[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Slan
A. E. van Vogt
(Przełożył Stanisław Plebański)
1
Zimna była dłoń matki, ściskająca kurczowo jego rękę.
Szli pośpiesznie ulicą, a jej przerażenie kołatało do jego świadomości w postaci bezgłośnej pośpiesznej pulsacji płynącej wprost z jej mózgu. Setki innych myśli bombardowały jego umysł, myśli napływających od tłumów, które nadciągały z obu stron i z wnętrz mijanych budynków. Ale tylko myśli matki były klarowne, spójne i... przepojone trwogą.
- Oni nas śledzą, Jommy - przesyłał jej mózg. - Nie są pewni, ale coś podejrzewają. Przyjeżdżając do stolicy zaryzykowaliśmy już zbyt wiele, a miałam nadzieję, że właśnie dziś zdołam ci pokazać stare wejście slanów do katakumb, w których ukryta jest tajemnica twego ojca. Gdyby zdarzyło się najgorsze, Jommy - wiesz, co masz robić. Ćwiczyliśmy to wystarczająco często. I nie bój się, Jommy, nie denerwuj. Masz tylko dziewięć lat, ale inteligencją dorównujesz każdemu piętnastoletniemu człowiekowi.
Nie bać się. Łatwo powiedzieć, pomyślał Jommy i ukrył przed nią tę myśl. Będzie niezadowolona z tego ukrywania, z tej zakłócającej bariery pomiędzy nimi. Ale tamte myśli koniecznie musiał zataić. Ona nie może wiedzieć, że on też się boi.
A było to coś zarazem nowego i podniecającego. Odczuwał podniecenie za każdym razem, gdy z cichego przedmieścia, gdzie mieszkali, przyjeżdżał do serca Centropolis. Olbrzymie parki, ciągnące się kilometrami wieżowce, zgiełk tłumów - wszystko to zawsze wydawało się jeszcze cudowniejsze niż obrazy malowane w wyobraźni - choć przecież po stolicy świata można się było spodziewać rozmachu. Tu mieściła się siedziba rządu; gdzieś tu mieszkał Kier Gray, absolutny dyktator całej planety. Dawno temu - przed setkami lat - slani władali Centropolis podczas swego krótkotrwałego panowania.
- Czujesz ich wrogość, Jommy? Potrafisz już wyczuwać rzeczy na odległość?
Wytężył się. Jednostajna fala nieokreśloności nadpływająca od cisnących się wszędzie wokół tłumów urosła do rozmiarów wiru myślowego jazgotu. Skądś dobiegła oderwana smużka myśli:
- Podobno mimo wszystkich środków zapobiegawczych w tym mieście ciągle są żywe slany. Obowiązuje nakaz strzelania do nich bez ostrzeżenia.
- Ale czy to nie ryzykowne? - nadbiegła inna myśl, najwyraźniej zadane na głos pytanie, z którego Jommy przechwycił tylko myślowe wyobrażenie. - Chodzi mi o to, że przez pomyłkę może zginąć zupełnie niewinna osoba.
- Właśnie dlatego rzadko strzelają bez ostrzeżenia. Starają się łapać ich, a potem badają. Slany mają inne niż my narządy wewnętrzne, kapujesz, a na głowach...
- Jommy, czy ty ich czujesz, mniej więcej o jedną przecznicę za nami? W dużym samochodzie. Czekają na posiłki, które mają nam odciąć drogę z przodu. Działają szybko. Potrafisz złapać ich myśli, Jommy?
Nie potrafił! Nie potrafił, mimo że ze wszystkich sił sięgał myślą w przestrzeń, napinając się i pocąc z wysiłku. Na tym polu w pełni wykształcone umiejętności matki górowały nad jego nad wiek rozwiniętymi instynktami. Umiała pokonać myślą znaczną odległość i wyplątać spójny obraz spomiędzy odległych wibracji.
Miał ochotę odwrócić się i spojrzeć, ale się nie odważył. Przebierał małymi, choć jak na jego wiek dość długimi nóżkami, na poły biegnąc, by dorównać jej pośpiesznym krokom. Czuł się okropnie - taki mały i bezradny, młody i niedoświadczony, kiedy życie wymagało od niego siły i czujności dojrzałego slana.
Myśli matki przebiły się przez jego refleksje:
- Kilku jest już przed nami, Jommy, a inni przechodzą przez ulicę. Będziesz musiał już pójść, kochanie. Nie zapomnij tego, co ci mówiłam. Masz tylko jeden cel: umożliwić slanom normalne życie. Myślę, że będzie trzeba zabić naszego największego wroga, Kiera Graya, nawet gdybyś musiał wejść do Wielkiego Pałacu, żeby go dostać. Pamiętaj - zaraz zaczną się tu krzyki i zamieszanie, ale zachowaj spokój. Powodzenia, Jommy!
Dopiero gdy po króciutkim uścisku puściła jego dłoń, zdał sobie sprawę, że tenor jej myśli się zmienił. Zniknęła trwoga. Z mózgu matki popłynął kojący spokój, uciszając wrzenie jego rozdygotanych nerwów i spowolniając bicie obu jego serc.
Wśliznąwszy się za zasłonę stworzoną przez idących za nimi kobietę i mężczyznę Jommy ujrzał kątem oka dwóch mężczyzn zbliżających się do wysokiej postaci matki, wyglądającej bardzo zwyczajnie i bardzo ludzko w luźnych dżinsach, różowej bluzce i ciasno zawiązanej na włosach chustce. Ubrani po cywilnemu mężczyźni przechodzili przez ulicę; na ich twarzach malowała się niechęć spowodowana koniecznością wykonania nieprzyjemnego zadania. Owo bijące z ich myśli obrzydzenie, a zwłaszcza połączona z nim nienawiść, zionęły z taką siłą, że Jommy’ego aż to uderzyło. Zdumiało go to nawet w chwili, gdy skupiał się na ucieczce. Dlaczego koniecznie musiał umrzeć? On i jego cudowna, wrażliwa i inteligentna matka! To było okropnie niesprawiedliwe.
Samochód błyszczący w słońcu niczym długi klejnot zahamował ostro przy krawężniku. Ochrypły męski głos wrzasnął za Jommym:
- Stać! Dzieciak jest tam! Nie dajcie mu uciec! Łapać tego chłopaka!
Ludzie przystawali i zaczynali się rozglądać. Wyczuł w ich myślach pewną dezorientację. A potem skręcił za róg i popędził Aleją Stołeczną. Od krawężnika ruszał jakiś samochód. Stopy Jommy’ego zatupotały z olbrzymią szybkością. Nadnaturalnie silnymi palcami chwycił za tylny zderzak. Gdy samochód wśliznął się w labirynt ruchu ulicznego i zaczął nabierać szybkości, chłopiec podciągnął się i zawisł przy bagażniku. Skądś z tyłu dobiegła do niego myśl:
- Powodzenia, Jommy!
Od dziewięciu lat przygotowywała go na tę chwilę, ale gdy odpowiedział: - Powodzenia, mamo! - coś ścisnęło go za gardło.
Samochód jechał strasznie szybko, strasznie szybko połykał kilometry. Strasznie wielu ludzi zatrzymywało się na ulicy i gapiło na małego chłopca w osobliwy sposób uczepionego błyszczącego zderzaka. Jommy odczuwał intensywność ich spojrzeń, myśli, które strzelały im do głów i układały usta do przenikliwych okrzyków. Okrzyków do kierowcy, który nic nie słyszał.
Potem podążyły za nim chmary myśli ludzi wbiegających do budek telefonicznych i dzwoniących na policję, by donieść o chłopcu uczepionym zderzaka...
Jommy skulił się i już przygotowywał na widok wozu patrolowego, który zbliży się z tyłu i sygnałem nakaże kierowcy zatrzymać auto. Zaniepokojony, dopiero teraz skoncentrował umysł na ludziach w samochodzie.
Z wnętrza pojazdu sączyły się ku niemu wibracje dwóch mózgów. Uchwyciwszy je Jommy zadrżał i gotów puścić zderzak osunął się bliżej jezdni. Nawierzchnia ukazała się mu jako przyprawiająca o zawrót głowy nieostra smuga, rozmyta przez szybkość pojazdu.
Pokonując wstręt jego umysł ponownie dogrzebał się kontaktu z mózgami mężczyzn w samochodzie. Uwaga kierowcy skupiała się na prowadzeniu pojazdu. Tylko raz pomyślał przelotnie o rewolwerze w kaburze pod pachą. Nazywał się Sam Enders; był kierowcą i gorylem siedzącego obok niego mężczyzny - Johna Petty’ego, szefa tajnej policji wszechwładnego Kiera Graya.
Tożsamość szefa bezpieki poraziła Jommy’ego niczym wstrząs elektryczny. Powszechnie znany łowca slanów siedział odprężony, obojętny na szybkość samochodu, psychicznie nastawiony na leniwy, kontemplacyjny nastrój.
Nadzwyczajny umysł! Nic nie dało się z niego wyczytać oprócz mgiełki powierzchniowych pulsacji. Nie wyglądało na to, myślał zdumiony Jommy, żeby John Petty mógł świadomie bronić dostępu do swej psychiki. A jednak istniała w niej bariera równie skuteczna w ukrywaniu prawdziwych myśli, co ekran mentalny dowolnego slana. Była wszakże pewna różnica. Na zewnątrz wydostawały się pojedyncze wibracje świadczące o okrucieństwie charakteru i znakomicie wykształconym, błyskotliwym mózgu. Nagle pojawił się koniuszek myśli wyrzucony na powierzchnię spazmem wściekłości, który zburzył spokój mężczyzny: - Muszę zabić tę slankę, Kathleen Layton. To jedyna metoda osłabienia pozycji Kiera Graya.
Jommy rozpaczliwie próbował podążyć za ową myślą, ale ta już znikła w cieniach, poza jego zasięgiem. Tym niemniej sens pochwycił: miano zabić slankę nazwiskiem Kathleen Layton, by osłabić pozycję Kiera Graya.
- Szefie - nadleciała myśl Sama Endersa - może pan przekręcić tamtą gałkę? To czerwone światełko, co się włączyło, to alarm ogólny.
Umysł Johna Petty’ego pozostał obojętny.
- Niech sobie alarmują. To sprawy dla pętaków.
- Nie zaszkodzi sprawdzić, co to jest - odparł Enders.
Kiedy sięgał w odległy koniec tablicy rozdzielczej, samochód minimalnie zwolnił, a Jommy, który przesunął się ryzykownie na koniec zderzaka, rozpaczliwie wyczekiwał okazji do zeskoczenia na jezdnię. Zerkając ponad zderzakiem do przodu widział tylko długą nieprzyjemną krechę betonowej nawierzchni, twardej i odpychającej, i ani śladu trawiastych pasów zieleni. Skok teraz oznaczał zmiażdżenie o beton. Porzuciwszy więc ten zamiar przywarł mocniej do karoserii i w tym momencie dotarła do niego burza myśli Endersa, gdy mózg tego ostatniego odebrał treść komunikatu o alarmie ogólnym.
- ...wszystkie wozy na Stołecznej i w pobliżu: szukać chłopca, który może być slanem, synem Patrycji Cross, a nazywa się Jommy Cross. Jego matka została dziesięć minut temu zabita na rogu Głównej i Stołecznej. Według zeznań świadków chłopak wskoczył na zderzak samochodu, który szybko odjechał.
- Pan posłucha, szefie - powiedział Enders. - Jesteśmy na Stołecznej. Lepiej zatrzymajmy się i przyłączmy do poszukiwań. Za slany dają dziesięć tysięcy dolarów nagrody.
Pisnęły hamulce. Samochód zwolnił z impetem, który brutalnie cisnął Jommym o tył karoserii. Wytężywszy siły pokonał przeciążenie, odepchnął się od blachy i na moment przed zatrzymaniem samochodu zeskoczył na jezdnię. Z miejsca ruszył biegiem. Przemknął obok starej baby, która próbowała go zatrzymać; z jej umysłu emanowała chciwość. A potem był już na pustej parceli, poza którą wznosił się długi rząd poszarzałych ceglano-betonowych budynków, stanowiących początek dzielnicy fabryczno-magazynowej.
Z samochodu strzeliła za nim kąśliwa myśl:
- Enders, czy ty wiesz, że ruszyliśmy z rogu Stołecznej i Głównej dziesięć minut temu?! Ten chłopak... O, tam jest! Strzelaj, idioto!
Wrażenie wyciągania przez Endersa rewolweru dotarło do Jommy’ego tak żywo, że poczuł w mózgu tarcie metalu o skórę. Nieomal widział, jak mężczyzna celuje - tak wyraźne było myślowe wrażenie pokonujące dystans dzielących ich pięćdziesięciu metrów.
W momencie, gdy rewolwer wypalił z głuchym „plop”, Jommy uskoczył w bok. Prawie nie poczuł uderzenia; w chwilę potem wspiął się po kilku schodkach i wpadł przez otwartą bramę do wielkiego, słabo oświetlonego magazynu. Ż tyłu dobiegły go niewyraźne myśli:
- Pan się nie martwi, szefie, pogonimy go, to zaraz spuchnie.
- Ty baranie, żaden człowiek nie da rady zmęczyć slana! Wyglądało na to, że Petty zaczął rzucać rozkazy przez radio:
- Trzeba otoczyć kwartał przy 57 ulicy. Skierujcie tu wszystkie wozy policyjne i ściągnijcie wojsko...
Jakie wszystko zrobiło się zamglone... Jommy przepychał się przez omroczony świat, świadom tylko, że pomimo swych nie ulegających zmęczeniu mięśni, biegnąc najszybciej, jak potrafi, nawet w najlepszym przypadku może rozwinąć najwyżej połowę prędkości osiąganej przez dorosłego człowieka. Przepastny magazyn stanowił mroczny świat wyzierających zewsząd kanciastych kształtów i podłóg ginących w odległym półmroku. Dwukrotnie zderzyły się z jego psychiką myśli ludzi przesuwających skrzynki gdzieś na lewo od niego. Ale w ich mózgach nie znalazł świadomości zewnętrznej wrzawy ani swojej obecności. Daleko na przedzie, trochę w prawo dojrzał jasny otwór - drzwi. Ruszył w tamtą stronę. Dotarł do drzwi, zdumiony swym wyczerpaniem. Coś mokrego i lepkiego przywierało mu do boku, a mięśnie jakby zdrętwiały. Umysł działał wolno i ociężale. Jommy stanął i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Miał przed oczyma ulicę zupełnie inną niż Aleja Stołeczna. Był to obskurny zaułek o potrzaskanej jezdni; po jego przeciwnej stronie stały domy zbudowane z plastyku przed stu lub więcej laty. Jakkolwiek wzniesiono je z materiałów praktycznie niezniszczalnych, o wiecznotrwałych kolorach, w zasadzie równie świeżych i jasnych, jak w dniu zakończenia budowy, tym niemniej czas odcisnął na nich swe piętno. Kurz i sadza przywarły jak pijawki do lśniących powierzchni. Trawników nie pielęgnowano, a naokoło walały się sterty śmieci.
Uliczka była najwyraźniej opustoszała. Mglista niczym szept myśl snuła się od strony obskurnych budynków. Jommy był zbyt wyczerpany, aby się upewniać, że myśli dobiegają tylko od strony zabudowań.
Zsunął się z krawędzi rampy magazynowej i opadł na twardy beton leżącej poniżej jezdni. Fala bólu zalała mu bok; ciało nie miało zwykłej sprawności, ani śladu normalnej sprężystości, która podobny zeskok czyniłaby dziecinnie łatwym. Wstrząs spowodowany uderzeniem o beton szarpnął nim do szpiku kości.
Kiedy przebiegał przez ulicę, świat pociemniał jeszcze bardziej. Potrząsnął głową, by odzyskać ostrość widzenia, ale nic to nie pomogło. Był tylko w stanie umykać dalej na nogach jak z ołowiu, miedzy lśniącym, lecz przybrudzonym sadzą dwupiętrowym budynkiem a wyniosłym blokiem mieszkalnym o opływowych liniach, w kolorze morskiego błękitu. „Nie zauważył kobiety stojącej ponad nim na werandzie, ani nie wyczuł jej, aż do momentu, kiedy zamachnęła się nań szczotką. Szczotka chybiła, bo kątem oka uchwycił jej cień w samą porę, by dać nura w bok.
- Dziesięć tysięcy dolarów! - wrzasnęła za nim. - Radio podało, że dziesięć tysięcy! On jest mój, słyszycie? Niech nikt nie waży się go dotknąć. Jest mój; pierwsza go zobaczyłam.
Mętnie uświadomił sobie, że wrzeszczała do innych kobiet, które wynurzały się z mieszkań. Bogu dzięki, że mężczyźni byli w pracy!
Groza chciwych umysłów ścigała go, gdy wystartował z mocą kogoś gnanego przerażeniem, wzdłuż wąskiego chodniczka pod ścianą bloku mieszkalnego. Skulił się pod naporem złowrogich myśli i zadrżał, gdy dogonił go najstraszliwszy dźwięk świata: piskliwy jazgot rozpaczliwie biednych ludzi, rojących się ciżbą idącą w dziesiątki, w pogoni za bogactwem przechodzącym najśmielsze nawet senne wizje skąpca.
Opanowało go przerażenie, że zostanie zmasakrowany szczotkami i obcasami, że rozwalą mu głowę, połamią kości i zmiażdżą ciało. Zatoczywszy się, okrążył tylny narożnik czynszówki. Szemrzący tłum wciąż deptał mu po piętach. W nadpływających od nich nabrzmiałych myślach wyczuwał zdenerwowanie. Nasłuchali się o slanach opowieści, które niespodziewanie omalże przyćmiły żądzę posiadania dziesięciu tysięcy dolarów. Ale gęstość ciżby dodawała odwagi jednostkom. Tłum napierał.
Wpadł na maleńkie podwórko, z jednej strony zagracone stosami pustych skrzynek. Sterta wznosiła się wysoko: ciemna bryła, nieostra nawet w blasku słońca. W jego skołowanej głowie zaświtał pomysł i w jednej chwili Jommy już się wspinał na spiętrzone skrzynki.
Ból spowodowany wysiłkiem ciął niczym kły zapuszczone w jego bok. Pobiegł ostrożnie po szczycie stosu skrzynek; po chwili na poły zsunął się, a na poły spadł w przestrzeń między dwoma starymi pojemnikami. Przestwór sięgał aż do ziemi. W prawie całkowitym mroku jego oczy wypatrzyły głębszą ciemność w plastykowej ścianie budynku. Wyciągnął ręce i przesunął dłońmi po krawędziach dziury w ścianie, poza tym całkiem gładkiej.
Błyskawicznie przecisnął się przez otwór i padł wyczerpany na wilgotną ziemię poza nim. Odłamki kamieni wpijały mu się w bok, ale na razie był zbyt wycieńczony, by się poruszyć; leżał tylko z zapartym tchem, podczas gdy poszukujący go wściekle tłum szalał na zewnątrz.
Ciemność działała kojąco niczym myśli matki chwilę przedtem, nim kazała mu odejść. Ktoś wchodził po jakichś schodach, dokładnie nad nim, i to wyjaśniło mu, gdzie się znajdował; w niewielkiej klitce pod kuchennymi schodami. Zdziwił się, jak mogło w ogóle dojść do strzaskania twardego plastyku.
Leżąc tak i drżąc z przerażenia pomyślał o matce - teraz już martwej, jak podało radio. Martwej! Ona oczywiście wcale się nie bała. Wiedział aż za dobrze, że tęskniła do dnia, gdy będzie się mogła połączyć ze swym zmarłym mężem w spokoju grobowca. „Ale najpierw muszę cię wychować, Jommy. To byłoby takie łatwe, takie przyjemne - przystać na śmierć. Ale muszę utrzymywać przy życiu ciebie, dopóki nie wyrośniesz z wieku dziecięcego. Ojciec i ja poświęciliśmy całe dane nam życie pracując nad jego wielkim wynalazkiem i wszystko to poszłoby na marne, gdyby zabrakło ciebie, żeby to kontynuować.” Odpędził od siebie tę myśl, bo od tych wszystkich rozważań poczuł bolesne skurcze gardła. Jego umysł nie był już taki zaćmiony. Krótki odpoczynek najwyraźniej dobrze mu zrobił. To jednak sprawiło, że kamienie, na których leżał, zaczęły mu bardziej doskwierać, co było trudniej wytrzymać. Spróbował się przesunąć, ale nie starczało miejsca.
Odruchowo położył dłoń na ziemi i dokonał odkrycia. Leżał nie na kamieniach, a na odłamkach plastyku, które wpadły do środka, kiedy mały fragment ściany został strzaskany i powstała dziura, przez którą się wczołgał. Głupie uczucie: tak myśleć o niej i nagle uświadomić sobie, że jeszcze ktoś - ktoś na zewnątrz - myśli o tej samej dziurze. Szok wywołany ową niewyraźną myślą z zewnątrz jak płomień przeszył Jommy’ego na wskroś.
Przerażony spiął się, by wyizolować ową myśl i umysł, w którym się zrodziła. Ale dookoła było zbyt wiele innych umysłów, zbyt wiele zamieszania. Żołnierze i policjanci roili się na ulicy, przeczesując każdy domek, każdą kamienicę, każdy kwartał. Raz ponad zamieszaniem szumu umysłowego uchwycił zimną, wyraźną myśl Johna Petty’ego.
- Mówicie, że tu widziano go po raz ostatni?
- Skręcił za róg - powiedziała jakaś kobieta - a potem zniknął!
Drżącymi palcami począł wydłubywać z wilgotnej ziemi odłamki skorup. Zmusił się do zachowania spokoju i szybko, ale starannie przesłaniał dziurę używając wilgotnej ziemi do łączenia kawałków plastyku. Miał bolesną pewność, że jego dzieło nie ujdzie uwadze bystrzejszych oczu.
Pracując, przez cały czas czuł ową myśl tamtej osoby na zewnątrz - chytrą, rzeczową myśl, niemal przygłuszoną dziką nawałnicą innych myśli bombardujących jego mózg. Ani na chwilę ów ktoś nie przestawał myśleć o tej właśnie dziurze. Jommy nie potrafił rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta. Ale myśl trwała, niczym złowroga wibracja emanująca z chorego mózgu.
Myśl trwała cały czas, niewyraźna i złowieszcza, kiedy ludzie odrzucali skrzynki na bok i zaglądali między nie - a potem powoli oddaliła się, krzyki zaś ścichły, a koszmar mentalnej nawałnicy oddaliwszy się zelżał. Myśliwi zmienili teren łowów. Jommy słyszał ich jeszcze długo, ale w końcu zrobiło się spokojniej i wiedział, że zapada noc.
W pewnym sensie nastrój podniecających wydarzeń dnia wisiał jeszcze w powietrzu. Szept myśli wyciekał z domków i mieszkań w czynszówkach; ludzie myśleli i rozmawiali o tym, co się stało.
W końcu zdobył się na odwagę, by dłużej nie czekać. Gdzieś tam był umysł należący do kogoś, kto wiedział, że on jest w dziurze, lecz nic nie powiedział. Był to zły umysł, co napawało go diabelnie niemiłymi przeczuciami i uczuciem konieczności pilnego oddalenia się od tego miejsca. Drżącymi, lecz zwinnymi palcami usunął plastykowe skorupy. Potem, zdrętwiały od długiego czuwania, ostrożnie przecisnął się na zewnątrz. Bok zapiekł od ruchu, a umysł zalał przypływ osłabienia, ale nie odważył się zwlekać. Powoli podciągnął się na wierzch stosu skrzynek. Kiedy już spuszczał nogi na ziemię, nagle usłyszał pośpieszne kroki... i dopiero teraz poraziło go wrażenie obecności osoby, która na niego czekała.
Wychudła dłoń schwyciła go za kostkę i rozległ się triumfalny głos starej kobiety:
- Bardzo dobrze, zejdź do Babuni. Babunia się tobą zajmie, a jakże. Babunia jest cwana. Cały czas wiedziała, że mogłeś się przyczaić tylko w tej dziurze, a ci głupcy nic nie podejrzewali. Tak, tak, Babunia jest cwana. Poszła sobie, a potem wróciła, a dlatego że slany potrafią czytać w myślach, cały czas pilnowała, żeby rozum mieć spokojny, i myślała tylko o gotowaniu. I to cię zmyliło, no nie? Babunia wiedziała, że tak będzie. Babunia się tobą zajmie. Babunia też nie lubi policji.
Przerażenie zdławiło mu krtań, bo rozpoznał umysł starej chciwej baby, która usiłowała go schwycić, kiedy uciekał od samochodu Johna Petty’ego. Tamto przelotne doznanie utrwaliło w jego mózgu obraz złośliwej staruchy. A teraz zionęło od niej taką grozą, takie ohydne były jej zamiary, że pisnął cichutko i wierzgnął nogą w jej stronę.
Dopiero gdy ciężki kij trzymany przez nią drugą ręką spadł mu na głowę, zdał sobie w ogóle sprawę, że baba ma tę broń. Cios był ogłuszający. Mięśnie chłopca drgnęły spazmatycznie i Jommy osunął się bezwładnie na ziemię.
Czuł, że baba wiąże mu ręce, a potem na pół niesie, na pół ciągnie go dwa, trzy metry. W końcu został rzucony na stary, rozklekotany wózek i przykryty szmatami, które cuchnęły końskim potem, naftą i śmietnikiem.
Wózek począł się toczyć po kiepskiej nawierzchni bocznej uliczki, a ponad klekotem kół Jommy słyszał skrzek starej baby:
- Jaka by Babunia musiała być głupia, żeby dać im cię złapać! Dziesięć tysięcy nagrody - phi! Ani centa bym z tego nie powąchała. Babunia zna życie. Kiedyś była sławną aktorką, teraz grzebie w śmieciach. Ani stówy by nie dali, a co dopiero stu setek, starej babie, co zbiera szmaty i flaszki. A miejcie sobie te swoje dolary! Już wam Babunia pokaże, do czego może się przydać młody slan. Babunia zrobi na tym diablęciu wielki majątek...
2
To znowu ten nieznośny chłopak.
Kathleen Layton zastygła w obronnej pozie, a potem się rozluźniła. Z miejsca gdzie stała na blankach pałacu, na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, nie mogła mu uciec. A po tych wszystkich latach, które spędziła jako jedyny slan pośród niezliczonych wrogów, nic nie mogło już jej przerazić, nawet Davy Dinsmore, lat jedenaście.
Nie odwróci się. W żaden sposób nie da po sobie poznać, że wie, iż on nadchodzi szeroką oszkloną galerią. Starannie unikała wniknięcia w jego myśli, utrzymując tylko czysto powierzchniowy kontakt, konieczny, by nie dać się zaskoczyć. Musi się skoncentrować tylko na patrzeniu na miasto, tak jakby chłopca tu w ogóle nie było.
Miasto rozpościerało się tuż pod nią - rozległy obszar zabudowany domkami i blokami; ich niezliczone odcienie przygasły teraz osobliwie i złagodniały za sprawą zapadającego zmierzchu. Zielona równina za miastem pociemniała, a zwykle niebieska i wartko biegnąca woda wypływającej z miasta rzeki wydawała się czarniejsza i matowa w owym niemal pozbawionym słońca świecie. Nawet góry na odległym, niewyraźnie majaczącym horyzoncie przybrały ponury odcień, sposępniały, co współbrzmiało z melancholią w jej własnej duszy.
- Taaa... Lepiej dobrze się przyjrzyj. To już ostatni raz.
Nieharmonijny głos szarpnął jej nerwami niczym zupełnie pozbawiony sensu zgrzyt. Aluzja zawarta w kompletnie niepojmowalnych dźwiękach była tak drastyczna, że przez chwilę znaczenie słów nie dotarło do jej świadomości. A potem, wbrew sobie, błyskawicznie odwróciła się do niego.
- Ostatni raz? Co masz na myśli?
Natychmiast pożałowała swojego odruchu. Davy Dinsmore stał mniej niż dwa metry od niej. Miał na sobie długie zielone spodnie z atłasu i żółtą koszulę rozpiętą pod szyją. Chłopięca twarz z tym wyrazem „jestem twardziel” i usta wykrzywione szyderczym grymasem przypomniały jej dosadnie, że nawet to, iż go w ogóle raczyła zauważyć, stanowiło jego sukces. Ale co... co mogło go skłonić do mówienia takich rzeczy? Trudno było uwierzyć, że sam wymyśliłby takie słowa. Pod wpływem chwilowego impulsu na moment owładnęła nią chęć, by zbadać to głębiej w jego umyśle. Wzdrygnęła się i zrezygnowała. Wniknięcie do tego mózgu w jego obecnym stanie zepsułoby jej humor na miesiąc.
Upłynęło mnóstwo czasu, całe miesiące, odkąd zerwała mentalny kontakt że strumieniem ludzkich myśli, nadziei i nienawiści czyniących atmosferę pałacu piekłem. Teraz najlepiej będzie chłopaka zlekceważyć, tak jak to już nieraz robiła. Odwróciła się do niego plecami, a najdelikatniejsze z delikatnych połączenie z jego mózgiem przyniosło jej echo wściekłości, która w nim wezbrała na widok jej zachowania. A potem znowu rozległ się kłótliwy głos:
- Taaak... ostatni raz. Tak powiedziałem, bo tak myślę. Jutro są twoje jedenaste urodziny, no nie?
Kathleen nie odpowiedziała, udając, że go nie słyszy. Ale jej obojętność prysła, porażona poczuciem katastrofy. On się tym zbytnio napawał, zbyt pewnie brzmiał jego głos. Czy to możliwe, że podczas owych miesięcy, kiedy utrzymywała swój umysł w izolacji od myśli tych ludzi, działy się okropne rzeczy, ułożono okropne plany? Czy możliwe, iż popełniła błąd, zasklepiając się we własnym świecie? A teraz świat zewnętrzny strzaskał jej pancerz ochronny?
- Zdaje ci się, że jesteś cwana, co? - rzucił Davy Dinsmore. - Niech ci się zdaje, ale nie będziesz taka cwana, kiedy cię jutro zabiją. Może jeszcze tego nie wiesz, ale mama mówiła, że wszyscy w pałacu gadają teraz, że jak cię tu sprowadzili, pan Kier Gray musiał obiecać rządowi, że cię zabije w twoje jedenaste urodziny. I na pewno tak zrobią. Któregoś dnia zabili na ulicy slankę. Ciebie tak samo zabiją! I co ty na to, spryciaro?
- Jesteś... wariat!
Słowa same wyrwały się jej z ust. Ledwie sobie uświadamiała, że padły, bo wcale nie o tym myślała. Z jakiegoś powodu nie wątpiła, że powiedział prawdę. To pasowało do ich zbiorowej nienawiści. Było tak logiczne, że nagle odniosła wrażenie, iż zawsze o tym wiedziała.
Dziwne, ale jej umysł nurtowała wzmianka Davy’ego o tym, co powiedziała jego matka. I dlatego Kathleen sięgnęła pamięcią trzy lata wstecz, do dnia, kiedy ten chłopak rzucił się na nią pod łaskawym okiem swojej matki, z zamiarem sprania małej dziewczynki. Cóż to było za zaskoczenie, co za wrzaski i wierzganie z przerażenia, kiedy trzymała go w górze, dopóki jego rozwścieczona rodzicielka nie pośpieszyła mu z pomocą, ciskając groźby, czego to ona nie zrobi „z tą małą, wredną, podstępną slanka”.
A potem nagle pojawił się jak spod ziemi Kier Gray, posępny, wysoki i potężny, i pani Dinsmore płaszczyła się przed nim.
- Szanowna pani, na pani miejscu nie podnosiłbym ręki na to dziecko. Kathleen Layton jest własnością państwa i we właściwym czasie państwo się jej pozbędzie. Co zaś do pani synalka, to tak się złożyło, że widziałem całe zajście. Dostał dokładnie to, na co zasługuje każdy, kto się znęca nad słabszymi, i mam nadzieję, że zrozumiał tę nauczkę.
Ach, jak nią wstrząsnęła jego obrona! A potem, w swych myślach, zaliczyła Kiera Graya do innej kategorii niż pozostałe istoty ludzkie - bez względu na jego okrucieństwo, bez względu na przerażające opowieści na jego temat. Ale teraz znała już prawdę; wówczas myślał dokładnie to, co powiedział: „...państwo się jej pozbędzie...”.
Drgnąwszy ocknęła się z gorzkiej zadumy i spostrzegła, że w obrazie leżącego poniżej miasta zaszła zmiana. Całe olbrzymie skupisko zabudowań przywdziało nocny przepych miliarda mrugających jak okiem sięgnąć światełek. Rozpościerało się teraz przed nią cudowne miasto, olbrzymi, błyszczący klejnot, niewiarygodna baśniowa kraina budynków strzelających majestatycznie ku niebiosom, olśniewających wspaniale promienistym, nierealnym widokiem.
Jak ona zawsze pragnęła pójść do tamtego tajemniczego miasta i obejrzeć sobie te cuda, jakie stworzyła jej wyobraźnia. Teraz oczywiście nigdy go nie zobaczy. Cały świat wszelakich wspaniałości pozostanie nie zobaczony, nie posmakowany.
- Taaak... - dobiegł do niej znowu zgrzytliwy głos Davy’ego. - Dobrze się przyjrzyj. To już ostatni raz.
Kathleen drgnęła. Nie mogła znieść ani sekundę dłużej obecności tego... tego wstrętnego chłopaka. Bez słowa odwróciła się i weszła do pałacu, by tam, we wnętrzu swej sypialni, znaleźć samotność.
Choć było późno, sen nie chciał nadejść. Że jest późno, wiedziała stąd, iż przycichł jazgot zewnętrznych myśli i ludzie już dawno położyli się spać poza strażnikami, neurotykami i tymi, co się bawili.
Zabawne, ale nie mogła zasnąć. Szczerze mówiąc, czuła ulgę - teraz, kiedy już wiedziała. Okropne było to życie z dnia na dzień, w napięciu niemal nie do wytrzymania - z powodu nienawiści służby i prawie wszystkich pozostałych ludzi. W końcu zapadła chyba w płytki sen, bo brutalna myśl, która dotarła do niej z zewnątrz, powikłała fantastyczny sen, który śniła.
Kathleen poruszyła się niespokojnie. Czułki slana (cieniutkie pasemka jakby z polerowanego złota, połyskujące nikle w półmroku na tle ciemnej czupryny wieńczącej jej dziecięcą twarzyczkę o subtelnych rysach) podniosły się spomiędzy jej włosów i kołysały delikatnie, jak gdyby poruszane leciutkim wiatrem. Delikatnie, ale uporczywie.
Nagle złowieszcza myśl ściągnięta przez owe czułe anteny z wnętrza spowitego nocą pałacu Kiera Graya wtargnęła do jej świadomości. Kathleen przebudziła się, drżąc jak osika.
Owa myśl, otrząsnąwszy z niej sen niczym wiadro lodowatej wody, przez moment trwała w jej umyśle, wyraźna, zimnokrwiście mordercza. A potem znikła, tak kompletnie, jakby nigdy nie istniała. Pozostała tylko niewyraźna gmatwanina obrazów myślowych, spływających nieprzerwanym strumieniem z niezliczonych pomieszczeń przepastnego pałacu.
Kathleen leżała zupełnie bez ruchu, a z głębi jej własnego umysłu wyłoniło się zrozumienie, co to wszystko miało znaczyć. Ktoś nie czekał do jutra. Ktoś wątpił, że jej egzekucja odbędzie się zgodnie z planem. I zamierzał postawić Radę wobec faktu dokonanego. A mogła być tylko jedna osoba dostatecznie potężna, by stawić czoło wszelkim konsekwencjom: John Petty, szef tajnej policji, fanatyczny przeciwnik slanów; John Petty, który nienawidził jej tak, że wyróżniał się drastycznie nawet tu, w jaskini antyslanów. Zamachowiec musiał być jednym z jego siepaczy.
Z trudem uspokoiła nerwy i wytężyła umysł, sięgając w przestrzeń aż do granic swych możliwości. Sekundy wlokły się, a ona wciąż leżała błądząc po omacku, szukając mózgu, którego myśli na mgnienie oka zagroziły jej życiu. Szept myśli zewnętrznych przekształcił się w ryk, a ten aż wstrząsnął jej mózgiem. Minęły miesiące od czasu, gdy ostatni raz badała ów świat nie kontrolowanych umysłów. Wydawało jej się, że obraz jego okropności nie wyblakł w jej pamięci. A jednak rzeczywistość była gorsza niż wspomnienia. Zawzięcie, z wytrwałością godną dojrzałego slana, trwała w tej nawałnicy wibracji myślowych, walcząc o wyizolowanie po kolei każdego indywidualnego wzorca. Dobiegło do niej zdanie:
- O Boże, mam nadzieję, że nie wykryją jego oszustw. Tych dzisiejszych, na warzywach.
To powinna być żona zastępcy szefa kuchni, biedna, pobożna kobieta, żyjąca w śmiertelnym przerażeniu, że nadejdzie dzień, kiedy drobne kradzieże jej męża wyjdą na jaw. Przez chwilę Kathleen współczuła kobiecinie leżącej gdzieś tam w ciemności przy boku męża. Współczucie nie było jednak zbyt gorące, jako że ongiś owa „kobiecina”, powodowana ordynarnym, złośliwym odruchem, zatrzymała się, gdy Kathleen mijała ją na korytarzu, i bez uprzedniego ostrzeżenia mentalnego wymierzyła jej mocny policzek.
Umysł Kathleen podążał dalej, wiedziony teraz narastającym uczuciem konieczności pośpiechu. Przez jej mózg przemykały kolejne obrazy, istny kalejdoskop, odpychane niemal w momencie pojawienia, jako niepotrzebne, nie związane z groźbą, która ją przebudziła. Oto cały świat pałacu, z jego intrygami, niezliczonymi tragediami osobistymi, bezwzględnością. Oto sny o implikacjach psychologicznych - marzenia napływające od niespokojnie śpiących ludzi. Oto wreszcie obraz innych, którzy siedzieli knując spiski do późna w nocy.
A potem nadbiegło nagle pasemko brutalnego zamiaru, silne postanowienie, by j ą zabić! Natychmiast znikło znowu, niczym ulotny motyl, tylko w zupełnie inny sposób. Jego morderczość podziałała jak spięcie ostrogą nad krawędzią otchłani rozpaczy. Bo ów drugi błysk złowrogiej myśli zabrzmiał zbyt potężnie, by mogło to oznaczać cokolwiek innego niż bliskość, okropną, niebezpieczną bliskość.
Zdumiewające, jak trudno było go znowu odnaleźć. Jej mózg cierpiał, a ciało zalewały na przemian fale ciepła i zimna; potem zabłąkany motyw nadbiegł po raz trzeci - i teraz go miała. Teraz zrozumiała, czemu jego mózg tak długo ją zwodził. Jego bardzo starannie przemieszane myśli celowo rozbiegały się ku tysiącom rozmaitych spraw, robiąc wrażenie odprysków z plątaniny wszechobecnego myślowego szumu.
Musiał to trenować, ale mimo to daleko mu było do Kiera Graya czy Johna Petty’ego; każdy z nich potrafił trzymać się ściśle linii rozumowania bez choćby jednokrotnego wymknięcia się myśli poza maskującą barierę. Jej niedoszły morderca pomimo całego swego sprytu zdradził się. Kiedy tylko wejdzie do pokoju, ona.... Myśl nie dobiegła końca. Umysł Kathleen niemal się rozpadł pod udarem prawdy, która na nią spłynęła. Tamten człowiek był już w sypialni i właśnie w tym momencie skradał się na kolanach w stronę jej łóżka.
Leżącą w pościeli Kathleen ogarnęło wrażenie, że czas się zatrzymał. Zrodziło się z ciemności i tego, jak unieruchamiała ją kołdra, pokrywająca nawet ręce. Miała świadomość, że najmniejszy nawet ruch spowoduje szelest sztywnej pościeli. A wtedy on skoczy na nią, zanim ona zdoła się podnieść; przydusi kołdrą i będzie zdana na jego łaskę.
Nie mogła się poruszyć. Nie mogła nic zobaczyć. Mogła tylko wyczuwać, jak narastające podniecenie przenika drżeniem mózg zabójcy. Jego myśli biegły teraz szybciej; zapomniał, że ma je rozpraszać. Żar morderczego zapału gorzał w nim tak potężnie i ogniście, że musiała skierować w inną stronę część swego umysłu, bo zaczęła to odczuwać jak fizyczny ból.
A w zupełnie teraz jawnych myślach odczytała historię napaści. Ten człowiek był strażnikiem, którego postawiono pod jej drzwiami. Ale nie tym samym strażnikiem co zawsze. Dziwne, że tego nie zauważyła. Musieli dokonać zamiany, kiedy spała. Albo może za bardzo rozdrażniły ją własne myśli.
Pojęła jego plan działania, kiedy ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]