[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wood Sara
Wenecki książę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Z galerii dla muzyków Rozzano obserwował przyjęcie urodzinowe żony swojego brata. Doszedł do wniosku, że nie ma wyjścia: musi się ożenić. Smutna perspektywa, ale lepsze to niż obecna sytuacja. Na samą myśl o tym, co tu się teraz dzieje, serce ścisnęło mu się z żalu. W pięknym rokokowym salonie zachłanne kokoty wabiły bogatych kochanków, a olśniewające piękności szczebiotały w ramionach podstarzałych rekinów finansowych. Kilku gości spacerowało po salonie, ukradkiem wyceniając umieszczone tam antyki.
Rozgniewany Rozzano westchnął ciężko. Ten pałac był jego własnością, a ci ludzie nie zasługiwali na to, by przebywać w tych murach. Gardził znajomymi brata i większość z nich uważał za prostaków. Wśród rozplotkowanego tłumu jego brat, znany kłamca, leń i krętacz, puszył się jak paw, dumny z fortuny Barsinich, jubilatka intrygowała na boku, a ich dzieci wrzeszczały i kłóciły się, napychając brzuchy kosztownymi smakołykami.
Książę Rozzano Alessandro Barsini pozwolił sobie na wyjątkową demonstrację uczuć i spojrzał pogardliwie na tłum gości. Uchodził za dżentelmena w każdym calu i uosobienie opanowania. Znajomi oniemieliby na widok jego gniewnej miny: było nie do pomyślenia, żeby Barsini ujawniał swoje uczucia. Ojciec powtarzał mu dawniej, że gdyby coś go wytrąciło z emocjonalnej równowagi, nie powinien tego okazywać. A zatem nikt się nie dowie, że na myśl o najbliższych odczuwa nienawiść i wściekłość. Do diabła! Jak dobrze jest czasem zrzucić na moment maskę uprzejmości.
Wczoraj usiłował przemówić Enricowi do rozsądku, ale brat go wyśmiał; oznajmił, że ma tylko jedno życie i nie jest na tyle głupi, by marnować je w pracy. Rozzano wciąż kipiał ze złości na wspomnienie tamtej rozmowy. Czyżby Enrico sądził, że wielkie rodzinne wydawnictwo nie wymaga starannego nadzoru, bo wszystko tam kręci się samo?
Rozzano usłyszał głuchy łoskot i odwrócił się z irytacją. Kilku pijanych gości wpadło na siebie, przewracając bezcenny średniowieczny kandelabr. Zacisnął zęby. Był przecież najstarszym synem w jednej z najbardziej szanowanych weneckich rodzin, wiec miał obowiązek bronić jej honoru i zadbać, aby ród Barsinich nie wygasł. Na wypadek jego śmierci tytuł nie może przejść na Enrica i jego bachory. Potrzebował spadkobiercy i wiedział, że nie ucieknie przed tą koniecznością, a zatem musiał poszukać żony. Westchnął ciężko, gdy podjął decyzję. Powoli zacisnął dłonie w pięści i poczuł, że coś mocno ściska go za gardło. Gotów był na wszystko, byle tylko założyć rodzinę.
Targały nim sprzeczne uczucia. Jakiś czas temu poprzysiągł sobie, że będzie trzymać się z dala od kobiet. Od tamtej chwili minęły cztery lata, trzy miesiące i cztery dni. Wiedział, która była godzina, kiedy umarła jego żona. Przygryzł wargę, starając się opanować. Z winy brata, który miał swój udział w tamtej tragedii, musiał teraz wrócić na małżeńskie targowisko i bez miłości wybrać odpowiednią kobietę, chociaż nie potrafił już kochać. Do końca życia będzie udawać oddanego męża, co było dla niego jak wyrok. Z ponura miną rozmyślał o kobietach, które okazywały mu uwielbienie i flirtowały, nie kryjąc, że mają na niego ochotę. Żadna z nich nie zagrzałaby miejsca w jego domu.
- Niech cię diabli, Enrico - mruknął przez zaciśnięte zęby. Od lat nie mógł znaleźć szczęścia. Miał wszystko, ale to nic nie znaczyło. Jedyną pociechą były dla niego ojcowskie uczucia pewnego starego człowieka. Jęknął głucho, gdy uświadomił sobie, ile zachodu wymagają sprawy, które powierzył mu D'Antiga.
Zegar na wieży wybił godzinę, a Rozzano odruchowo popatrzył na zegarek i głośno zaklął. Trzeba jechać, są sprawy, które nie mogą czekać. Gdzieś w południowej Anglii małomiasteczkowy adwokat zdobył dla niego informacje dotyczące rodziny D'Antigów, co stanowiło dla Rozzana dostateczny powód, żeby przejechać pól Europy. Może odnalazła się zaginiona córka? Gdyby tak było, nie musiałby dłużej zarządzać majątkiem przyjaciela swego zmarłego ojca.
Jego twarz znów przybrała wyraz pogodny i nieprzenikniony, a po gniewnej minie nie zostało śladu. Ruszył w dół klatką schodową ozdobioną bogatymi złoceniami. Miał nadzieję, że wkrótce odsunie brata od zarządzania rodzinnym wydawnictwem i sam zacznie nim kierować jak należy. Z góry się na to cieszył i w znacznie lepszym nastroju szedł w stronę wyjścia, gdzie cumowała motorówka. Skinął głową służącym i natychmiast jeden z nich pobiegł uprzedzić przewoźnika, a drugi podał księciu wełniany płaszcz, teczkę i rękawiczki. Wkrótce Rozzano jechał na weneckie lotnisko, skąd prywatnym samolotem udał się do południowej Anglii. Celem podróży była osada Barley Magma w hrabstwie Dorset.
Gdy książę Rozzano Alessandro Barsini wysiadł z wynajętego samochodu, wyglądał tak świeżo i wytwornie, jakby niedawno się obudził i przygotował do wyjścia, chociaż od wczesnego rana naprawiał szkody spowodowane lekkomyślnością brata, niedbale rządzącego firmą. Odbył telefoniczną naradę z zagranicznymi przedstawicielami wydawnictwa. a w samochodzie przejrzał dokumenty związane z produkcją perfum, którą z pokolenia na pokolenie zajmowała się rodzina D'Antigów.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział kierowca wynajętego auta.
Rozzano zatrzymał się przed sklepikiem spożywczym na końcu ulicy, gdzie stały domy z żółtego piaskowca, lśniące w blasku kwietniowego słońca. Zirytowany Rozzano zmarszczył brwi i zacisnął zęby. Najwyraźniej ktoś go nabrał. Pod tym adresem miała być przecież kancelaria prawnicza. Mocno zawiedziony wsiadł znowu do auta.
- Nie zamierzam tu przecież robić zakupów - mruknął z irytacją.
- Oczywiście. Kancelaria znajduje się na piętrze - odparł skwapliwie kierowca. Wyczuł, że ma zamożnego klienta, i spodziewał się dużego napiwku. - Drzwi są za rogiem.
Rozzano bez przekonania kiwnął głową, ale podziękował mu uprzejmie. Nie robił sobie wielkich nadziei, by w tej mieścinie udało się wyjaśnić tajemnicę sprzed trzydziestu lat.
- Proszę tu po mnie wrócić... powiedzmy za godzinę.
W ponurym nastroju wszedł do skromnie wyposażonej poczekalni. Młoda kobieta siedząca przy biurku usiłowała jednocześnie pisać na maszynie i plotkować przez telefon. Nie podnosząc głowy, zakryła dłonią mikrofon i rzuciła opryskliwie:
- Tak?
- Dzień dobry. - Spochmurniał, ale mówił z przesadną uprzejmością. - Jestem umówiony. Nazywam się Rozzano Barsini i...
- Ach, książę! - Wystraszona kobieta rzuciła słuchawkę, zaczerwieniła się, strąciła z biurka stos dokumentów i przewróciła kubek z kawą. Cofnął się odruchowo, żeby nie zaplamić markowego garnituru. - Cholera jasną! Przepraszam waszą... książęcą wysokość. - Zakłopotana sekretarka próbowała uporać się z bałaganem, ale raz po raz zachwycona spoglądała na księcia. Ten podał jej chusteczkę do nosa, myśląc z obawą, że jeszcze chwila, a kobieta zacznie mu bić pokłony. Jej ugięte kolana i nisko pochylona głowa stanowiły potwierdzenie jego najgorszych przeczuć.
- Niech się pani uspokoi - powiedział zaskoczony, że jego obecność zrobiła na niej takie wrażenie.
Nie lubił próżnego rozgłosu. Odkąd stracił żonę, dziennikarze obsesyjnie interesowali się jego prywatnym życiem i relacjonowali je w najdrobniejszych szczegółach. Tematów dostarczał im również niezwykle towarzyski Enrico. Ta młoda kobieta najwyraźniej uważała postaci z kroniki towarzyskiej niemal za bóstwa. Rozzano chętnie wybiłby jej to z głowy, ale machnął ręką.
- Poczekam, aż będzie pani mogła powiadomić szefa o moim przybyciu - oznajmił z przekąsem.
Sekretarka posprzątała i pędem ruszyła do gabinetu, z którego dobiegły wkrótce ożywione głosy. Rozzano stłumił westchnienie, z niesmakiem spojrzał na mocno zniszczoną kanapę, podciągnął nogawki ciemnogranatowych spodni idealnie zaprasowanych w kant i usiadł na chybotliwym drewnianym krześle, starając się przybrać możliwie wygodną pozycję. Jego czas był cenny, więc żeby go nic marnować, wyjął telefon, zamierzając porozmawiać z kilkoma osobami. Dopiero wtedy spostrzegł kobietę siedzącą w rogu poczekalni.
- Przepraszam, wydawało mi się, że jestem tu sam - wyjaśnił uprzejmie i schował telefon do wąskiego futerału umieszczonego przy pasku.
- Witam pana - rzuciła przyjaźnie z uśmiechem, który rozświetlił ciemnoszare oczy.
Głos miała niski i melodyjny, a Rozzano poczuł, że pod jego wpływem odzyskuje dobry humor. Nieznajoma wiedziała, z kim ma do czynienia, ponieważ zachowanie sekretarki nie pozostawiało w tej kwestii żadnych wątpliwości, ale zachowała spokój i najwyraźniej w ogóle nie przejęła się nowiną. Dla Rozzana była to przyjemna odmiana. W pierwszej chwili odruchowo odwrócił wzrok, ponieważ unikał kobiet jak diabeł święconej wody, ale zdumiony zachowaniem nieznajomej spojrzał na nią po raz drugi. Kąciki jego ust uniosły się lekko, a rysy twarzy złagodniały, gdy domyślił się, że został zlekceważony - wręcz zapomniany, co było dla niego osobliwą i pełną uroku niespodzianką. Dziewczyna wyglądała przez okno, obserwując ulicę z roztargnieniem. Rozzano z żalem uległ nakazom dobrego wychowania, które nie pozwalają gapić się na innych ludzi, i odwrócił wzrok, ale zdążył jeszcze spostrzec, że wyraz twarzy i postawę dziewczyny cechuje wyjątkowy spokój.
W przeciwieństwie do większości jego znajomych - filigranowych, szczuplutkich kobietek o modnej sylwetce - nieznajoma była dość wysoka, mocnej budowy i przyjemnie zaokrąglona - istna bogini płodności. Z drugiej strony jednak... Rozzano udawał, że przegląda czasopismo poświęcone weselom i ślubom, a zarazem próbował określić, co tak go intryguje. Jej strój? Miała na sobie źle skrojoną sukienkę z pomarszczonym karczkiem oraz ciemnobrązowy rozpinany sweter bez stylu i klasy. Od razu spostrzegł, że ma piękne nogi - długie, smukłe, obnażone; ich skóra opalona na złoty brąz połyskiwała lekko, a kostki były tak szczupłe, że z przyjemnością marzył o tym, by objąć je dłonią. Buty miała niemodne i marnej jakości, ale za to wyczyszczone do połysku. Rozzano natychmiast to spostrzegł. Była szatynką; włosy koloru cukierków toffi upięła w gładki węzeł świadczący o pogardzie do kokieterii. Wyglądała niepozornie; tylko piękne, długie nogi mogły przyprawić mężczyznę o szybsze bicie serca, a więc dlaczego przyciągnęła jego uwagę? Czemu patrzył na nią z takim zainteresowaniem? Przyglądał się jej ukradkiem, próbując rozwiązać tę zagadkę.
Allora... Tak, wszystko jasne. Blask radości rozświetlił jego ciemne oczy. Mimo skromnego wyglądu tę dziewczynę otaczała wyczuwalna na pierwszy rzut oka aura prawdziwej wytworności. Nieznajoma trzymała się prosto, głowę miała wysoko uniesioną, rysy delikatne, a piękne nogi skromnie odsunięte w bok.
- Pan Luscombe zaprasza waszą wysokość do swego gabinetu - powiedziała sekretarka trochę za głośno. Oczy lśniły jej z podniecenia.
- Dziękuję. - Rozzano ze zdumieniem stwierdził, że jest zirytowany, ponieważ nie dane mu było porozmawiać z nieznajomą, którą porównywał do madonny z malowideł weneckich mistrzów. Po chwili wziął się w garść i ruszył w stroną biura. Gdy witał się z wiekowym prawnikiem, usłyszał znowu głos sekretarki.
- Aha, pani też może wejść, panno Charlton - powiedziała lekceważąco.
Rozzano odwrócił się natychmiast i popatrzył na dziewczynę, która z łagodnym wyrazem twarzy ruszyła w jego stronę. Cóż ona może mieć wspólnego z milionami D'Antigi?
- Czy mam zrobić kawę, wasza książęca wysokość? - zapytała sekretarka głosem tak słodkim, że zrobiło mu się niedobrze. Rzucił jej karcące spojrzenie.
- W takiej sytuacji my, Włosi, najpierw zwracamy się do pań. Mężczyzn pyta się w drugiej kolejności - odparł cicho, boleśnie dotknięty, że musi tłumaczyć rzeczy oczywiste.
- Słuszna uwaga. Jean, przynieś kawę dla nas wszystkich. Luscombe podszedł do łagodnej dziewczyny stojącej w drzwiach. Kiedy się z nią witał, zniknęła gniewna mina, a na twarzy pojawił się radosny uśmiech. Rozzano także się rozpromienił, chociaż nie miał pojęcia, co go tak ucieszyło. Od dawna rzadko się uśmiechał, ale wystarczyło, że popatrzył na tę dziewczynę, a kąciki jego warg same się unosiły. Gdy z szacunkiem uścisnęła dłoń prawnika, Rozzano miał wrażenie, że na jego zatroskane serce spływa błogosławiony spokój.
Frank Luscombe dokonał oficjalnej prezentacji. Rozzano ujął małą, wąską dłoń Sophii Charlton; pod wpływem nagłego impulsu pochylił się i złożył na niej pełen uszanowania pocałunek.
Sophia przyznała w duchu, że klient Franka znakomicie się prezentuje i pięknie pachnie. Spoglądając na ciemną czuprynę, próbowała sobie przypomnieć, gdzie słyszała jego nazwisko. Był księciem, więc zapewne czytała o nim w kronice towarzyskiej. Może uczestniczył w ważnym przyjęciu albo zjawił się na głośnej premierze. Cóż, tak się bawi wielki świat.
Gdy podniósł głowę, popatrzyła w roześmiane oczy, lśniące i czarne jak smoła. Ze zdumieniem stwierdziła, że nie patrzy na goniącego za błahymi rozkoszami próżniaka. Stał przed nią myślący, poważny mężczyzna. Zrobiło jej się ciepło na sercu - tak samo jak w chwili, gdy wszedł do poczekalni i usłyszała jego głęboki, kojący głos oraz zagadkowy akcent.
Na jego widok przypomniały jej się marzenia o księciu z bajki. Pragnęła zakochać się, wyjść za mąż i mieć dzieci. Jej wybranek okaże się zapewne farmerem lub agentem ubezpieczeniowym, ale dla niej będzie prawdziwym księciem.
Od dawna marzyła o dzieciach. Z westchnieniem pomyślała, że czwórka pociech byłaby idealna. Pragnienie narastało w miarę, jak zegar biologiczny tykał coraz głośniej. Zawsze starała się widzieć dobre strony każdej sytuacji, ale tylko w dużej rodzinie byłaby naprawdę szczęśliwa.
Poczucie humoru i zdrowy rozsądek pozwoliły jej wrócić do rzeczywistości. Na głuchej prowincji rzadko pojawiali się nieżonaci książęta na białych koniach; równą rzadkością byli farmerzy lub sprzedawcy nieruchomości gotowi zakochać się do szaleństwa w trzydziestodwuletniej starej pannie, która ma w życiu pecha. Ubawiona wyobraziła sobie, że książę Rozzano podjeżdża na białym wierzchowcu, schyla ku niej, porywa w objęcia, sadza przed sobą na koniu i, ogarnięty miłosną niecierpliwością, rozpina guziki wysłużonego sweterka. Stłumiła chichot i próbowała słuchać adwokata, który tłumaczył się z powodu wybryków Jean.
- Przyszła na zastępstwo, ponieważ moja sekretarka jest na urlopie macierzyńskim.
- Jaka miła nowina! - ucieszyła się Sophia, tłumiąc zazdrość. Po chwili dodała współczująco: - Z pewnością dla pana to spore utrudnienie.
Usiadła, obciągając zbyt krótką spódniczkę, żeby bardziej osłonić uda. Książę od czasu do czasu zerkał na jej nogi, ale z jego miny nie potrafiła wywnioskować, czy patrzy z przyjemnością, czy raczej krytycznie.
Sekretarka zapukała do drzwi i weszła z tacą, którą niezdarnie postawiła na biurku szefa, niechcący strącając przy okazji słuchawkę telefonu. Rozanielona podała księciu filiżankę i bardzo się rozczarowała, gdy Rozzano nie poprosił o cukier i mleko. Odeszła nadąsana, a pozostali amatorzy kawy musieli się sami obsłużyć, więc sięgnęli po stare kubki.
- W takich sytuacjach czuję się bezradny - westchnął Frank. Sophia poweselała, widząc jego udawaną rozpacz.
- Gdybyś kiedykolwiek w przyszłości potrzebował pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć. Chętnie wpadnę. żeby cię odciążyć w pracy - zapewniła. - Za życia taty często przepisywałam na maszynie korespondencję i prowadziłam księgowość.
- Zawsze mi się wydawało, że nim zachorował, byłaś przedszkolanką, ale zrezygnowałaś z posady, żeby go pielęgnować.
- Bardzo lubiłam pracować z dziećmi - odparła rozmarzona. - W wolnych chwilach pomagałam ojcu. Szczerze mówiąc, teraz moja sytuacja finansowa jest tak zła, że podjęłabym każde zajęcie z wyjątkiem sprzedaży narkotyków, napadu na bank albo... - W porę ugryzła się w język, bo już chciała powiedzieć, że własnym ciałem też kupczyć nie będzie, ale zdała sobie sprawę, że paple bez sensu, co zwykle jej się nic zdarzało.
- Albo? - powtórzył z ciekawością.
- Mniejsza z tym. Nie złamię prawa dla zysku - odparła wyniośle.
- Rozumiem. - Miał wypisane na twarzy, że wie, o czym pomyślała.
- Udzielam się w szkole jako wolontariuszka, ale od śmierci ojca nie mam stałej posady. Sam wiesz, jak trudno o pracę w tych stronach. Gdybym zamieszkała w mieście, byłoby łatwiej, ale nie stać mnie na przeprowadzkę. - Roześmiała się cicho, wspominając niedawną próbę zna - lezienia posady.
- Proszę nam o tym opowiedzieć, panno Charlton - powiedział cicho książę. Obaj słuchacze wydawali się ogromnie zaciekawieni, więc tylko wzruszyła ramionami i spełniła jego prośbę.
- W poprzednim tygodniu próbowałam zatrudnić się jako śmieciarz. Ciekawe, jak brzmiałby ten rzeczownik w rodzaju żeńskim - odparła z powagą.
- Proszę? - Książę doskonale znał angielski, ale nie był pewny, czy dobrze ją rozumie.
- Żadna praca nie hańbi - odparła z godnością, a książę bez słowa uniósł lekko brwi.
Sophia uznała, że brak mu poczucia humoru. Uległa nagłej pokusie, by zabawić się kosztem tego ponuraka. Frank natychmiast podjął grę.
- Ach, tak! - rzucił, uśmiechając się zachęcająco.
- Przyjrzałam się innym kandydatom i uznałam, że mam szansę otrzymania tej posady - odparła z kamienną twarzą - ale niespodziewanie zgłosił się facet ogolony na zero, umięśniony jak Herkules, w ciasnym podkoszulku, z tatuażami. Z resztą mogłam wygrać, ale ten był nie do pokonania!
- Moim zdaniem - odparł uśmiechnięty Frank - wkrótce znajdziesz sobie zajęcie o wiele ciekawsze od wywożenia śmieci.
- Chcesz powiedzieć, że zaproponują mi pracę w przedszkolu? - spytała z nadzieją.
- To coś znacznie bardziej interesującego - powiedział Frank, ale Sophia już go nie słuchała. Chciała pracować z dziećmi; to było jej największe marzenie. Pragnęła się nimi opiekować, matkować im. Otrząsnęła się z zadumy. słysząc, że Frank raz po raz powtarza jej imię.
- Przepraszam, jestem okropnie roztargniona.
- Marzy pani o muskularnym Herkulesie w ciasnym podkoszulku? - zapylał książę.
W jej oczach pojawiły się wesołe iskierki. Ucieszyła się, że pod pozorami surowości kryło się jednak poczucie humoru.
- Myślałam o moich przedszkolakach - odparła z ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]