[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ANNIE
SOLOMON
Fotograf śmierci
Larry'emu,
dzięki któremu dokonałam kolejnego cudu
Rozdział 1
Obserwował, jak wielka czarna limuzyna podjeżdża
powoli do wejścia Centrum Sztuk Plastycznych
Graya. Stał na skraju rozjuszonego tłumu.
Reflektory przecinały noc jak noże. Flagi,
wywieszone z okazji pierwszych urodzin muzeum,
trzepotały na nocnym wietrze jak ptasie skrzydła.
Ktoś zaintonował rytmiczny okrzyk:
- Przy-zwo-i-tość! Przy-zwo-i-tość! - Tłum ochoczo
podchwycił gniewny ryk. Zaciśnięte pięści kołysały
się do taktu. - Przy-zwo-i-
-tość!
Jeden z protestujących przedarł się przez kordon
policji, podbiegł do limuzyny i natarł na przednią
szybę z transparentem własnej roboty. Obserwator
nie widział, co na nim napisano, ale domyślał się,
czytając pozostałe: „Do domu, wariatko; nie -
sztuce śmierci; Jezus naszym zbawcą". Falanga
policjantów oderwała demonstrującego od
samochodu i zaciągnęła na bok.
On stał w samym środku zamieszania, między
wozami transmisyjnymi i antenami satelitarnymi,
wśród rozwścieczonego tłumu i podenerwowanych
policjantów. Stał spokojnie, z rękami w
kieszeniach-oko cyklonu.
Odetchnął głęboko, chłonąc chaos przez skórę.
Tumult przenikał do jego żył, do krwiobiegu,
dopływał do serca. Hałas, podniecenie, energia
nocy napawały go zazdrością, nad którą z trudem
panował.
To dla niej. To wszystko dla niej.
Tłum napierał na kordon policji. Limuzyna
zatrzymała się u podnóża muzealnych schodów.
Stał w oddali, więc cztery osoby, które wysiadły z
wozu, wydawały się malutkie jak lalki. Ale oczyma
wyobraźni dokładnie je widział. Spowite w jedwab i
brokat, we frakach za sześć tysięcy dolarów i w
butach za trzy tysiące.
I ona. Jej białe ciało, tak kruche i piękne, miękkie i
uperfumowane.
Rój dziennikarzy otoczył czwórkę pasażerów. Rój
pulsował, ciągle zmieniał kształt, bo każdy walczył
o lepsze miejsce.
Zazdrość przeszła w urazę. To on powinien tam
stać. To o nim powinni pisać w gazetach i mówić w
telewizji. To jego nazwisko powinien skandować
tłum.
Ona jest oszustką. Kłamczucha.
Za to on jest prawdziwy. Uczciwy.
Ona tylko imituje śmierć.
On ją tworzy.
Rozdział 2
Uważaj, czego pragniesz.
Gillian Gray nie mogła uwolnić się od tych
ironicznych słów, kiedy limuzyna przedzierała się
przez tłum protestujących.
Demonstranci zbierali się w grupki, rozchodzili i
gromadzili ponownie, niczym waż wijący się w
gniewie. Gillian zmrużyła oczy i kontury świata
zatarły się. Wyobraziła sobie smoka. Godzillę.
Monstrum z otchłani.
Maddie nachyliła się do niej.
- Żałujesz? -szepnęła.
Gillian poczuła zapach jej perfum. Mocne i
korzenne. Venom albo Vengeance. Uśmiechnęła
się.
- Jad albo zemsta.
- Chyba żartujesz.
Maddie odpowiedziała uśmiechem.
- Nie jesteś zbyt miła.
- I kto to mówi.
To Maddie namówiła Gillian do przyjazdu. Maddie,
dziewczyna o podłużnej, posępnej twarzy i włosach
Mortcii Addams, która jako asystentka Gillian
odebrała telefoniczne zaproszenie z muzeum i
przekazała swojej chlebodawczyni.
- To pierwsze urodziny muzeum - powiedziała
wtedy. - Chcą wystawić prace miejscowego
artysty.
Gillian była miejscowa do bólu. Co prawda nie
urodziła się tu ani nawet nie wychowała, bo
uczęszczała do szkoły z internatem, ale i tak była
naznaczona. Napiętnowana, podobnie jak
budynek, do którego się zbliżali. Gray. Gillian
Gray. Córka zamordowanej córki. Artystka. Foto-
graf. Arystokratka. Demon.
Szczęściara Maddie pochodziła z innego,
zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca. Z innego
koszmaru. Z takiego, w którym brakuje nawet
jedzenia. Nie ma tam sławy ani bogactwa. Maddie
była szczęśliwa, że może chodzić z nimi do szkoły,
że może się z nimi przyjaźnić. Jak długo Gillian ją
znała? Dłużej, niż chciałaby pamiętać.
Gillian obserwowała przyjaciółkę kątem oka.
Maddie nalewała po kieliszeczku płynnej odwagi
dla
les grands-pères
*
.
Pomocna Maddie. Szczupła, silna i wytrzymała jak
drzewo chłostane wichurami.
Oczywiście, w pierwszej chwili Gillian odrzuciła
zaproszenie. Wzruszyła tylko ramionami i weszła
po drabinie na platformę umieszczonątrzy metry
nad podłogą w jej brooklynskim studiu, gdzie
potężny aparat fotograficzny stał na statywie,
wycelowany w scenografię przedstawiającą
kuchnię. Zwyczajną podmiejską kuchnię. Ale w
życiu nic nie jest zwyczajne, a już zwłaszcza
kuchnia.
- Muzeum nosi twoje nazwisko - zauważyła wtedy
Maddie.
- Nazwisko mojego dziadka - poprawiła Gillian.
- Fantastyczne nawiązanie. I dobra reklama.
- Nie potrzebuję reklamy.
To akurat była prawda. Jej nazwisko i twarz stały
się sławne, gdy była małą dziewczynką, a jej prace
jako artystki zawsze budziły kontrowersje.
Reklamy miała dość, nawet gdy jej nie
potrzebowała. A nie potrzebowała. Z drugiej
strony, jak miał ją znaleźć, jeśli nie wiedział, gdzie
jest?
Maddie trzymała różową karteczkę między dwoma
palcami. Kusiła nią jak diabeł grzesznika.
- Pomyśl tylko, wstrząśniesz ich światem.
Gillian spojrzała na przyjaciółkę. Usta Maddie
drgnęły - nie był to
uśmiech, ale jego pierwsza zapowiedź. Gillian
wyrwała jej karteczkę.
*
les grands-pères
(fr.) - dziadkowie (przyp.
tłum.)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]