tu nie było. Były tylko krzaki, które rozstąpiwszy się ukazały starą metalową ławeczkę, na której siedziała jakaś staruszka i robiła na drutach. Inna sprawa, że widok stąd był oszałamiający: morze dochodziło do poziomu oczu, ale zaczynało się w niewiarygodnej głębinie pod stopami. Zmieniało barwę od szarobłękitnego do srebrnego, a na horyzoncie zlewało się z niebem w identycznym odcieniu błękitu. Po tej niemal niewidocznej granicy pełzł sobie mały stateczek.
Towarzystwo zaczęło hałaśliwie okazywać rozczarowanie z powodu braku twierdzy. Pretensje kierowano do inżyniera Wsiewołoda, a najgłośniej werbalizowała swoje rozczarowanie Weronika. Kora westchnęła: na podstawie wieloletniego doświadczenia w przyjaźni z Weroniką wiedziała, że takie hałaśliwe i gwałtowne sekowanie mężczyzny oznaczało, że Weronika już się w niego wrąbała po uszy.
– Szukacie Ptasiej Twierdzy? – zapytała babcia w czarnej sukience, oderwawszy wzrok od robótki. – Chodźcie, to ją wam pokażę.
Poderwała się rześko z ławeczki, nikt się nie sprzeciwił, nie zaoponował.
– Jestem miejscowym młynarzem – oświadczyła babunia. – Moi przodkowie żyli w Fieodosii. Teraz jestem na emeryturze i pracuję jako obserwator ptaków. Stąd łatwo jest je obserwować.
Babcia wskazała na pozostawiony na ławce przyrząd.
– Odnotowuję loty członków ptasich rodzin – powiedziała. – Interesują mnie lądowe i drapieżne. Morskimi zajmuje się mój szanowny kolega, kapitan Gromoboj. O-o-o, tam jest.
Wskazała ręką w dół, i wszyscy dojrzeli na powierzchni morza malutką szalupę – pyłek na oku morza.
– Kapitan rejestruje mewy i kormorany.
– A one was znają? – zapytał myśliwy Grant.
Kora zauważyła, jak zacisnęły się jego pięści. Myśliwy nic nie mógł na to poradzić – marzyło mu się strzelanie do ptaków. Nie tak dawno, bo wczoraj, kompozytor Misza plotkował, że myśliwy Grant w ataku namiętności wystrzelał wszystkich krewniaków Klomdididi i, dopiero gdy ta przybiegła ich opłakiwać, domyślił się, że zniszczył całe rozumne plemię. I jego miłość do szmaragdowej dziewuszki była jednocześnie skruchą i nadzieją, że urodzi całe nowe pokolenie swoich współplemieńców i tym sposobem Grant przynajmniej w małym stopniu odkupi swą ekologiczną zbrodnię.
Babcia poprowadziła wyciszone nagle towarzystwo z powrotem po ścieżce i wskazała wąskie przejście między olbrzymimi krzewami akacji. I kiedy już minęli to przejście, to znaleźli się w wąskim korytarzu, utworzonym przez ściany ułożone z niedbale ociosanych kamiennych bloków – okazało się, że to są wrota do Ptasiej Twierdzy.
Sama twierdza niezbyt twierdzę przypominała – to był tylko zakurzony skalny placyk wielkości trzypokojowego mieszkania, z wstęgami zburzonych kamiennych fundamentów. Od strony zwróconej do morza zachował się róg ściany sięgający wysokością do piersi człowieka, a przed nim niezbyt głęboki dół, z którego ukosem wystawały dwie kamienne płyty. I to, mniej więcej, było wszystko.
Staruszka, jakby czując się winną za mizerię tajemniczej twierdzy, zaczęła szybko opowiadać, że w okolicznych krzewach można odszukać inne płyty, ponieważ twierdza była znacznie większa, i jeszcze na początku dziewiętnastego wieku zachowane było dolne piętro jednej z dwu wież. Ale nikomu się nie chciało penetrować krzaków w poszukiwaniu płyt i wież, wszyscy zgromadzili się w kącie twierdzy, patrzyli na morze i niebo, a babusia ciągle jeszcze usprawiedliwiała twierdzę, komunikując, że wiąże się z nią kilka legend, które co do sztuki opisują nagłe zniknięcia ludzi.
– Wiemy – powiedziała Weronika, nie spuszczając uważnego spojrzenia z oblicza inżyniera. – Słyszeliśmy o księżnej Jarosławnie na miejskich murach Putiwla, co to czekała na księcia Igora, nie doczekała się, skoczyła w dół i odleciała jako gawron.
– Bardzo to podobne do folkloru – uśmiechnęła się babcia – na dodatek świadczy o waszym oczytaniu.
– A bo co? – nastroszyła się Weronika, która zawsze obawiała się, że jej słaba znajomość literatury rosyjskiej zostanie przez kogoś odkryta i jeszcze publicznie wytknięta.
– Mogę jeszcze przytoczyć dwa czy trzy takie przykłady podobnego typu. Zresztą, są one opisane w książce, którą wasz przyjaciel tak ostrożnie trzyma pod pachą. Zamawiał ją pan w Jałcie?
– Tak – odpowiedział inżynier.
– Bardzo sensowna pozycja. W czasie, kiedy Sładkowski ją pisał, żyło tu mnóstwo plemion i narodów, i każdy miał swoje legendy. Wszystkie one splotły się potem ze sobą, a wiele z nich miało swe korzenie w prawdziwych wydarzeniach. Jak na przykład legenda o kapitanie Pokrewskim.
– A co to za legenda? – zapytała Kora.
– Ta historia przydarzyła się tu późną jesienią 1920 roku, kiedy czerwoni zajęli szturmem umocnienia Pieriekopu i ruszyli ku morzu. Tu, na półwyspie Krym, skupiła się wielka armia białych i mnóstwo cywili... I oto w miarę jak czerwoni posuwali się na południe, sytuacja na Krymie stawała się coraz bardziej rozpaczliwa...
– Należało podpisać pokój – powiedział poeta Walik. – Jak Biała i Czerwona Róża.
– Obie strony tej wojny tak się nienawidziły, że o pokoju nie mogło być mowy, musiała generalnie zwyciężyć jedna albo druga strona.
– I która zwyciężyła? – zapytał Karik.
– Czerwoni, czerwoni – szybko wtrącił się kompozytor Misza. – I rządzili tą krainą przez wiele lat.
– Oczywiście – powiedziała Weronika. – A co się tu stało?
– Oddział pułkownika Machno pędził za szwadronem Pokrewskiego od samego Bachczyseraju. Kapitan dotarł do tej twierdzy i tu, gdzie teraz stoimy, dopadł go pościg. Wtedy ten skierował swego rumaka przez parapet – o tam, i do morza! Koń posłusznie wykonał gigantyczny skok. I skok ten widziało wielu... Kapitan skoczył, ale nie doleciał do morza. Jego koń rozbił się o skały... ale bez jeźdźca.
– Zmienił się w mewę – oświadczyła Weronika. – Jak ta księżniczka.
Weronika usiłowała się roześmiać, ale nikt do niej nie dołączył.
– Idę – powiedziała babusia. – Jeśli nie wierzycie w tę opowieść, to zajrzyjcie do monumentalnej pracy „Realia i legendy Krymu”. Jej autorem jest Muslimow. Znajdziecie ją w każdej bibliotece, tam przytoczona jest legenda o kapitanie Pokrewskim.
– Ale jednak to tylko legenda! – z triumfem w głosie oświadczyła Weronika, jakby zwyciężyła niewidzialnego przeciwnika.
Staruszka wzruszyła ramionami i opuściła towarzystwo: śpieszyła odnotowywać zwyczaje miejscowych orłów i sokołów.
Pozostali przez jakiś czas stali na miejscu byłej twierdzy, a potem zdecydowali o powrocie nad morze. Żeby jeszcze przed kolacją zażyć kąpieli.
I zrealizowali swój plan.
3
Kora spotkała staruszkę, obserwatorkę drapieżnych ptaków, tego samego wieczora, obok placyku tanecznego. Do tego miejsca w parku ciągnęły wieczorami tłumy mieszkańców Simeizu, szedł tu każdy i w każdym wieku, niezależnie od tego czy lubił i potrafił tańczyć czy nie, po prostu ciągnęło ludzi do ludzi, kiedy powietrze staje się niebieskie i gęste od pieśni cykad, kiedy horyzont zanika, pożerany przez ciemność, a świat kurczy się do obszaru oświetlonego przez najbliższe latarnie.
Staruszka siedziała na ławeczce przy kręgu tanecznym, rozkoszowała się muzyką lekką i niespiesznie oblizywała ogromną grudę lodów, usiłującą spłynąć po ściance waflowego stożka.
– Przepraszam – Kora przysiadła na brzegu ławeczki. – Ale może kapitan wpadł w krzaki nad morzem – tam jest osypisko i krzewy...
– Pani trzeźwy umysł nie chce się pogodzić z legendami – roześmiała się staruszka. – Ja też byłam swego czasu sceptycznie do nich nastawiona. Odszukałam wtedy syna jednego z tych, co ścigali kapitana. I legenda ta zyskała nagle nieoczekiwane potwierdzenie w postaci tego starego przygarbionego emeryta; ten tysiąc razy słyszał ją z ust ojca. Okazało się, że kiedy ten kapitan skoczył na swoim rumaku z urwiska, ten szalony czyn widzieli również rybacy, nudzący się w łodziach w zatoce. Nieopodal brzegu przepływał w tym momencie tak zwany awizo – to znaczy pocztowy statek z Sewastopola. Z pokładu tego statku też widziano ów samobójczy czyn białogwardzisty. Nawiasem mówiąc, został opisany w sewastopolskiej gazecie „Głos Taurydy” i w „Sewastopolskich Nowinach”. Wszyscy chóralnie twierdzą, że do morza kapitan nie doleciał i na głazach się nie rozbił. Dziesiątki ludzi widziało, jak dosłownie rozpłynął się w powietrzu. W jednej chwili – leci... W następnej – w powietrzu nie ma nikogo! Wyobrażasz to sobie?
– Nie – przyznała Kora. – Nie wyobrażam.
– Jedyne racjonalne wyjaśnienie – powiedziała babcia z chrzęstem konsumując wafel – to przemiana Pokrewskiego w ptaka. W orła.
Kora zrozumiała, że babcia woli wierzyć w legendę. Cóż, jej sprawa. Należy to uszanować, albo przynajmniej nie wyśmiewać się ze starczych dziwactw.
– Jesteś miłą dziewczyną – powiedziała starucha. – Inna na twoim miejscu nie wytrzymałaby, żeby nie poszydzić sobie ze mnie.
– Ja już się napatrzyłam na różne cuda – powiedziała Kora. – Tylko wyglądam tak młodo. W rzeczywistości jestem wewnętrznie starsza od pani.
– Świetnie powiedziane! – ucieszyła się babcia. – Ileż zatem masz lat, moja staruszencjo?
– Niedługo skończę dwadzieścia. A moja przyjaciółka Weronika już dwadzieścia skończyła.
– Jesteście studentkami?
– Tak, pobieramy nauki w Instytucie Surikowa. To był taki starożyt...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]