[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LONGIN JAN OKONTECUMSEHPOWIESC DLA MŁODZIE—YWYDAWNICTWO LUBELSKIEProjekt okładki i ilustracje MARIUSZ GŁAZOWSK1Copyrightby WydawnictwoLubelskie,Lublin 1981SPOTKANIERyszard Kos lubił samotne wedrówki. Jako traper przewedrował Wirginie, Pensylwanie,Ohio, Kentucky i Indiane. Zapuszczał sie poza Missisipi, docierał do malowniczych plemionDakotów, sypiał nawet w wigwamach Czipewejów nad Jeziorem Górnym. Wszedzie pedziłago ciekawosc i wołały dziewicze knieje. Poznał spiewny jezyk Irokezów i Algonkinów, złatwoscia potrafił dogadac sie z Kriksami, mówił dosc sprawnie po francusku i płynnie poangielsku. Miał czas dobrze poznac kraj i ludzi.Przybył tu w roku 1797, w dwa lata po upadku insurekcji kosciuszkowskiej. Musiał uchodzicz Polski. Popłynał wiec do Stanów Zjednoczonych, o które przed laty tak bohatersko walczyłTadeusz Kosciuszko. Wielki kontynent Nowego Swiata przyjał go chłodno. Kos cie.kopracował na kawałek chleba. Był robotnikiem portowym w New Yorku, pózniej kramarzem itraperem, a od kilku lat słu.ył w armii amerykanskiej. Wprawdzie zamieszkał ostatnio w forcieVincennes, stolicy stanu Indiana, u boku gubernatora generała Williama Henry'ego Harrisona,ale rzadko go mo.na było tu zastac.-Przyzwyczajony do swobody, chetnie wychodzacynaprzeciw przygodom i niebezpieczenstwom, wypełniał przeró.ne misje powierzane mu przezgenerała.Teraz te. siedział w lekkim canoe i płynał w góre rzeki Wabash. Dawno ju. minał fortQuiatenon, gdzie zatrzymał sie na krótki odpoczynek. Zbli.ał sie wieczór. Słonce stoczyło sieju. prawie z nieba i długie cienie kładły sie na wodzie. Szybkimi krokami nadbiegała noc. Kosuwa.nie wypatrywał dogodnego miejsca na nocne obozowisko, ale obydwa brzegi były wysokie,a puszcza podchodziła nad sam skraj rzeki. Konary pote.nych debów, klonów, kasztanówi hikor tworzyły splatany dach zieleni. Nagle puszcza jakby cofneła sie od rzeki, odsłaniajacwolna przestrzen. Kos dojrzał krzatajace sie na brzegu trzy ludzkie sylwetki. Biali czyIndianie? Nie zastanawiał sie nad tym, kogo spotka. Nie miał powodu obawiac sie ani jednych,ani drugich. Dalej pospiesznie wiosłował. Nim skrecił canoe ku przystani, na brzegu zapłonełoognisko. W blaskach płomieni zobaczył brodate twarze białych. Pewnie i oni spostrzegli łódz,bo ze strzelbami w reku stali, uwa.nie patrzac w strone płynacego. Kos machnał wiosłem raz idrugi. Canoe wysokim dziobem uderzyło o łagodnie schodzacy brzeg. Poło.ył wiosło na dniełodzi, przerzucił przez ramie traperska torbe i chwyciwszy do reki strzelbe wyskoczył nabrzeg. Wyciagnał łódz na piach i ruszył w strone obozowiska.· Nie bede wam przeszkadzał? — zagadnał.· Siadajcie — powiedział oschle jeden z nich. ;— Z daleka płyniecie?Kos poło.ył torbe na ziemi, a sam wygodnie usadowił sie koło ogniska. Sztucer oparł o udo.— Od switu wiosłowałem — odpowiedział wymijajaco.Tamci tak.e usiedli. Niewatpliwie byli traperami. Swiadczyło tym ich ekwipunek i du.y pek skór dzikich zwierzat.· Szczescie, widze, wam sprzyja — zauwa.ył Kos. — Macie zabezpieczone co najmniejdwa miesiace beztroskich hulanek.· To prawda — powiedział najstarszy wiekiem. — Puszcza had Wabash obfituje wzwierzyne, łatwo tutaj o skórki.· Ale to łowieckie tereny Wyandotów i Miamisów. Zagladaja tu tak.e Szawanezi iLenapi. Mo.na stracic skalp.· A od czego strzelby? — zasmiał sie drugi. — Ziemie te nale.a do stanu Indiana, sawiec własnoscia białych. Czy. nie tak?· Niezupełnie! — odparł Kos. — Rzeczywiscie terytorium od Ohio po jezioro Michiganwłaczono pare tygodni temu do Stanów; o zgode nikt Indian nie pytał. Puszcze po obustronach Wabash sa nadal ich ojczyzna.· Kto sie z tym liczy?! — zawołał trzeci traper.· Mo.e i macie racje — zgodził sie z nim Kos. — Ja tak.e jestem łowca skórek.Poznajmy sie. Nazywam sie Ryszard Kos. Poda.am do fortu Miami.· A ja Tomasz Connel — przedstawił sie Kosowi stary traper, dobrze ju. przyprószonysiwizna. Dorzucił kilka grubych polan do ogniska. Na moment płomienie przygasły, a po chwilizłote jezyki strzeliły w góre, oswietlajac chybotliwym swiatłem twarze siedzacych. — Jerry,zabierz sie wreszcie do pieczenia! — ponaglił najmłodszego z tego grona, najwy.ejdwudziestoletniego chłopca. — To mój syn! — wyjasnił Kosowi. — A to wypróbowanytowarzysz naszych wedrówek, Johann Gunter.· Ciesze sie, .e was poznałem — powiedział Kos. — Przyjemniej i bezpieczniejrazem spedzic noc. O swicie odpłyne.· Co tak wam spieszno? — zakpił Johann. — Nie zapolujecie nawet z nami na jelenia?Niedzwiedzi te. tutaj nie brak. A na pobliskich rozlewiskach sa bobrowe .eremia.· Mówicie, .e polujecie na skórki, a gdzie. one? Wasza łódz pusta — zauwa.yłpodejrzliwie Jerry.· Ano własnie — poparł go Tomasz.Kos patrzył na pote.ny udziec skwierczacy nad ogniem. Zapach pieczeni dra.nił nozdrza,wzmagajac głód.· Mam pilna sprawe w forcie Miami, dlatego musze spieszyc. Skórki zas wymieniłem nakule i proch w forcie Quiatenon.· My tak.e zajrzymy do Quiatenon, ale pózniej. Mamy czas.Kos usiadł skrzy.owawszy nogi, przeciagnał sie. Sztucer poło.ył na kolanach. Usmiechnałsie szeroko do ponurego Guntera.· Kiedy bede wracał z Miami, znów zawitam do fortu Quiatenon. Mo.e sie spotkamy.Wtedy chetnie wyrusze z wami. Znam doskonałe łowiska, lepsze ni. nad Wabash.· Gdzie. one?· W Kraju Zielonej -Trzciny. Pełno tam grizzli i muskwy. Wystarczy tylko trafic nalegowiska, a w ciagu paru godzin mo.na ubic kilkanascie. Zwłaszcza muskwa sam niemalidzie pod kule. Ech, co to za raj dla traperów!...· Gdzie. ten raj le.y?· Gdzie? Za Ohio. To cudowne tereny. Stada jeleni i chmary ptactwa, bobrowe .eremia iłosie, a nawet wielkie bizony... A jakie lasy! Srebrzyste topole, rozło.yste tulipanowce, drzewalaurowe, sykomory... I łaki sazafranu... Mówie wam, nie ma piekniejszej i bogatszej krainy.· Zaciekawiasz nas — powiedział Tomasz Connel. — Gotowi jestesmy czekac na ciebiew Quiatenon.· To zaczekajcie.· Kiedy tam wrócisz?· Za miesiac. Wczesniej chyba nie zda.e.Jerry zdjał z ro.na jeleni udziec. Chwycili za no.e i odcinali grube płaty soczystego miesa.Zaczeli sie po.ywiac. Jedzac gwarzyli jeszcze o ró.nych łowieckich przygodach. PózniejTomasz wyznaczył kolejnosc warty. Pierwszy miał czuwac Jerry, a ostatni Kos. Chłopakpodrzucił wiec drew do ogniska i usiadł skrzy.owawszy nogi, obok siebie poło.ył długarusznice. Kos zas pod kepa dorodnych paproci przygotował sobie miejsce do spoczynku. Zreka na sztucerze usnał spokojnym snem nawykłego do niebezpieczenstwa człowieka.Było ju. dawno po północy. Niebo zaczynało szarzec, a gwiazdy traciły swojaintensywnosc. Nad bezpieczenstwem czuwał teraz Johann Gunter. Aby nie usnac, przechodziłsie wokół obozu. Zbli.ył sie własnie do gestego łanu paproci, za którymi stały olbrzymie pnieprawiecznych drzew. Przez chwile nasłuchiwał głosów puszczy, po czym ruszył dalej. I wtedywłasnie wsród paproci zauwa.ył przywartego do ziemi człowieka. Krzyknał donosnie i runałna1 ukrywajacego sie. Kos, usłyszawszy wołanie, zerwał sie jak spre.yna i jednym skokiemznalazł sie obok Guntera. Stary traper i jego syn zjawili sie tu. za nim. Tymczasem zaatakowanynie stawił oporu." Zrzucił z siebie Guntera i zwinnie wyskoczył w krag swiatłapadajacego od ogniska.— Noc nie lubi hałasów — powiedział spiewnym dialektemSzawanezów. — A biali bracia krzykiem strasza cisze.Traperzy byli zaskoczeni zachowaniem Indianina. Czerwono-skóry stał spokojnie.Skrzy.ował rece na piersi. U pasa miał tylko długi mysliwski nó..· Czego szukałes w paprociach? — spytał napastliwie To-' masz.· Przyszedłes szpiegowac! — rzucił z wsciekłoscia Gunter.· Biali bracia sa na ziemi moich ojców, niech usiada, jald wojownikom przystało. WysokiOrzeł zmarzł w paprociach, bo noc dzisiaj chłodna, chetnie ogrzeje -sie ciepłem ogniska —powiedział spokojnie Indianin i usiadł, plecami skierowujac sie w strone rzeki.— Usiadzmy i my! — rzekł ugodowo Kos. — Nie róbciegłupstw — zwrócił sie do towarzyszy. — On nie jest sam.Traperzy usłuchali go. Jedynie Gunter ze strzelba gotowa do strzału stanał w cieniu przybrze.nychkrzewów.Stary Tomasznie ukrywałniechecido czerwonoskórego.Powiedziałszorstko:· Sledziłes naszukrycia.Takpostepujetylkowróg!· Takpostepuje ka.dy rozwa.ny wojownik—odparłzgodnoscia Indianin.· Mogłes przyjsc jak przyjaciel do przyjaciół. Tylko wróg podchodzi w tajemnicy obozowisko! —rzucił porywczo Jerry.Indianin nawet nie spójr.ałwstrone mówiacego.Nikły usmiech przemknałprzezjego twarz.— Biały brat niewiele liczy meskich wiosen — powiedział. —Có.mo.e wiedziec o scie.kach wojny ipokoju? Wysokiego Orła nie trzeba pouczac.Chłopak zerwał sie. Jego reka spoczeła na rekojesci no.a.· Chceszmnie obrazic?!—syknał.· Spokojnie — rzekł Kos. — Wysoki Orzeł ma racje. Czy ty poszedłbys do obozu Indian, niepoznawszy ich zamiarów?· Usiadz, Jerry, uspokój sie — powiedział do syna Tomasz. — To prawda, zachowujemy sie jakdzieci.Chłopak usiadł. Gniew zapłonał na jego twarzy. Nerwowo gryzł dolna warge.· WysokiOrzełsiedziwblasku płomieni,a tamta blada twarz,ze strzelba gotowa do strzału,kryjesie wcieniu nocy.Czy.mo.na białymufac? —Czerwonoskóry wskazałGuntera.· WojownikSzawanezównie musisie niepokoic —rzekłKos.—Nasztowarzyszwrócido ogniska,gdy bedziemy mieli pewnosc, .e Wysoki Orzeł przybył tutaj w pokojowych zamiarach.Indianin skinałgłowa iwyjałfajke.Ze skórzanego worka wydobyłtyton ipoczałnabijac nimpieknierzezbiony cybuch.— Niechswietydymkalumeturozwiejen...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]