[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KIR BUŁYCZOW
WYSPA DZIECI
Policja Intergalaktyczna Tom I
(Przełożył: Eugeniusz Dębski)
Wydanie oryginalne: 2001
Wydanie polskie: 2002
1
Złowrogi wrześniowy wiatr, nabrawszy impetu na pofalowanej powierzchni ogromnego jeziora, rzucał się na wyspę, walił o strome głazy zakotwiczone w przybrzeżnym żwirze, wdrapywał się na piaszczysty stromy brzeg i zabierał się do wyginania, szarpania, wyrywania z kamienistej gleby powykręcanych przez sztormy sosen. Ale drzewa przyzwyczajone do tego typu prób, poddawały się jego naporowi, pochylały, ale jednocześnie zwierały szeregi, i gdy tylko wiatr, zmęczony trochę, osłabiał napór – natychmiast prostowały się i wesoło trzepotały gałęziami, odpędzając zmęczonego napastnika.
Wiatr, nie mogąc sobie poradzić z sosnami, pędził wyżej, gdzie leciutkie obłoki nie stawiały oporu i uciekały przed nim, pędziły przed siebie, czasem przesłaniając całkowicie wąski sierp księżyca, a czasem odsłaniając wspaniałość rozgwieżdżonego nieba.
W takich chwilach wrony, wyrzucone wściekłymi porywami wiatru ze swych bezpiecznych gniazd, widziały szczupłą postać w białej szacie, postać biegnącą po ścieżce, przykrytej sklepieniem sosnowych gałęzi. Postać wystawiła przed siebie kruche ręce, osłaniając oczy przed gałęziami, sęczkami czy innymi niebezpiecznymi przedmiotami.
Wydawać się mogło, że ta istota jest nieważka. Chwilami, kiedy napór wiatru rozsuwał kolejną sosnową zaporę i wdzierał się w głąb lasu, dziewczyna zmuszona była przystawać i nawet cofała się chwilami pod naciskiem masy powietrza, ale wystarczyło, by wiatr odrobinę osłabł, gdy uparta dziewczyna prostowała postać i wznawiała swą tajemniczą eskapadę. Tajemniczą, ponieważ nikt z dobrej woli nie opuściłby o tak późnej i nieprzytulnej porze bezpiecznej przytulności zamku, nieme i ciemne wieże którego wznosiły się nad lasem, a wieże te kompletnie ignorowały szał burz, sztormów i ulew.
Ścieżka, którą przemierzała dziewczyna w bieli, dziwacznie wiła się pomiędzy drzewami i skałami, chwilami dziewczyna musiała pochylać głowę w niskim tunelu zieleni, innym razem – wychodziła na otwartą przestrzeń.
Na brzegu jeziora stała na poły zrujnowana stróżówka, od której ciągnął się od dawna niewykorzystywany pomost dla łodzi spacerowych. Przystań w kilku miejscach zawaliła się, a dwie czy trzy łodzie, zapomniane przy niej, pogrążyły się w wodzie i tylko łańcuchy, przymocowane do belek pomostu, utrzymywały ponad powierzchnią ich wąskie dzioby.
Nieznana siła wlokła dziewczynę do przystani. Odwróciwszy się, by sprawdzić czy nie widać z tyłu pościgu, powróciła wzrokiem ku stróżówce, w oknie której zauważyła przelotne poruszenie. Rozbłysnął tam czerwony ognik i zniknął. Dziewczyna niepewnie stąpnęła na deski pomostu. Zaskrzypiały pod jej stopami, zabrzęczał zardzewiały łańcuch i po znieruchomiałej, jakby zlodowaciałej gładzi wody przeleciały drobniutkie zmarszczki.
Oczy, śledzące ze stróżówki każdy ruch dziewczyny, nie były jedynymi kontrolującymi jej nocną wyprawę. Już wtedy, gdy dziewczyna w bieli zbiegła po schodach do holu zamku i, starając się nie hałasować, otworzyła ciężkie boczne drzwi, prowadzące z biblioteki do oranżerii, ktoś, kto starał się pozostać niewidzialnym, śledził każdy jej ruch. I kiedy dziewczyna znalazła się na zewnątrz, w wietrznej leśnej nocy, w ślad za nią zamek opuścił również ów ktoś. W odróżnieniu od pierwszej dziewczyny jej prześladowczyni była przygotowana na nocną wyprawę, owinięta w szary płaszcz i czarną chustę; z tego powodu była prawie niewidoczna zarówno w lesie, jak i na polanie.
Obserwując każdy ruch dziewczyny w białej szacie, jej prześladowczyni znieruchomiała na skraju lasu, nie porzucając sklepienia drzew, wiedząc, że śledzona dziewczyna już dotarła do celu swojej wyprawy.
Rzeczywiście – ta znieruchomiała na deskach przystani, zaczęła się rozglądać, jakby zaskoczona obudziła się w nieznanym miejscu.
– Weroniko – dał się słyszeć niski drżący głos. – Weroniko, jestem tutaj, czekam na ciebie, cierpię męki oczekiwania. ..
– O nie! – zakrzyknęła dziewczyna, a w jej głosie dała się słyszeć trwoga.
– Jesteś moja – zaszeleścił głos.
– Uwolnij mnie – zaczęła błagać dziewczyna w bieli.
Drzwi stróżówki otworzyły się, na progu stał mężczyzna.
– Czekałem na ciebie – oświadczył. – Komary mnie niemal pożarły.
Zrobił krok do przodu i teraz można było zobaczyć, że niemal nie ma na sobie ubrania, jeśli nie liczyć szortów, lekkich pantofli i czarnej maski, zasłaniającej górną część twarzy.
– Jesteś moim snem – powiedziała dziewczyna w bieli. – Jesteś moim koszmarem. Nie mogę się od ciebie uwolnić.
– Jestem twoim słodkim widzeniem – odparł młodzieniec.
Wyprostował ramiona, a dziewczyna w białej szacie, jakby ściągana przez silny magnes, zrobiła dwa kroki na spotkanie mężczyzny, znalazła, się w zasięgu jego ramion.
Przyciągnął ją do swej piersi.
– O nie! – powtórzyła dziewczyna w bieli.
Młodzieniec, przyciskając dziewczynę do siebie, pokrył jej twarz i szyję pocałunkami. Dziewczyna drżała z namiętności i niecierpliwości, ale jednocześnie stawiała opór.
Jej prześladowczyni w szarym płaszczu stała nieopodal, na skraju lasu, rozdzierana między chęcią pomocy dziewczynie w bieli i chęcią nie wtrącania się do rozgrywającej się w tej chwili sceny w celu poznania dalszych zamiarów jej uczestników. Życiowe doświadczenie podpowiadało kobiecie w szarym płaszczu, że krzyki i skargi ulatujące z ust dziewicy, znajdującej się w ramionach młodego mężczyzny, nie powinny być traktowane poważnie. Czasami usta dziewczyny szepczą i wykrzykując jedno, podczas gdy prawdziwe jej chęci i zamiary całkowicie tym słowom przeczą.
Oto mocne ręce młodego człowieka głaszczą szyję dziewczyny w bieli, zsuwają się niżej, pieszczą stromą pierś, a dziewczyna błaga, żeby ją uwolnić, ale sama nie wykonuje żadnego ruchu, by się wyrwać z uścisku.
– Chodź do mnie! – prosi swą ofiarę młodzian, starając się wciągnąć dziewczynę w mrok stróżówki.
– O nie! – ostatni raz woła dziewczyna w bieli i dodaje naprawdę szczerze: – Czyżby nie było na całym świecie ani jednej żywej duszy, która zobaczyłaby mękę mą i przyszła mi z pomocą? Wszak nie jestem w stanie sama siebie uratować!
Ale okrzyk ten zaginął w nowym uderzeniu dzikiej wichury, która spadła na ziemię z bezkresnej wodnej przestrzeni. Ze straszliwą złowieszczą mocą wiatr uderzył w plecy dziewczyny i dosłownie wdusił ją w objęcia dziwnego człowieka w masce. Ten natychmiast otoczył dziewczynę silnymi rękami i zniknął w ciemności stróżówki.
Kobieta w szarym płaszczu nie od razu znalazła w sobie siły, by wejść do wnętrza budki. Przycisnęła dłonie do piersi, jej pobladłą twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, ukrytą w cieniu szarego kaptura, wykrzywił grymas rozpaczy.
Z wnętrza domku dochodziły jęki i niewyraźne błagania nieszczęsnej dziewczyny w bieli. Kiedy kobieta w szarym płaszczu usłyszała zrozpaczony głos stłumiony okrzyk: – Tylko nie przyspieszaj biegu wydarzeń, oprawco mój! – nie wytrzymała.
Zrozpaczona obrzuciła spojrzeniem brzeg i zobaczyła leżący nieopodal bosak, którym niegdyś przyciągane były do pomostu spacerowe łodzie. Chwyciwszy bosak w dłonie, runęła w stronę stróżówki, uderzyła nim w drzwi tak mocno, że te wypadły z zawiasów i wpadły do środka pomieszczenia.
Huk i groźny okrzyk:
– Poddaj się, nieszczęsny gwałcicielu! – dały pożądany efekt.
Młodzieniec w szortach stracił ducha i runął w przeciwnym do drzwi kierunku. Cienka ściana ze starych desek nie wytrzymała uderzenia jego ciała i rozsypała się, co spowodowało, że cała stróżówka przechyliła się.
Kobieta upuściła bosak i pochyliła się nad leżącą na podłodze bez czucia dziewczyną w białym peniuarze.
Wicher kolejny raz uderzył z wodnej przestrzeni, groźnie zakołysał rozchwierutaną stróżówką.
– Weroniko! – zawołała dziewczynę kobieta w szarym płaszczu. – Oprzytomniej, bo się przeziębisz! Ten drań nie zdążył cię zbrukać?
Lecz ani jeden mięsień nie drgnął na obliczu nieszczęsnej ofiary gwałtu.
Jeszcze mocniejsze uderzenia wiatru zakołysało budką.
Nie było już ani sekundy czasu.
Zrzuciwszy szary płaszcz, kobieta owinęła weń Weronikę i, przerzuciwszy ją przez ramię, wyniosła na brzeg.
Chwilę potem, nie wytrzymawszy naporu żywiołu, stróżówka zwaliła się niczym domek z kart. Czując zbliżającą się katastrofę, kobieta odskoczyła w bok, upuszczając na przybrzeżny żwir Weronikę i upadła obok niej na mokrą od wodnych bryzg trawę.
Dziewczyna miała jeszcze tyle sił, by opierając się na łokciu rzucić spojrzenie w stronę pomostu, jakby w obawie, że groźny gwałciciel znajduje się gdzieś w pobliżu i, zebrawszy siły, może powtórzyć swą napaść.
I w tym momencie zobaczyła, że spod pomostu wypada niewielki ścigacz, wyposażony w potężny silnik. Obnażony młodzieniec siedział na rufie i kierował łodzią.
Wykonawszy długi łagodny łuk ścigacz oddalił się w stronę otwartej przestrzeni wodnej, spiętrzonej stromymi, z szaleńczym impetem walącymi w brzeg falami. Łódź niebezpiecznie przechyliła się, a dziewczyna, jakby już nie obawiając się powrotu napastnika, usiłowała wstać. Chciała zobaczyć, w jakim kierunku podąży ów śmiałek, ale na horyzoncie, ukrywającym się za kurtyną wodnych bryzg i deszczu, nie widać było żadnego statku; z drugiej strony – tylko szaleniec mógłby zdecydować się na dłuższą wyprawę po tak wzburzonym wodnym przestworze.
Niebezpieczeństwo takiej wycieczki stało się od razu widoczne: nie dokończywszy skrętu łódź zaczerpnęła przez burtę wody i wywróciła się – jej prędkość była już tak wielka, że młodzieniec w masce wyleciał wysoko w powietrze i upadł w wodę, wznosząc fontannę bryzg.
Kobieta w szarym stała na brzegu, usiłując w kipieli wypatrzyć ludzką głowę czy przynajmniej dno łodzi... Ale na rozszalałej powierzchni nie było widać żadnych obcych przedmiotów.
– Weroniko! – zawołała kobieta. – Weroniko, ocknij się!
Weronika odwróciła się – jej duch opierał się powrotowi do trzeźwej rzeczywistości.
– Weroniko – powiedziała kobieta – przeziębię się przez ciebie. To jest nieludzkie.
Rzeczywiście – zimny porywisty wiatr powodował, że niemłoda już kobieta drżała, oddawszy swój płaszcz nieszczęsnej Weronice, odzianej jedynie w biały jedwabny peniuar i pantofelki na bose stopy.
– Co się z nim stało? – z warg Weroniki uleciał szept. – Czy nie utonął?
– Otwórz oczy – poleciła kobieta.
Mówienie przychodziło jej z trudem, szczękała zębami. Wiatr przesłonił obłokami księżyc, nad plażą zapanował mrok.
– Czy to pani Aaltonen? – zapytała Weronika.
– Tak, to ja. Możesz wstać?
– Nie wiem – odpowiedziała Weronika, a odsłonięty na chwilę księżyc rzucił swoje zimne światło na jej przepiękne oblicze, po którym spływały przeźroczyste łzy.
– Natychmiast wstań, Weroniko – poleciła pani Aaltonen, mająca zwyczaj wstawiania fińskich słówek do rosyjskich zdań. – Nie chcę zostawiać cię na baskeri. Nie jestem pewna twoich prawdziwych zamiarów. Co może zmusić normalną dziewczynę, która nie ukończyła jeszcze nawet siedemnastu lat, do ukradkowych wizyt na brzegu, na randkę z nieznajomym młodym człowiekiem?
– Oby tylko nie utonął! – szepnęła Weronika.
– Co powiedziałaś? – zapytała pani Aaltonen, nie dosłyszawszy z powodu wichury słów dziewczyny.
– Powiedziałam... powiedziałam, że nic nie rozumiem. Że niczego nie pamiętam.
Zacisnęła powieki i zaczęła trzeć oczy.
– Weroniko, natychmiast przestań udawać – rozeźliła się pani Aaltonen. – Chcesz powiedzieć, że nie przyszłaś tu z własnej woli?
– Nie pamiętam, słowo honoru, nic nie pamiętam, pani dyrektor – jęknęła Weronika. – Jakaś nieznana siła wyrwała mnie z łóżka, a potem... potem mam lukę w pamięci. Czy był tu ktoś jeszcze? Kto?
– Niestety, Weroniko, nie potrafię ci uwierzyć. Całe twoje gadanie wydaje mi się zwyczajnym dziewczęcym mydleniem oczu. Znakomicie wiedziałaś, że masz randkę w nocy na brzegu. Podziękuj mi lepiej, że wytropiłam cię i uratowała twój dziewiczy honor.
– Co pani mówi! – wykrzyknęła dziewczyna. – Czyżby mojej dziewiczej czci coś groziło? Czyżby on chciał wykorzystać mój lunatyzm?
– Co? – zapytała dyrektorka.
– Myślę – powiedziała Weronika – że w moim wypadku mieliśmy do czynienia z przypadkiem lunatyzmu. Dopiero teraz obudziłam się na dobre.
– Chciałabym móc ci uwierzyć – odparła pani Aaltonen – ale całe moje doświadczenie życiowe sprzeciwia się temu. Wiedziałaś na co się ważysz. A muszę ci powiedzieć, że w prowadzonym przeze mnie domu dziecka kontakty niepełnoletnich wychowanek z mężczyznami nie są aprobowane.
– Więc nie poznała go pani? – zapytała Weronika z nadzieją w głosie.
– Na pewno go odnajdę. Mimo że sama jesteś sobie winna: przybiegłaś tu na randkę, a to oznacza, że kusiłaś słabego mężczyznę.
– To nie do pomyślenia, pani dyrektor – sprzeciwiła się Weronika. – Nie pamiętam, by przyszedł mi kiedykolwiek do głowy taki głupi pomysł – podczas burzy, w nocy wypuścić się na brzeg. Przecież to pewne zapalenie płuc!
– Nie masz do końca racji – odparła dyrektorka. – Zapalenie płuc grozi mnie, a karą dla ciebie będzie coś innego.
– Och! – zakrzyknęła Weronika. – To niesprawiedliwe!
Usiłowała wpaść w omdlenie, ale pani Aaltonen kategorycznie zabroniła jej pozostawania na brzegu. Weronika musiała podnieść się i, zalewając łzami, pomaszerować do góry po ścieżce.
Na szczęście dla obu wiatr pomagał im w marszu, energicznie popychając w plecy, tak że chwilami zmuszone były podbiegać, by utrzymać się na nogach.
W końcu, kiedy już obie straciły resztkę sił, las skończył się i pojawiła się przed nimi obszerna polana, na której przeciwległym końcu wznosił się zamek.
2
Wysepka Kuusi, spokojnie zanurzona we śnie w północnej części jeziora Ładoga, ma długość około trzech kilometrów i niecały kilometr szerokości. Pokrywa ją rzadki sosnowy las. Sosny pną się w niebo spomiędzy ogromnych głazów, a częste wichury, silne mrozy i skoki temperatur powodują, że ich pnie są poskręcane, powykrzywiane, uparte, niczym stare morskie wilki. Na południowym krańcu wyspy znajduje się niezbyt strome wzgórze, niemal pozbawione roślinnej szaty, tylko pasma trawy i porostów pokrywają kotlinki między szarymi łbami zaokrąglonych skał. Wierzchołek wzgórza wieńczy masywny zamek, zbudowany z grubsza tylko ociosanych kamiennych bloków. W jego narożnikach wznoszą się cztery okrągłe wieże z zębatymi wierzchołkami. Piąta wieża, donżon, kwadratowy i obszerny, znajduje się w centrum zamku, a jego stożkowy miedziany dach, pozieleniały w surowym klimacie, widoczny jest na wiele kilometrów, niczym latarnia morska.
Na jej szczycie wraz z ciemnościami zapalane jest jasne białe światło, które – wolno wirując – rzuca mocny wąski promień światła na wody jeziora omywające Kuusi.
Do zamku prowadzi żelazna brama, zamykana po zapadnięciu zmroku. Opowiadają co prawda ludzie, że z zamku na zewnątrz prowadzi mały podziemny tunel. Ale całkiem możliwe, że to tylko wymysł romantycznie nastrojonych mieszkańców zamku.
Wydaje się, że zamek stoi tu od zawsze, jakby wyrósł niegdyś z szarych skał i posiwiał tu, pokrył się porostami tak samo jak i one.
Ale gdy poranny świt odpełza po powierzchni zimnej ładożańskiej wody, zamek, chwilę temu jeszcze wyglądający jak niema skała, odżywa z powodu dziarskich dźwięków trąb, wygrywających rześką melodię. Nad jedną z wież wolno pojawia się flaga – błękitno-biała, w kolorze Wszechświatowej Ligi Ochrony Dzieci, i wkrótce całą okolicę ożywiają wesołe, dźwięczne głosy.
Szeroko otwiera się brama zamku, wysypują z niej lekko ubrani młodzieńcy i dziewczęta. Bez względu na pogodę i temperaturę powietrza, baraszkują na skałach, biegną w dół, wskakują do wody i nawet pływają przy brzegu, nurkują, by podnieść z dna jakiś kamyczek czy zerwać czapę z wodorostów na lekcję botaniki.
Tak naprawdę to zamek wcale nie jest taki stary, zbudował go na przełomie XIX i XX wieku jeden z petersburskich dziwaków, który wzbogacił się na produkcji wspaniałej wędliny i zmienił nazwisko Gałkin na von Graal, bo uznał, że jest jednym z rycerzy króla Artura. Odkupił od władz miasta wyspę, zamieszkałą wówczas przez dwie rodziny fińskich rybaków, którzy nadali wyspie nazwę Kuusi, oznaczającą coś związanego z lasem szpilkowym, a potem wzniósł na jej powierzchni zamek Graal. Zaraz potem wybuchła rewolucja 1917 roku, i von Graal zbankrutował. Ukrywając się przed bolszewikami uciekł na wyspę, a gdy zobaczył, że zbliża się do niej ładożańska flotylla łodzi pod dowództwem marynarza Miednika rzucił się z wieży i roztrzaskał o kamienie.
Przez następne sto lat nie raz zmieniali się gospodarze zamku, zmieniali się mieszkańcy i jego przeznaczenie. W jego historii były stronice dramatyczne, tragiczne i ucieszne, ale w końcu został całkowicie porzucony, przez długie lata stał niemy i pusty, podobny do kamiennej skały. Dopiero w drugiej połowie XXI wieku odżył, albowiem ktoś w Centrum Galaktycznym zdecydował o ulokowaniu w zamku domu dziecka.
Był to dziwny dom dziecka, jedyny tego typu dom dziecka na Ziemi.
Jak wiadomo, ilość narodzin na Ziemi w ciągu XXI wieku stale spadała, dlatego do każdego dziecka, przekazanego do domu dziecka, ustawiała się długa kolejka potencjalnych rodziców. Urządzano nawet konkursy rodziców w miłości do dzieci. Teoretycznie więc nie było sensu urządzania domów dziecka.
Ale jeden taki się zachował.
Dom ten znajdował się nie pod zarządem Ministerstwa Opieki Socjalnej i nawet nie Resortu Zdrowia czy Oświaty, podporządkowany był instytucji o nazwie Intergpol – a to oznacza, że los tego domu i jego mieszkańców zależał od czegoś, co nazywało się InterGalaktyczna Policja.
Ale nie, mylicie się! Nie zamieszkiwali go małoletni przestępcy. Sprawy miały się znacznie gorzej: w domu tym znajdowały się tylko te dzieciaki, wyrostki, młodzieńcy i dziewczyny, których losy osłonięte były tajemnicą. A ponieważ na sześćset osiem miliardów mieszkańców Federacji Galaktycznej przypada wiele tysięcy różnego rodzaju sekretów, to i takich dzieci, których losy są tajemnicze, żyje niemało. W każdym razie wystarczająca ilość, by uznano za racjonalne i właściwe zorganizowanie dla nich specjalnego domu dziecka, przy tym tak ulokowanego, by przypadkowy przechodzień nie mógł do niego wstąpić.
Wszystkie te środki ostrożności dyktował zdrowy rozsądek i gorzkie doświadczenia z przeszłości owego domu dziecka, który w oficjalnych dokumentach, i w mowie potocznej ludzi mających do czynienia z tym problemem, zwał się Wyspą Dzieci.
Kim są te dzieci, pozbawione rodziców i rodzeństwa? Jakie sekrety okrywają ich losy?
Można przytoczyć kilka przykładów, żeby wyjaśnić o co chodzi.
W sypialni numer trzy, znajdującej się we wschodnim skrzydle zamku, między wieżami Ptasią i Krzywą, stoją łóżka trzech dziewczyn. Wszystkie mają po mniej więcej szesnaście-siedemnaście lat, wszystkie są uczennicami dziesiątej klasy znajdującej się na Wyspie Dzieci szkoły. Nic kompletnie nie wiedzą o swoich rodzicach, i nawet Główny Komputer w Centrum Galaktycznym nie może odpowiedzieć jednoznacznie skąd dziewczęta pochodzą.
Dziewczynkę o imieniu Ko znaleźli geolodzy na planecie Zrofilla, zasiedlonej przez pokojowych zielononogich aborygenów. Pewnego poranka, wyszedłszy ze swego bungalowu, geolog Carter de Couture zobaczył na swoim progu owiniętego w różowy kocyk niemowlaka, jak się potem okazało, płci żeńskiej. Siedmiomiesięczne niemowlę było nakarmione, w znakomitym humorze, poruszało paluszkami, usiłując wysunąć się z jedwabnego becika i robiło „gu-gu-gu”. Okazało się podczas badania, że jest to dziecię homo sapiens, jasnowłose, błękitnookie, na prawej nóżce ma sześć paluszków. Na kocyku, prześcieradełku i nawet na pieluszce dziewczynki, wyhaftowane były wyraźnie literki „K” i „O”. Stąd i imię dziewczynki.
Wszystkie próby wyjaśnienia u spokojnych aborygenów, nie znających ani kocyków, ani liter, skąd mogła wziąć się na ich planecie dziewczynka Ko, nie dały wyników. Kiedy dziewczynka została przewieziona na Pataliputrę i wykonano staranne testy genetyczne i kompleksowe badania pozostałych śladów, o...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]