[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Danielle Steel
PIERWSZY BAL(Coming Out)
Przełożyła Katarzyna Daab
Moim wspaniałym i wyjątkowym dzieciom -
Beatrix, Trevorowi, Toddowi, Nickowi,
Samanthcie, Victorii, Vanessie, Maksowi i Zarze,
w podzięce za odwagę i zalety charakteru,
widoczne w miarę, jak dorastałyście.
Za mądrość, radość i miłość,
którymi tak hojnie potraficie obdarować.
Dziękuję, że nauczyłyście mnie,
co w życiu jest naprawdę ważne,
i za wspólnie spędzone chwile.
Bądźcie szczęśliwe. Kocham Was z całego serca.
Mama
d. s.
KSIĘGA PRZYSŁÓW31,10 Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższy perły.
31,11 Serce małżonka jej ufa...
31,12 Nie czyni mu źle, ale dobrze przez wszystkie dni jego życia.
31,13 ... pracuje starannie rękami.
31,14 ... żywność sprowadza z daleka.
31,15 Wstaje, gdy jeszcze jest noc, i żywność rozdziela domowi.
31,16 Myśli o roli - kupuje ją: Z zarobku swych rąk zasadza winnicę.
31,18 Jej lampa wśród nocy nie gaśnie.
31,20 Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce.
31,25 Strojem jej siła i godność, Do dnia przyszłego się śmieje.
31,26 Otwiera usta z mądrością, na języku jej miłe nauki.
31,27 Bada bieg spraw domowych, nie jada chleba lenistwa.
31,28 Powstają synowie, by szczęście jej uznać, i mąż, ażeby ją sławić.
31,29 Wiele niewiast pilnie pracuje, lecz ty przewyższasz je wszystkie.
31,31 Z owocu jej rąk jej dajcie, niech w bramie chwalą jej czyny.*
ROZDZIAŁ PIERWSZYByło słoneczne majowe popołudnie. W okazałej kamienicy przy Jane Street, ulicy sąsiadującej z dzielnicą West Village, Olympia Crawford Rubinstein biegała w pośpiechu po kuchni, przygotowywując lunch dla swojego pięcioletniego synka, Maksa. Tereny West Village, dawne skupisko nowojorskich rzeźników, wiele lat temu stały się modną częścią miasta. W okolicznej zabudowie dominowały odrestaurowane dziewiętnastowieczne kamienice z brunatnego piaskowca i nowoczesne apartamentowce, pilnowane przez portierów w liberii.
Za parę minut Max wysiądzie ze szkolnego autobusu, który zatrzyma się przed domem. Chodził do zerówki w Dalton i w piątki miał zajęcia tylko przed południem. Olympia brała wtedy wolny dzień, żeby spędzić go wspólnie z synem. Poza Maksem, jedynym dzieckiem jej i Harry’ego, miała jeszcze trójkę starszych dzieci z pierwszego małżeństwa.
Rubinsteinowie kupili i odnowili ten stary dom przed sześciu laty, gdy Olympia była w ciąży z najmłodszym dzieckiem. Przedtem mieszkali przy Park Avenue, w dużym mieszkaniu, do którego po rozwodzie przeprowadziła się wraz dziećmi. Harry wprowadził się do nich. Poznała go w rok po rozstaniu się z mężem. Mijało właśnie trzynaście lat, odkąd się pobrali. Czekali osiem lat, zanim na świecie pojawił się Max - czułe, zabawne i radosne dziecko, które od pierwszej chwili stało się ulubieńcem całej rodziny.
Olympia była wspólniczką w cieszącej się dużym wzięciem kancelarii prawnej. Specjalizowała się w procesach dotyczących łamania praw obywatelskich i powództwach grupowych. Miała swojego konika - sprawy związane z różnego rodzaju dyskryminacją i przypadki znęcania się nad dziećmi. Wyrobiła sobie nazwisko i była znana w środowisku. Studia prawnicze ukończyła piętnaście lat temu, po rozwodzie. Dwa lata później poślubiła Harry’ego. Kiedy go poznała, wykładał prawo na uniwersytecie Columbia, a teraz zajmował stanowisko sędziego federalnego w sądzie apelacyjnym. Jakiś czas przedtem rozpatrywano jego kandydaturę na sędziego Sądu Najwyższego. Chociaż nie został w końcu mianowany, brakowało naprawdę niewiele i obydwoje mieli nadzieję, że następnym razem to on obejmie wakat.
Łączyła ich wspólna religia, poglądy i pasje, chociaż wywodzili się ze skrajnie odmiennych środowisk społecznych. Harry wychował się w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej. Jego rodzice w dzieciństwie przeszli przez koszmar holocaustu. Matkę, wtedy dziesięcioletnią dziewczynkę, zabrano z domu w Monachium i uwięziono w obozie koncentracyjnym w Dachau. Straciła tam całą rodzinę. Ojciec należał do tych nielicznych, którym udało się przeżyć Oświęcim. Spotkali się po wojnie w Izraelu i pobrali. Mieli wtedy zaledwie kilkanaście lat. Wyjechali potem do Londynu, a następnie do Stanów. Obydwoje byli sierotami, dla których jedyny syn stał się obiektem wszystkich starań, marzeń i nadziei. Harowali jak niewolnicy przez całe życie, by zapewnić mu wykształcenie. Ojciec był krawcem, matka szwaczką. Pracowali w szwalniach, gdzie wyciskano ostatnie krople potu z emigrantów, początkowo w dolnej części wschodniego Manhattanu, potem przy Siódmej Alei, w miejscu, które z czasem stało się centrum świata mody. Ojciec umarł wkrótce po ślubie swojego jedynaka z Olympią. Harry bardzo żałował, że nie zdążył poznać wnuka. Frieda, jego matka, była silną i inteligentną siedemdziesięciodwuletnią kobietą. Bardzo kochała syna - w jej opinii geniusza - i równie mocno wnuka, którego uważała za najbardziej wyjątkowe dziecko na świecie.
Po powtórnym wyjściu za mąż Olympia porzuciła kościół episkopalny i przeszła na judaizm. Wspólnie z Harrym uczęszczali do synagogi reformowanej. Olympia w każdy piątkowy wieczór zapalała świece i odmawiała modlitwy szabatowe, a Harry za każdym razem czuł wtedy wzruszenie. Uważał, że Olympia jest zachwycającą kobietą, wspaniałą matką dla wszystkich swoich dzieci, znakomitym prawnikiem i cudowną żoną. Frieda całkowicie podzielała jego pogląd. Podobnie jak Olympia był już przedtem żonaty, ale nie miał dzieci z poprzedniego małżeństwa. Olympia w lipcu miała skończyć czterdzieści pięć lat, on - pięćdziesiąt trzy. Świetnie do siebie pasowali, pomimo tak odmiennego pochodzenia społecznego. Również pod względem fizycznym stanowili ciekawe, wzajemnie uzupełniające się połączenie. Olympia była niebieskooką blondynką, Harry brunetem o ciemnobrązowych oczach. Ona drobna, on postawny, w typie dużego misia, zawsze uśmiechnięty, otwarty i miły w obejściu, ją natomiast cechowała nieśmiałość i powaga, choć często się śmiała, zwłaszcza w towarzystwie męża i dzieci. W stosunku do Friedy, matki Harry’ego, Olympia była wyjątkowo oddaną i kochającą synową.
Jej rodzina stanowiła całkowite przeciwieństwo rodziny obecnego męża. Crawfordowie należeli do kręgu towarzyskich znakomitości Nowego Jorku. Zawsze otoczeni byli tłumem wysoko postawionych przyjaciół, a ich arystokratyczni przodkowie od pokoleń byli skoligaceni z rodzinami Astorów i Vanderbiltów. Liczne instytuty naukowe i wiele budynków użyteczności publicznej nazwano ich imieniem. W posiadaniu rodziny Crawfordów znajdował się również jeden z najwspanialszych letnich domów w Newport, w stanie Rhode Island, gdzie zwykle spędzali wakacje. Rodzinny majątek przepadł niemal bez śladu do czasu, kiedy zmarli rodzice Olympii. Była wtedy w college’u. Musiała sprzedać letni dom i otaczającą go posiadłość, żeby zapłacić podatki i oddać długi. Ojciec nigdy nie pracował zawodowo. Jeden z dalszych krewnych powiedział po jego śmierci: „Człowiek ten miał niewielki majątek - został mu po stracie fortuny”. Olympia sprzedała dom, spłaciła długi i została niemal bez grosza przy duszy. Za cały posag musiała starczyć jej błękitna krew i arystokratyczni krewni. Niewielka sumka, którą udało jej się zatrzymać, ledwie pokryła koszty college’u i złożyła się na niewielką lokatę bankową, wykorzystaną później na opłacenie studiów prawniczych.
Olympia poślubiła swoją młodzieńczą miłość, Chaunceya Bedhama Walkera IV, w sześć miesięcy po opuszczeniu przez nią murów Vassar. Chauncey w tym samym roku ukończył Uniwersytet Princeton. Był czarujący, przystojny, kochał dobrą zabawę i lubił przewodzić innym chłopcom. Świetnie jeździł konno i grał w poło. Kiedy się poznali, Olympia ze zrozumiałych względów straciła głowę. Zakochała się po uszy, ani trochę nie dbając o ogromne pieniądze, które posiadała jego rodzina. Tak bardzo była zadurzona, że przymykała oko na jego pociąg do alkoholu, zamiłowanie do gier hazardowych i spódniczek oraz łatwość, z jaką wydawał pieniądze. Po studiach podjął pracę w banku inwestycyjnym należącym do rodziny, ale nie zmienił stylu życia i robił wszystko, na co miał ochotę. Z czasem zaczęło to oznaczać, że bywał w biurze tak rzadko, jak tylko było to możliwe, zaniedbywał Olympię oraz miewał przygodne romanse z licznymi kobietami. Zanim zdała sobie z tego wszystkiego sprawę, urodziła im się trójka dzieci. Charlie przyszedł na świat w dwa lata po ślubie, a jego siostry bliźniaczki: Virginia i Veronica, trzy lata później. Rozwiodła się z Chaunceyem siedem lat po swoim zamążpójściu. Charlie miał wtedy pięć lat, dziewczynki dwa, a ona sama dwadzieścia dziewięć. Zaraz po rozwodzie Chauncey rzucił pracę w banku i przeniósł się do Newport, gdzie zamieszkał z babką, ozdobą miejscowego towarzystwa, poświęcając odtąd czas i siły na grę w polo i uganianie się za kobietami.
Dwanaście miesięcy później poślubił Felicię Weatherton. Stanowili dobraną parę. Wybudowali dom na odziedziczonej ziemi, należącej wcześniej do babki Chaunceya, do stajni wprowadzili nowe konie i w ciągu czterech lat dorobili się trzech córek. W rok po ślubie Chaunceya i Felicii Olympia wyszła za mąż za Harry’ego Rubinsteina. Chauncey uznał jej wybór za mało że śmieszny - po prostu za niesłychany. Kiedy od syna dowiedział się, że jego była żona przeszła na judaizm, odebrało mu mowę. W równym stopniu wstrząsnęła nim wiadomość o rozpoczęciu przez Olympię studiów prawniczych. Według niego wszystkie te wydarzenia dowodziły niezbicie, że pomimo podobnego pochodzenia społecznego nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego i nigdy mieć nie będą, z czego Olympia zdała sobie sprawę dużo wcześniej. W miarę upływu lat pewne poglądy i życiowe zapatrywania, które w młodości wydawały jej się słuszne, zaczęła uważać za błędne. Znienawidziła niemal wszystko, w co wierzył Chauncey, a przede wszystkim jego cyniczny brak wiary w jakiekolwiek ideały. Piętnaście lat, które upłynęły od ich rozwodu, wypełniały okresy tymczasowego zawieszenia broni na przemian z otwartą wojną, zwykle z powodu pieniędzy. Łożył na utrzymanie syna i bliźniaczek uczciwie, chociaż nie był hojny. Mimo że odziedziczył wielki majątek, gdy w grę wchodziły potrzeby dzieci z pierwszego małżeństwa, miał węża w kieszeni, faworyzując drugą żonę i jej córki. Chcąc dokuczyć Olympii, zmusił ją do złożenia uroczystego przyrzeczenia, że nie będzie namawiać dzieci, by przeszły na judaizm. Nie było to potrzebne. Nigdy nie miała takiego zamiaru. Jej nawrócenie było prywatną sprawą, ważną dla niej i dla Harry’ego. Chauncey nawet nie próbował kryć się ze swoim antysemityzmem. Harry uważał pierwszego męża Olympii za nadętego gbura i społecznego pasożyta. Poza tym, że był ojcem jej dzieci i kochała go, kiedy za niego wychodziła, Olympia nie umiała nic znaleźć na obronę byłego męża. Miał głęboko zakorzenioną nietolerancję i żywił uprzedzenia w stosunku do wielu ludzi. Trudno byłoby usłyszeć od niego czy od Felicii jakąś opinię, która spełniałaby kryteria politycznej poprawności. Harry nie cierpiał ich. Reprezentowali sobą to wszystko, czemu się przeciwstawiał, i tak naprawdę nie potrafił zrozumieć, jak Olympia mogła wytrzymać z Chaunceyem dłużej niż dziesięć minut, o siedmiu latach małżeństwa nie wspominając.
Ludzie pokroju Chaunceya i Felicii, razem z całą giełdą towarzyską Newport, stanowili dla niego zagadkę. Nie chciał nic o nich słyszeć, a na podejmowane od czasu do czasu przez Olympię próby wytłumaczenia ich światopoglądu machał ręką z niechęcią.
Bardzo kochał Olympię, trójkę jej starszych dzieci i Maksa. Veronica, jedna z bliźniaczek, pod pewnymi względami zdawała się bardziej córką Harry’ego niż Chaunceya. Na wiele rzeczy zapatrywali się w podobny sposób i obydwoje byli liberałami, wyczulonymi na kwestie społeczne. Virginia, trochę trzpiotka, charakter i upodobania odziedziczyła po swoich arystokratycznych przodkach, a życie brała lekko. Charlie, starszy brat, kończył teologię w Dartmouth i zapowiadał, że zostanie pastorem. Max był dobrym duchem, jedynym w swoim rodzaju, który, jak przysięgała babcia, przypominał jej własnego ojca, niemieckiego rabina, więzionego w obozie koncentracyjnym w Dachau, gdzie pomógł bardzo wielu ludziom, zanim został zamordowany razem z resztą rodziny.
Opowieści Friedy z lat jej dzieciństwa i czasów, gdy straciła wszystkich, których kochała, za każdym razem powodowały, że Olympia, słuchając, zaczynała płakać. Frieda Rubinstein na wewnętrznej stronie nadgarstka miała wytatuowany numer - wstrząsającą pamiątkę z dzieciństwa, którego pozbawili ją naziści. Z powodu tego tatuażu przez całe życie nosiła długie rękawy. Nie zmieniła tego zwyczaju na starość. Olympia często kupowała dla niej przepiękne jedwabne bluzki i swetry, zawsze z długim rękawem. Obie kobiety łączyły bardzo silne więzi miłości i wzajemnego szacunku, które z biegiem lat jeszcze się umacniały.
Olympia usłyszała, jak przez otwór w drzwiach wejściowych wpada codzienna poczta. Poszła pozbierać listy, rzuciła je na stół kuchenny i powróciła do przygotowywania południowego posiłku dla Maksa. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek do drzwi. Max wrócił ze szkoły. Ucieszyła się, że spędzi z nim popołudnie. Ich wspólne piątki były jej ulubionym dniem tygodnia. Olympia wiedziała, że wspaniale ułożyło jej się w życiu, zarówno zawodowym, jak rodzinnym. Miała pracę sprawiającą jej dużo satysfakcji i rodzinę, która była dla niej wszystkim. Kariera i życie rodzinne w jej przypadku uzupełniały się wzajemnie i wpływały na siebie pozytywnie.
Późnym popołudniem Olympia miała zawieźć Maksa do klubu piłki nożnej. Lubiła czas spędzany w domu razem z dziećmi. Bliźniaczki tego dnia zapowiedziały się w domu trochę później, po zakończeniu swoich pozaszkolnych zajęć, co oznaczało softball, tenis, pływanie i chłopców - chłopców przede wszystkim, zwłaszcza w przypadku Virginii. Veronica uchodziła za nieprzystępną, była jeszcze bardziej nieśmiała niż matka i bardzo wymagająca w doborze znajomych. Mówiło się, że Virginia jest duszą towarzystwa, a Veronica intelektualistką. Obie zostały niedawno przyjęte na semestr jesienny do Brown. W czerwcu kończyły szkołę średnią.
Charlie początkowo miał kończyć Princeton, podobnie jak wcześniej jego ojciec i trzy pokolenia Walkersów przed nim, ale ostatecznie zdecydował, że zamiast tego pójdzie do Darthmouth. Grał w uniwersyteckiej drużynie hokejowej i Olympia modliła się żarliwie, by pomimo tego skończył studia i nie stracił przednich zębów. Wracał na wakacje do domu za tydzień. Potem planował spędzić trochę czasu u ojca, macochy i trzech przyrodnich sióstr. W drugiej połowie wakacji jechał na obóz letni do Kolorado, jako instruktor jazdy konnej. Podzielał miłość swojego ojca do koni i był całkiem zręcznym graczem w poło, ale od gry wolał swobodną jazdę wierzchem. Galopowanie w siodle i pracę z dzieciakami przez całe lato uważał za dobrą zabawę, a Olympia i Harry podzielali jego zdanie. Harry niechętnie widziałby swojego przybranego syna włóczącego się po przyjęciach w Newport, na czym upływało życie jego ojca. Uważał, że sposób życia Chaunceya i jemu podobnych jest po prostu stratą czasu. Cieszył się, że Charlie ma więcej rozsądku i jest bardziej wrażliwy od ojca. Był to przystojny młody człowiek o tęgiej głowie i dobrym sercu, który miał zasady i ideały.
Dziewczynki latem wybierały się razem z przyjaciółmi do Europy - podróż była prezentem od rodziców z okazji ukończenia szkoły średniej. Olympia, Harry i Max mieli spotkać się z nimi w sierpniu w Wenecji, skąd planowali przejazd samochodem przez Umbrię nad jezioro Como i dalej do Szwajcarii, gdzie Harry miał dalekich krewnych. Olympia cieszyła się na ten wyjazd. Wkrótce po powrocie bliźniaczki pojadą do Brown, razem z nią i Harrym zostanie tylko Max. Po wyjeździe Charliego dom rodzinny wydawał się jej zbyt cichy. Wyprowadzkę dziewczynek odczuje jako wielką stratę. Tak naprawdę już teraz, czując w powietrzu wakacje i nadchodzącą wolność, rzadko bywały w domu. Przez ostatnie trzy lata Olympia bardzo tęskniła za Charliem. Żałowała, że po urodzeniu przez nią Maksa nie zdecydowali się z Harrym na więcej dzieci. Teraz, w wieku czterdziestu pięciu lat, nie bardzo mogła wyobrazić sobie ponowne ugrzęźnięcie w pieluchach i konieczność pilnowania godzin karmienia. Nie, tamte czasy już nie wrócą. Pojawienie się dość późno w jej życiu drugiego syna, który zbliżał ją i Harry’ego jeszcze bardziej, uważała za niewiarygodne szczęście.
Olympia podbiegła, by otworzyć drzwi w chwili, gdy usłyszała dzwonek, i za moment zobaczyła synka. Miała przed sobą pięciolatka z szerokim, radosnym uśmiechem na buzi, który chwilę później zarzucał jej ramiona na szyję i mocno się przytulał - jak zwykle, kiedy ją widział. Był bardzo serdecznym i czułym chłopcem.
- Słuchaj mamo, miałem wspaniały dzień! - oznajmił rozradowany.
Max kochał życie, kochał rodziców, siostry, starszego brata - którego rzadko widywał, ale przepadał za nim, swoją babcię, sport, oglądane filmy, jedzenie przygotowane przez mamę oraz wszystkie panie i dzieci w przedszkolu.
- Były ciasteczka na urodziny Jenny! Czekoladowe i z posypką! - powiedział to w taki sposób, jakby przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego i wspaniałego, chociaż Olympia wiedziała z własnego doświadczenia, kiedy jako wolontariuszka pomagała u niego w przedszkolu, że urodziny z czekoladowymi ciasteczkami z posypką zdarzały się niemal co tydzień. Ale dla Maksa każdy dzień i wszystko, co ze sobą przynosił, było nowe i zachwycające.
- Mmm... to musiało być pyszne - uśmiechnęła się do niego ciepło, zauważając przy okazji wielką plamę z farby na podkoszulku.
Zdjął bluzę i położył na krześle, a Olympii rzuciły się w oczy jaskrawe plamy z farby na nowych tenisówkach. Max żywiołowo angażował się we wszystko, co robił.
- Malowaliście dzisiaj? - zapytała, kiedy sadowił się przy dużym okrągłym stole, przy którym jadali większość rodzinnych posiłków. Mieli ładną jadalnię, umeblowaną odziedziczonymi przez nią antykami, ale używali jej tylko wtedy, kiedy z rzadka urządzali proszone obiady oraz w czasie świąt: na Boże Narodzenie, z okazji Chanukki, Paschy czy Święta Dziękczynienia. Obchodzili święta chrześcijańskie i żydowskie ze względu na dzieci. Chcieli, żeby potrafiły docenić i szanować tradycje obu religii. Z początku teściowa Olympii sarkała trochę z tego powodu, po jakimś czasie jednak pogodziła się, ponieważ, jak mówiła, najważniejsze, że „dzieci są szczęśliwe”. Kuchnia była centrum życia rodzinnego i kwaterą główną Olympii. W rogu przy oknie ustawiła małe biurko, na którym stał komputer i piętrzył się stos dokumentów, w każdej chwili grożąc katastrofą. Większość z tych papierów dotyczyła spraw rodzinnych. Na górze, w małym pokoju za sypialnią, Olympia urządziła sobie domowe biuro, w którym pracowała w piątkowe przedpołudnia, czy od czasu do czasu wieczorami, kiedy trafiła jej się jakaś duża sprawa i musiała popracować w domu. Starała się jednak bardzo ograniczyć swoje życie zawodowe do godzin spędzonych w biurze, a w domu poświęcać czas dzieciom. Nie zawsze było to proste. Harry i starsze dzieci podziwiały ją, że tak wspaniale daje sobie radę. Max po prostu nie zauważał, że ma pracującą matkę. Życie domowe kręciło się wokół członków rodziny. Karierę zostawiała za progiem. Starała się, jak mogła, by w domu być matką, nie prawnikiem. Rzadko rozmawiała o pracy zawodowej z dziećmi, chyba że same zaczynały ją podpytywać. Bardziej interesowały ją ich dziecięce sprawy. Zatrudniała opiekunkę dla Maksa, ale tylko na czas, kiedy musiała iść do kancelarii i ani minuty dłużej. Naprawdę lubiła spędzany z nim czas i delektowała się każdą chwilą.
- Skąd wiedziałaś, że dzisiaj malowaliśmy? - zapytał Max z zainteresowaniem, wbijając zęby w kanapkę z indykiem, którą dla niego przygotowała - dokładnie taką, jaką lubił; ż odpowiednią ilością majonezu i piramidką ulubionych chipsów ziemniaczanych na talerzyku obok. Max uważał, że mama jest super. Harry i trójka starszych dzieci zgadzali się z nim. Świetnie gotowała i była zawsze skora użalić się nad każdą niedolą swoich piskląt, z oddaniem poświęcając czas na rozwiązywanie małych i dużych problemów. Wiedziała o swoich dzieciach niemal wszystko. Nigdy nie wyjawiała powierzonych jej sekretów i zwykle potrafiła znaleźć rozsądną radę na problemy sercowe, przynajmniej tak twierdziła Virginia. Veronica nie zwierzała się nikomu, kiedy była zakochana. Charlie na ogół wtedy również zachowywał milczenie. Sam sobie radził w tych sprawach w college’u, podobnie jak wcześniej, kiedy jeszcze mieszkał z rodziną. Charlie był bardzo spokojny i raczej zamknięty w sobie. Harry twierdził, że porządny chłop z niego - prawy i uczciwy. Czasem mawiał, że z Olympii również jest porządny chłop. Wiedziała, że w jego ustach to prawdziwy komplement.
- Jestem medium - odpowiedziała na pytanie Maksa, zaglądając z uśmiechem w parę ciemnych, brązowych oczu, które tak przypominały oczy jego ojca. Włosy miał błyszczące i niemal czarne, z granatowym połyskiem. - Niewykluczone, że ta plama z farby na koszulce dała mi do myślenia.
Nie wspomniała słowem o tenisówkach - dałaby głowę, że niczego nie zauważył. Max uwielbiał malować i zapowiadało się, że polubi także książki, podobnie jak Charlie i Veronica. Jeśli chodzi o Virginię, to zmuszanie jej do przeczytania lektur obowiązkowych stanowiło niekończącą się udrękę. Virginia miała ciekawsze rzeczy do roboty, w rodzaju pisania emaili do znajomych, rozmów przez telefon, czy oglądania MTV.
- Hmm... a co to znaczy, że jesteś mendum? - Max zmarszczył brwi w namyśle, chrupiąc jednocześnie chipsy, które wypychały mu policzki. Sprawiał wrażenie osoby, która usiłuje przypomnieć sobie coś, co tylko na chwilę umknęło jej z pamięci.
- Medium. To znaczy, że potrafię czytać w myślach. - wytłumaczyła, starając się nie roześmiać. Wyglądał uroczo.
- A, no tak. - Kiwnął głową, patrząc na nią poważnie i z podziwem. - Ty naprawdę to potrafisz. Chyba dlatego jesteś mamą. - Swoją drogą Max uważał, że umie absolutnie wszystko.
Pięć lat to cudowny wiek, myślała często Olympia. W chwilach, kiedy bliźniaczki oskarżały ją, że jest potworem, miała na pocieszenie Maksa, dla którego wciąż była ideałem. To działało krzepiąco, ilekroć kolejna burza w okresie dorastania córek dała jej porządnie w kość. Virginia na ogół miała zdanie odmienne od matki i walczyła zażarcie, kiedy czegoś jej zabraniano. Spory z Veronicą dotyczyły zwykle kwestii światopoglądowych i jej zapatrywań na przyczyny krzywd i niesprawiedliwości na świecie.
Olympia nie miała wątpliwości, że młodziutkie dziewczyny są o dużo trudniejsze we współżyciu, delikatnie mówiąc, od pięcioletnich chłopców, czy ich starszych braci w college’u, tym bardziej jeśli są to spokojni, sympatyczni i bardzo rozsądni chłopcy w rodzaju Charliego. Charlie odgrywał w rodzinie rolę rozjemcy i negocjatora. Bardzo zależało mu na dobrych stosunkach pomiędzy członkami swojej licznej rodziny, zwłaszcza między ojcem a matką. Starał się pośredniczyć między nimi, zdając sobie sprawę z rozbieżności poglądów Olympii i Chaunceya. Jeśli zdarzyła się kłótnia między Olympia a którąś z bliźniaczek, to właśnie on przynosił gałązkę oliwną. Veronicą uchodziła w rodzinie za buntowniczkę o radykalnych poglądach politycznych, w gorącej wodzie kąpaną. Virginia natomiast była „typową blondynką”, jak mówiła o niej siostra. Virginia istotnie bardziej przejmowała się swoim wyglądem i kolejnym flirtem niż polityką czy kwestiami społecznymi. Veronica i Harry mogli długo i zawzięcie dyskutować do późna w nocy, choć zazwyczaj łączyły ich zadziwiająco podobne poglądy. Virginia zdawała się ulepiona z innej gliny niż jej siostra, potrafiła spędzać godziny nad kolorowymi pismami, robiąc przegląd najświeższych ploteczek z Hollywood. Marzyła, by zostać modelką lub studiować aktorstwo. Veronica chciała skończyć prawo, podobnie jak Harry i matka, i rozważała czynne zaangażowanie się w politykę po uzyskaniu dyplomu.
Charlie nie wiedział jeszcze, czym chciałby się w życiu zajmować, choć został mu zaledwie rok na to, by podjąć jakąś decyzję. Zastanawiał się bez przekonania nad pracą w banku inwestycyjnym ojca zaraz po ukończeniu college’u lub wyjazdem na rok na studia do Europy. Max - ulubieniec całej rodziny - póki co nie przysparzał żadnych kłopotów. W momentach napięcia rozśmieszał wszystkich i sprawiał, że miało się go ochotę mocno uściskać, ilekroć pojawiał się w pobliżu. Cała trójka starszego rodzeństwa po prostu go uwielbiała. Maksa zresztą lubili wszyscy. On sam przepadał za towarzyszeniem matce w kuchni, pokładaniem się na podłodze, ot tak sobie, dla zabawy, za rysowaniem czy stawianiem domków z klocków, kiedy mama rozmawiała przez telefon. Łatwo dawało się znaleźć jakieś pochłaniające go zajęcie i prawie zawsze czuł się szczęśliwy. Kochał wszystko na świecie, zwłaszcza ludzi.
Olympia podała Maksowi owocowego loda na patyku i ciasteczko, a sama nalała sobie szklankę mrożonej herbaty i zaczęła przeglądać pocztę. Przez ostatni tydzień, ku radości wszystkich nowojorczyków, pogoda dopisywała. Nareszcie przyszła wiosna. Zdaniem Olympii każdego roku odwilż nadchodziła zbyt późno. Nie znosiła tych długich zimowych miesięcy na Wschodnim Wybrzeżu. Pod koniec kwietnia z nienawiścią zapinała pod szyją ciepłe płaszcze, wkładała wysokie buty, zimowe kurtki, rękawiczki z jednym palcem i złorzeczyła śnieżycom, które zdarzały się od czasu do czasu o tej porze roku. Nie mogła się doczekać lata i ich wspólnej podróży do Europy. Wraz z Maksem i Harrym jechali na dwa tygodnie na południe Francji. Później mieli spotkać się z bliźniaczkami w Wenecji. Olympia myślała o tym, jak z ulgą ucieknie przed skwarem nowojorskiego lata. Do czasu wspólnego wyjazdu Max miał chodzić do klubiku dla małych dzieci, gdzie będzie mógł uczestniczyć w zajęciach plastycznych.
Resztki rozpuszczonego loda winogronowego spływały obficie po brodzie Maksa, kapiąc mu na koszulkę, gdy chrupał swoje ciasteczko. Tymczasem jego matka rzuciła okiem na ostatni list z kupki na stole i odstawiła szklankę z mrożoną herbatą. To była duża koperta w kolorze ecru wyglądająca jak zaproszenie na ślub, ale Olympia nie przypominała sobie, żeby ktoś z jej znajomych planował ślub. Rozerwała kopertę w momencie, gdy Max zaczął nucić piosenkę, której nauczył się w przedszkolu, i zobaczyła, że to nie jest zaproszenie ślubne, ale zaproszenie na bal w grudniu. Bardzo szczególny bal. Elegancki bilecik zapraszał na elitarny bal debiutantek, na którym sama kiedyś była dawno temu, kiedy miała osiemnaście lat. O wydarzeniu tym mówiło się „Arches”, od wytwornej nazwy pewnej posiadłości, gdzie pierwotnie odbywała się zabawa. Posiadłość już od dawna zniknęła z powierzchni ziemi, ale nazwa, pomimo upływu lat, pozostała. Pod koniec dziewiętnastego wieku organizacja przyjęcia należała do wąskiego grona najbardziej arystokratycznych rodów Nowego Jorku. Wtedy, przed laty, bal wydawano po to, by wprowadzić do towarzystwa młode dziewczęta i wydać je za mąż. W sto dwadzieścia pięć lat później wszystko się zmieniło. Młode kobiety rozpoczynały życie towarzyskie znacznie wcześniej, ukończenie osiemnastu lat nie stanowiło przełomu w ich życiu i nie były trzymane na pensji w izolacji od mężczyzn. Teraz „Arches” był już tylko zabawą, starą tradycją, eleganckim przyjęciem, wciąż wprawdzie wyjątkowym, ale bez szczególnego znaczenia. Chodziło o to, by przyjemnie spędzić czas w tak zwanym dobrym towarzystwie i dać okazję młodym dziewczynom do założenia pięknej, białej sukni na ten jeden szczególny wieczór. Bal przypominał trochę przyjęcie weselne i wiązało się z nim wiele starych zwyczajów - głęboki ukłon, który dziewczęta składają pod girlandą z kwiatów w sali balowej, obowiązkowy pierwszy taniec z ojcem - tradycyjnie był to pełen godności i delikatnego uroku walc - dokładnie tak samo odbywało się to za czasów Olympii i na długo przed jej urodzeniem. To były radosne chwile w życiu młodych dziewczyn, które otrzymały zaproszenie na debiut „Arches”, chwile zapamiętywane i wspominane do końca życia. Oczywiście pod warunkiem, że się nie przesadziło z piciem, nie pokłóciło ze swoim chłopcem i nic straszliwego nie przydarzyło się białej sukni tuż przed ukłonem i prezentacją. Z wyjątkiem kilku niefortunnych przypadków, wieczór dla wszystkich stanowił okazję do dobrej zabawy, i chociaż nie sposób zaprzeczyć, że impreza była staroświecka i raczej snobistyczna, nikomu nie wyrządzała krzywdy. Olympia wciąż miło wspominała swój własny debiut i zawsze myślała, że jej córki też wezmą udział w balu.
Choć miała dystans do nowojorskiej śmietanki towarzyskiej i zdawała sobie sprawę z tego, jak błahym wydarzeniem w prawdziwej hierarchii wartości w życiu jest „Arches”, z własnego doświadczenia wiedziała, że dziewczętom, które biorą w nim udział, może sprawić wiele radości. Niewinna, choć może banalna impreza taneczna. Olympia wiedziała, że Chauncey stanowczo oczekiwał od córek wzięcia udziału w balu i byłby przerażony, gdyby miało stać się inaczej. Z wielu niemądrych powodów uważał, w przeciwieństwie do Olympii, że ten debiut naprawdę ma wielkie znaczenie. Była pewna, że Veronica na wieść o „Arches” zacznie burczeć i krzywić się, a Virginia wpadnie w zachwyt i natychmiast będzie chciała kupować suknię.
Nikt już nie oczekiwał, że młode kobiety znajdą na balu mężów, chociaż od czasu do czasu, raczej rzadko, zdarzało się tej nocy różnym parom prawdziwie zakochać i pobrać w kilka lat później. Zazwyczaj jednak dziewczęta przychodziły w towarzystwie braci, kuzynów lub przyjaciół ze szkoły. Natomiast zaproszenie na siedem miesięcy przed balem aktualnego chłopca, z którym się chodziło, powszechnie uznawano za poważny błąd. Jeśli ma się osiemnaście lat i właśnie szykuje się na wyjazd do college’u, związek, bez względu na to, jak trwały i gorący w lipcu, zwykle nie utrzyma się do grudnia. „Arches” w naszych czasach miał być po prostu bajkowym wspomnieniem na resztę życia i okazją do dobrej zabawy dla tych, którzy w nim uczestniczyli.
Otrzymanie zaproszenia nie zaskoczyło Olympii, sprawiło jej jednak dużą przyjemność. Tak bardzo oddaliła się od nowojorskiej socjety w ostatnich latach, że istniało pewne, choć mało prawdopodobne zagrożenie, że bliźniaczki zostaną pominięte. Obie dziewczynki wybierały się do Brown. Wiele uczennic tego college’u debiutowało w trakcie zimowego semestru na pierwszym roku studiów. Oczywiście innych balów i debiutów towarzyskich, dla nieco mniej błękitno - krwistych młodych panien, organizowano bez liku, ale „Arches” od zawsze uznawany był przez nowojorską śmietankę towarzyską za najbardziej prestiżowe wydarzenie tego rodzaju.
Przed dwudziestu siedmiu laty Olympia sama była debiutantką, podobnie jak jej matka i babcie na długo przed nią, a nawet jej prababcie dawno, dawno temu. To była stara tradycja, którą chciała nacieszyć się razem ze swoimi córkami, bez względu na to, jak bardzo zmienił się świat, społeczeństwo, czy jej własne życie wraz z upływem czasu. W dwudziestym pierwszym wieku kobiety prowadzą czynne życie zawodowe, a ludzie pobierają się później, niż to miało miejsce kiedykolwiek przedtem, a nawet nie pobierają się wcale, czemu nikt się nie dziwi. Zdaniem Olympii wybór partnera życiowego nie powinien mieć nic wspólnego z błękitną krwią czy pozycją w kręgach towarzyskich. Chciała, by jej córki poślubiły kogoś miłego, solidnego, godnego zaufania i inteligentnego, który dobrze by je traktował, mężczyznę bardziej podobnego do Harry’ego raczej niż ich własnego ojca. We współczesnym świecie debiut towarzyski był jedynie okazją, by włożyć długie białe rękawiczki i piękną wieczorową suknię, zwykle po raz pierwszy w życiu. Ucieszyła ją myśl o pomocy przy kupowaniu sukien dla Veroniki i Virginii, tym bardziej że ich wybór, wiedziała o tym, będzie na pewno skrajnie różny, tak jak to bywało zazwyczaj. Dwie córki bliźniaczki szykujące się na bal „Arches” to podwójna radość, pomyślała. Siedziała, patrząc w rozmarzeniu na zaproszenie, z delikatnym uśmiechem na ustach i wyrazem nostalgii na twarzy. Max przyglądał się jej uważnie. Nieczęsto widywał mamę w takim nastroju. Olympia na chwilę poczuła się na powrót jak młoda dziewczyna, wspominając swój własny bal debiutantek, a Max nie przestawał przypatrywać się jej z zainteresowaniem. Wiedział, że myśli o czymś, co sprawia jej radość.
- Co się stało, mamo? - zapytał, wycierając ręką sok z brody. Następnie wyczyścił palce o nogawki spodni, zamiast użyć leżącej obok serwetki.
- Przyszło zaproszenie dla twoich sióstr - powiedziała, wkładając kremowy kartonik z powrotem do koperty. Starała się zapamiętać, by poprosić komitet organizacyjny o przysłanie kolejnego zaproszenia, tak by każda z bliźniaczek miała jedno w swoim pamiątkowym albumie, które zamierzał...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]