[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JESSICA MATTHEWS
Czas
ukojenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- To niemożliwe, po prostu niemożliwe.
Przyciskając do piersi stare pudełko po butach, wypełnione
po brzegi czerwoną wstążką i innymi ozdobami na choinkę,
Libby Brown zamarła w bezruchu. Stała w pokoju pielęgniarek,
gdy dobiegł ją z korytarza łagodny męski głos, którego miała
nadzieję więcej życiu nie usłyszeć.
Próbując uspokoić przyspieszone bicie serca, wmawiała so
bie, że pewnie zawodzi ją pamięć. Niemożliwe, by właśnie ten
człowiek, który dziesięć lat wcześniej tak bardzo zmienił jej
życie, nagle pojawił się właśnie tu, w szpitalu.
Nie ma powodu do obaw, myślała, przesuwając się w stronę
drzwi, żeby wyraźniej słyszeć rozmowę. Gdy wyjrzała ostrożnie
na korytarz, rozpoznała dwie z trzech zbliżających się osób.
Pierwszą była Ann Lathrop, szefowa oddziału, której wylew
ność podkreślał uśmiech na stałe przylepiony do twarzy. Obok
niej, ubrany w nieśmiertelny ciemny garnitur i białą koszulę
z kolorowym krawatem, szedł Eldon Hanover, dyrektor admi
nistracyjny szpitala.
Libby skierowała wzrok na trzeciego uczestnika rozmowy.
W granatowym garniturze wyglądał, podobnie jak Eldon, na
trzydzieści parę lat. Klasyczne rysy i gęste włosy o miedzianym
odcieniu, a także imponujący wzrost, przywołały kolejną falę
wspomnień. Libby cofnęła się z nadzieją, że zdoła pozostać
w ukryciu.
To jakiś koszmarny sen, pomyślała, przywierając plecami do
ściany. Co, do diabła, robi tu Peter Caldwell? Właśnie tu, w Bel
leville, w stanie Nebraska?
6
CZAS UKOJENIA
Caldwell, którego poznała przed laty, ukończył wydział za
rządzania. Bezwzględny i pozbawiony ludzkich uczuć, z pew
nością stał u progu wielkiej kariery. Mimo że mało obchodziły
ją szpitalne plotki, na pewno dotarłoby już do niej, że szykują
się jakieś zmiany w zarządzie szpitala, gdyby to miała być
prawda. Zazwyczaj nawet najmniejszy ruch na górze, który
mógłby mieć wpływ na sprawy kadrowe, wywoływał falę spe
kulacji.
Może tylko składa tu wizytę? Ludzie z administracji różnych
instytucji muszą przecież dzielić się doświadczeniem, podobnie
jak lekarze, pielęgniarki i inni pracownicy szpitala.
Wszystkiego się dowiem od Joni Eller, pomyślała. Przecież
najlepsza przyjaciółka trzyma rękę na pulsie szpitalnego życia
z takim samym przejęciem, z jakim Libby dba o pacjentów.
Ludzie na korytarzu zbliżyli się niebezpiecznie blisko. Choć
Libby nie zwykła chować głowy w piasek i w głębi duszy kor
ciło ją, by stawić czoło nowemu wyzwaniu, wiedziała, że tym
razem, ze względu na dobro syna, nie może ulec pokusie.
Odetchnęła głęboko i wyszła na korytarz z pochyloną głową,
po czym szybko skręciła w prawo, nie patrząc w bok. Wpraw
dzie idąc w przeciwnym kierunku, szybciej znalazłaby się przy
łóżku pacjenta, jednak wolała pój ść dłuższą drogą. Dopóki Cald
well przebywa na terenie szpitala, musi zrobić wszystko, żeby
go nie spotkać.
Zatrzymał ją widok światełka mrugającego nad drzwiami
jednej z sal. Co prawda jest już po dyżurze, lecz skoro wszyscy
są zajęci, nie może pozwolić, by ktoś tak miły jak Ira Kendrick
czekał na nadejście pielęgniarki.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytała osiemdziesięcio
letniego pacjenta, któremu zaledwie kilka dni wcześniej ampu
towano nogę poniżej kolana. Niestety, przy jego cukrzycy
wrzód, który powstał na stopie, wywołał silną infekcję i leczenie
bezinwazyjne nie przyniosło oczekiwanych efektów.
- Bardzo przepraszam za kłopot - powiedział z lekkim nie-
CZAS UKOJENIA
7
mieckim akcentem - ale upuściłem długopis. Potoczył się pod
łóżko.
- Zaraz go odszukam. - Libby przykucnęła na podłodze i do
strzegłszy zgubę, podniosła ją i podała pacjentowi. - Proszę.
- Bardzo siostrze dziękuję.
- Może jeszcze mogę w. czymś pomóc?
- Dziękuję, mam wszystko. - Ira wrócił do rozwiązywania
krzyżówki.
- Była już u pana ta fizjoterapeutka, o której wspominałam?
- Owszem. Ale powiedziałem jej, że w moim przypadku nie
warto tracić czasu ani pieniędzy na zakładanie protezy. W domu
opieki, gdzie mieszkam, i tak dam sobie radę. Poza tym -
uśmiechnął się po szelmowsku - pani, której dotrzymuję towa
rzystwa, też jeździ na wózku, więc po co mam się na nowo uczyć
chodzić? Razem będzie nam raźniej.
Libby próbowała go zrozumieć.
- Gdyby jednak zmienił pan zdanie...
Poklepał jej dłoń.
- Nie ma obawy. A teraz, moje dziecko, biegnij do kogoś,
kto cię naprawdę potrzebuje.
- To do zobaczenia jutro - powiedziała i uśmiechnęła się.
Ostrożnie otworzyła drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Na
szczęście był pusty. Odetchnąwszy z ulgą, ruszyła szybkim kro
kiem przed siebie i za kolejnym zakrętem nareszcie znalazła się
pod odpowiednimi drzwiami.
- Już myślałem, że się rozmyśliłaś - mruknął Ralph Upton.
Niestety, nie miał tak miłego usposobienia jak jej poprzedni
pacjent.
- Coś mnie zatrzymało po drodze.
- Dlaczego zamykasz drzwi?
- Wydawało mi się, że nie lubisz, jak ktoś tu zagląda.
Blade źrenice Ralpha zwęziły się podejrzliwie.
- Ale będziesz tylko ubierać choinkę? Nie zamierzasz mnie
myć ani nic z tych rzeczy?
8
CZAS UKOJENIA
- Przecież przyszłam tylko z wizytą.
Postawiła pudełko na stoliku przy łóżku i zdjęła pokrywkę.
Wesołe kolory choinkowych ozdób i myśl o zbliżających się
świętach nieco poprawiły jej nastrój. Wyjęła wstążki, nożyczki,
haczyki i paczuszkę miniaturowych bombek i wzięła się szybko
do pracy.
- Chcesz mi pomóc?
Ralph pokręcił siwą głową, założył ręce na piersi i spojrzał
na nią wzrokiem naburmuszonego dziecka.
- To był twój pomysł, więc sama się tym zajmij. Jeśli chodzi
o święta, to ja już swoje zrobiłem. I co mi z tego przyszło?
- Nie przesadzaj - zaśmiała się Libby. - Fakt, że się trochę
połamałeś, nie jest wystarczającym powodem, żeby znienawi
dzić Boże Narodzenie na całe życie. Wypadki chodzą po lu
dziach. Równie dobrze mogłeś się przewrócić, wychodząc
z wanny, albo pośliznąć na oblodzonym chodniku.
-v
Mogłem, ale sienie przewróciłem. Gdyby nie ten kretyński
konkurs, nie leżałbym tutaj.
- Dobrze wiesz, że jesteś tu przez swój własny upór. W ko
mitecie organizacyjnym jest cała lista ochotników, którzy z naj
większą radością udekorowaliby ci dom na święta. Wcale nie
musiałeś włazić na dach, i to jeszcze przy takim wietrze.
- Może jestem już stary, ale nie niedołężny.
- Oczywiście, że nie - próbowała go pocieszyć. - Tylko
przychodzi w życiu taki moment, kiedy cięższe prace trzeba
przekazać młodszym i sprawniejszym.
- Nikt mi się nie będzie plątał po domu. A gdyby to ktoś obcy
spadł i zrobił sobie krzywdę, teraz mnie ciągaliby po sądach.
Libby powstrzymała się od dalszych komentarzy. Na ga
łązce zawiązała ostatnią czerwoną kokardkę i oceniła wyniki
swej pracy.
- Jak ci się podoba moje dzieło? - zapytała.
Wyraz malujący się na udręczonej życiem twarzy Ralpha
świadczył niezbicie, że jest zadowolony.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]