[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Magrit Sandemo
Echo
Saga o Czarnoksiężniku 10
Przełożyła Iwona Zimnicka
(Dvargarop)
data wydania oryginalnego 1993
data wydania polskiego 1997
STRESZCZENIE
Lata czterdzieste XVIII wieku.
Od dwudziestu pięciu lat Móriego, czarnoksiężnika z Islandii, i jego pochodzącą z Norwegii żonę, Tiril, ścigają podstępni rycerze Zakonu Świętego Słońca. Rodzina Móriego posiada wiele cennych informacji na temat Słońca, olbrzymiej złocistej kuli, obdarzonej magicznymi właściwościami.
Istnieją jeszcze dwa cudowne kamienie. Dolg, starszy z synów Móriego i Tiril, tajemniczy chłopiec z wyglądu przypominający elfa, jako dziecko odnalazł niebieski szafir, który posiąść pragnął także Zakon.
Móri przekroczył kiedyś granicę innego świata i przywiódł stamtąd gromadkę duchów. Wspomagają one rodzinę, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Troje dzieci Móriego i Tiril już dorosło.
Siostra Dolga, Taran, podczas pobytu w Norwegii wpadła w tarapaty. Musi się bronić nie tylko przed rycerzami Zakonu, lecz także przed śmiertelnie niebezpieczną istotą, jaszczurem Sigilionem. Przeciwnicy planują porwać ją jako zakładniczkę i wymienić na niebieski kamień.
Móri i Tiril wraz z synami Dolgiem i Villemannem wyruszyli na Islandię, gdzie Dolg ma wykonać kolejne zadanie, zlecone mu przez duchy i swego ducha opiekuńczego, Cienia, który wie o świętych kamieniach więcej niż ktokolwiek inny.
1
W nocnej ciszy statek zawinął do portu Seydhisfjördhur na wschodnim wybrzeżu Islandii. Zaledwie garstka mieszkańców maleńkiego portu rybackiego jeszcze nie spała i zobaczyła, kto schodzi na ląd.
Pokład statku opuściło siedmiu mężczyzn w barwnych opończach. Szli w milczeniu, ponurzy, budzący grozę. Islandczycy z lękiem patrzyli na jaśniejące w mroku blade twarze i niezwykłe, błyszczące jak słońce znaki widniejące na piersiach przybyszów.
Obcy nie znoszącym sprzeciwu tonem zażądali miejsca na nocleg i sprowadzenia koni, które rano powinny już czekać. Jeden z nich władał islandzkim na tyle, by móc się porozumieć z tutejszymi ludźmi.
Właśnie on, wysoki mężczyzna o kamiennej twarzy, zwrócił się do starszego rybaka:
- Czy ostatnio przypłynął tu jakiś statek?
- Nie dalej jak wczoraj przybiła szkuta z Bergen - oznajmił rybak.
- Byli na niej obcy?
- Owszem - niczego nie podejrzewając odparł Islandczyk. - Kilkoro ludzi, towarzyszył im wielki pies.
Zauważył spojrzenia, jakie ukradkiem posłali sobie nieznajomi, i bardzo mu się one nie spodobały.
- Opisz ich!
Rybak zaczął niechętnie:
- Małżeństwo w średnim wieku i dwaj młodzieńcy, chyba synowie.
- Dokąd się wybierali?
Rybak, zaniepokojony wrogą postawą mężczyzn i mający świeżo w pamięci życzliwość, jaką poprzedniego dnia okazali mu Móri i jego rodzina, postanowił uważać na to, co mówi.
- Nie wiem - skłamał. - Nie widziałem też, w którą stronę pojechali. Najczęściej jednak podróżni udają się na południe, ku Hofn.
Grupka Móriego z całą pewnością nie wyruszyła w tamtym kierunku, ale czyż można mieć pretensję o to, że nie śledzi się poczynań wszystkich obcych, którzy się pojawiają?
Nie miał ochoty gościć ponurych przybyszów u siebie nawet przez jedną noc, wysłał więc ich do gospodarstwa, gdzie zwykle przyjmowano podróżnych przypływających do Seydhisfjördhur. Nigdy więcej ich już nie spotkał i, prawdę mówiąc, bardzo się z tego cieszył.
Siedmiu mężczyzn przybyło na Islandię z rozkazu brata Lorenzo, który nareszcie mógł samodzielnie rządzić Zakonem Świętego Słońca.
Osobiście wybrał ludzi wysłanych potem w pościg za Mórim i Dolgiem. Tym razem w grę nie wchodził żaden pompatyczny brat Johannes, lekko rozhisteryzowany kardynał von Graben czy też żółtodziób z Danii, Rasmus Finkelborg.
Ten zastęp został specjalnie wyszkolony przez Lorenza. Zaledwie dwaj jego członkowie należeli do Zakonu jeszcze za czasów kardynała, pozostałych pięciu Lorenzo wprowadził natychmiast po śmierci Wielkiego Mistrza.
Móri i jego duchy przetrzebili gromadę rycerzy, lecz trudno powiedzieć, czy wyszło im to na dobre.
Owych siedmiu mężczyzn oznaczało śmierć.
O swych prawdziwych imionach zapomnieli już dawno temu. Od dzieciństwa ich wychowaniem zajmował się brat Lorenzo, nosili także imiona, które on dla nich wybrał: Falco i Nibbio, Sokół i Jastrząb, dwaj dumni mężczyźni w pełni zasługujący na miano drapieżnych ptaków. Dalej byli Lupo i Ghiottone, Wilk i Rosomak, przebiegli, umiejący sprytnie podkraść się do zdobyczy. Kolejni, Sciacallo i Serpente, Szakal i Wąż, obaj z taką chytrością w oczach, tak podstępni, że brat Lorenzo, przywitawszy się z nimi, zwykle liczył palce, sprawdzając, czy żadnego nie brakuje. Ostatnim z grupy był Hiszpan Tiburon, Rekin; Lorenzo wzdragał się na myśl o pozostaniu z tym człowiekiem sam na sam.
Upatrzył ich sobie, gdy jeszcze byli rozbisurmanionymi smarkaczami z portowej dzielnicy Genui, wszyscy oprócz Falcona, młodzieńca szlachetnego rodu, lecz odrzuconego przez najbliższych. Falco jednak nigdy nie zapomniał o swym pochodzeniu.
Lorenzo, za plecami własnej rodziny, zajął się wychowaniem młodzieńców. Bez trudu udało mu się włączyć Falcona i Nibbia do Zakonu, na członkostwo pozostałych za życia kardynała nigdy by się nie zgodzono.
Ale kiedy tylko von Graben zginął, zaszlachtowany przez Sigiliona, Lorenzo jak najspieszniej przedstawił pozostałym rycerzom kolejnych pięciu swych protegowanych. Bez skrupułów nadal im wspaniałe tytuły szlacheckie i roztoczył przed innymi braćmi wizje ich bogactwa. A przecież młodzieńcy żyli na łasce Lorenza.
Nauczył ich, jak mają walczyć, atakować i zabijać. Jako wielki mistrz Zakonu Świętego Słońca uzyskał dostęp do magicznych środków. Na jego rozkaz siedmiu najmłodszych braci wykąpano w ochronnych olejach i wywarach z ziół, poddano działaniu zaklęć i znaku Słońca, należącego niegdyś do kardynała. Teraz ów znak, jeden z dwóch oryginalnych, posiadających potężną moc, przypadł bratu Lorenzo, a jego podopieczni otrzymali każdy swój talizman, hartowany pod wpływem mocy oryginału.
Drugi z prastarych znaków miał Dolg.
Protegowani Lorenza byli teraz w sile wieku, liczyli od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat. Ich przygotowanie dobiegło końca. Sam Lorenzo nie towarzyszył im w wyprawie na Islandię, uznał, że jest na to za stary.
Oczywistym przywódcą grupy był Falco, ale to Nibbio mówił trochę po islandzku. Lorenzo niemal na samym początku zlecił pewnemu uczonemu, by dał chłopcu podstawy wielu języków, Nibbio bowiem odznaczał się niemal przerażającą inteligencją. Kontynuował naukę nawet po uśmierceniu swego nauczyciela; zabił w obawie, że ten zdradzi jakąś jego tajemnicę. Nibbio nie był najlepszym synem swej matki i gdyby Zakon dowiedział się o jego zbrodniczych skłonnościach, Lorenzo mógłby mieć kłopoty.
Zbrodnicze skłonności? Jakby Zakon Świętego Słońca sam pod tym względem nie miał nic na sumieniu! Ale tajemnicze poczynania Nibbia były do tego stopnia ohydne, że podobać się mogły chyba jedynie kardynałowi.
Właśnie z niosącym śmierć Nibbiem, Jastrzębiem, rozmawiał rybak z Seydhisfjördhur.
Siedmiu rycerzy przenocowało we wskazanym domostwie, z niecierpliwością wyczekując wyruszenia w dalszą drogę. Wszyscy obrali sobie ten sam cel: odnaleźć Święte Słońce i posiąść wszelkie korzyści, jakie się z nim łączą.
Od brata Lorenzo otrzymali zdecydowany rozkaz: Odszukać czarnoksiężnika i jego syna, zabić ich i wrócić z niebieskim szafirem!
Bratu z Danii, Rasmusowi, i Robertowi ze Szwecji nie udało się pojmać Taran jako zakładniczki i wymienić jej na kamień. Sciacallo, Szakal, dzięki bratu Lorenzo rozwinął zdolność przekazywania myśli i dobroczyńca zdołał przekazać mu wieści tuż przed zejściem na ląd na Islandii. Wprawdzie siedmioosobowy oddział wysłano z poleceniem odebrania wrogowi szafiru, lecz właściwie traktowano to jako działania ubezpieczające. - Ostatnie wieści jednak donosiły, że na braci z Danii i ze Szwecji już nie można liczyć, obaj zginęli, uśmierceni przez przypominającego ogromną jaszczurkę potwora, do którego nikt nie powinien się zbliżać. Teraz więc jedyną nadzieją brata Lorenzo pozostawała grupa wysłana na Islandię.
W porannej mgle wyruszyli z Seydhisfjördhur w głąb lądu. Z początku sprawiało im kłopoty zapanowanie nad islandzkimi konikami, ale kiedy poddali się rytmowi tyltu, ich szczególnego kroku, doszli do wniosku, że jest on wspaniały. Posuwali się naprzód niczym ponure mroczne upiory, konie, zdawało się, ledwie dotykały kopytami ziemi, a opończe wydymały się od pędu powietrza.
Sciacallo nosił kobaltowoniebieski płaszcz, bogato zdobiony szamerunkiem o skomplikowanym wzorze, a jego przyjaciel Serpente ciemnofioletową opończę, również przybraną złoceniami.
Chudy Nibbio nie miał na głowie ani jednego włosa i ani śladu brwi, co tym bardziej podkreślało jego upiorny wygląd. Kiedy się do tego dodało czarne oczy, jako że był Włochem, i szerokie usta wyrażające bezwzględność, makabryczne wrażenie jeszcze się potęgowało. Nibbio okrył się granatowym płaszczem, przybranym srebrem.
Serpente, Wąż, miał jasnoszare oczy patrzące tak lodowato, że zdawało się, iż jego samego spowija welon mrozu. Lupo, Wilk, był potężniejszy, bardziej opanowany, ponura postać, na której twarzy nigdy nie zagościł cień uśmiechu. Przywdział opończę z aksamitu w kolorze mchu, z haftowanymi złotem brzegami.
Ghiottone, Rosomak, zawsze trzymał się z boku, by nie rzucać się w oczy. Ludzie zwykle nie zwracali na niego uwagi, co dla tych, którzy wzbudzili jego gniew, okazywało się śmiertelnym błędem. Jego płaszcz był niemal czarny ze zdobieniami w kolorze miedzi.
Siódmy w grupie, Tiburon, Rekin, z pogardą traktował cały świat, w tym również swoich towarzyszy. Pozostali zdawali sobie sprawę, że kiedy Tiburon przestanie ich potrzebować, bez skrupułów podetnie im gardła. Tiburon nosił brunatną opończę, ozdobioną złotem, Falco zaś purpurową ze srebrnymi zdobieniami.
Wespół stanowili zaiste przerażający oddział. Jechali w milczeniu, słychać było jedynie lekkie uderzenia kopyt o miękką ziemię.
Musieli posuwać się spory kawałek wzdłuż linii fiordu, gdyż wąski Seydhisfjördhur wcinał się głęboko w ląd i nawet kiedy pozostawili już za sobą morze, wciąż jechali dnem ciasnej doliny.
Samotny jeździec zmierzający w stronę morza usłyszał, jak nadciągają. Usunął się z drogi.
Na widok oddziału ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Czyżby to jeźdźcy Apokalipsy? A może orszak diabelski? Te powiewające strojne szaty, skryte w cieniu kapturów blade twarze, na których malowała się śmiertelna powaga...
Upiorny widok przyprawił go o wstrząs, długo nie mógł się przemóc, by skierować konia z powrotem na drogę.
Dziękował niebiosom, że w porę zdołał się wycofać i że wierzchowiec nie zarżał, wyczuwając obecność pobratymców. Prawdę powiedziawszy, także koń sprawiał wrażenie wylęknionego tym spotkaniem.
Jeździec zdążył zauważyć, że na piersiach potwornych rycerzy błysnęły zawieszone na łańcuchu jakieś znaki.
Na ich wspomnienie przeszył go dreszcz. Takie znaki zwiastowały niebezpieczeństwo, zło, śmierć.
Siedmiu wybrańców Lorenza dotarło do Egilsstadhir, skąd rozchodziły się drogi na północ, północny wschód i południe.
Bez wahania ruszyli w kierunku południowym, zwłaszcza że ta droga wydawała się także najszersza.
Nie mieli czasu do stracenia. Zwierzyna, którą ścigali, wyprzedziła ich o dobę, postanowili więc nie zatrzymywać się w Egilsstadhir.
Tej decyzji przyszło im żałować.
2
Dolg stał nieruchomo na szczycie Dimmifjallgardhur, wśród wzgórz północno-wschodniej Islandii.
Czarne jak węgiel włosy falami spływały mu na szerokie ramiona. Twarz o skórze barwy kości słoniowej nabrała zdecydowanej męskości, mimo to jednak jego eteryczność stała się wyraźniejsza niż kiedykolwiek. Rysy, idealne w każdym szczególe, wydawały się ulotne, niemal przezroczyste, a w dziwnych, podłużnych, całkiem czarnych oczach widać było bezdenną głębię. Dolg zdawał sobie sprawę, że to stała bliskość kamienia przyczyniła się do jego niezwykłego, wręcz nieziemskiego wyglądu. Szafir zawsze nosił przy sobie w sakiewce umocowanej do paska. Właściwie kula była dość ciężka, lecz ów ciężar dawał Dolgowi poczucie bezpieczeństwa. Bez niego czuł się dziwnie bezbronny.
Pogładził Nera po wielkim łbie. Przykucnął i zaczął przemawiać do psa, swego najbliższego przyjaciela.
- Wiatr, rozumiesz? - szeptał. - W kraju mojego ojca właśnie wiatr jest taki niezwykły. Powietrze jest tu inne. Wiatr niesie z sobą ostry zapach pól lawy i ubogich porostów. Ale w wietrze wyczuwa się coś jeszcze: wołanie zarania dziejów Islandii, które wcale nie jest tak odległe w czasie, jak by się mogło wydawać - dokończył uśmiechnięty.
Nero z życzliwym zainteresowaniem słuchał całej przemowy, rozumiejąc zaledwie parę słów, a także przyjacielski ton swego pana. Pan Dolg prawie zawsze mówił miękkim, łagodnym tonem, tylko wobec niedobrych ludzi odzywał się ostro, a wtedy Nero spieszył mu z pomocą, warczał wściekle, siejąc przestrach.
Doskonale im się współdziałało.
Nero ubóstwiał Dolga, gotów był dla niego bez namysłu skoczyć w ogień. I wzajemnie.
W pewnym oddaleniu na wzgórzu widzieli Móriego, Tiril, Villemanna i małe islandzkie koniki. Cała grupa odpoczywała, a Dolg w tym czasie postanowił pobyć trochę sam, aby móc wyczuć, wchłonąć wrażenia z tego nowego świata.
Przed kilkoma dniami zeszli na ląd w Seydhisfjordhur na wschodnim wybrzeżu Islandii. Móri wyjaśnił, że bardzo mu to odpowiada, chciał bowiem najpierw udać się do Borgarfjördhur, nieco dalej na północ wzdłuż wybrzeża. Na pytanie, dlaczego, odpowiedział, że Borgarfjördhur znane jest na Islandii jako jedno z głównych miejsc, gdzie przebywają elfy. Podobno spotkać tam można całą ich społeczność, a także inne duchy przyrody.
Warto było poświęcić czas, by tam pojechać. Już sama droga robiła ogromne wrażenie, wąska i stroma tak, że mogło się zakręcić w głowie. Widzieli też bazaltowe skały przypominające piszczałki organów, a kiedy mijali dwie wysokie, dumnie wznoszące się w górę skały po obu stronach drogi, wydawało im się, że przejeżdżają przez bramę wiodącą wprost do tajemniczego świata baśni...
Villemann, przyrodnik z zamiłowania, w zachwycie przyglądał się połyskującym wokół rozmaitym minerałom. Islandia była dla niego przygodą, której miał nigdy nie zapomnieć. Oczarowała go już pierwszego dnia.
W rzadko zaludnionym Borgarfjördhur znaleźli jednak miejsce na nocleg. Zmęczeni podróżą udali się na spoczynek, nie mieli sił, by jeszcze tego samego wieczoru podejmować jakiekolwiek poszukiwania.
W nocy Dolgowi przyśnił się sen...
Zwykle większość snów zapomina się od razu, dlatego też Dolg wiedział, że jeśli z przejmującą jasnością pamięta, co mu się śniło, należy uznać to za znak, iż powinien mieć się na baczności.
Wtedy, w Borgarfjördhur... Tamten sen...
Znajdował się na szczycie jednego z tamtejszych wzgórz. Otaczały go islandzkie elfy, bardzo szczególne duszki przyrody. Takie połyskliwe, jaśniejące, eteryczne. Takie... maleńkie?
We śnie nie potrafił określić, jakie są, ale rozmawiał z nimi. Ich głosy brzmiały niczym odległe echo, niczym głosy karłów, jak określa się echo w Norwegii:
“Nie tutaj. Nie tuuu...”
“Gdzie więc?” spytał.
“Pokierujemy twoją drogą, Samotny. Witaj w naszej krainie, ale my z Borgarfjördhur nie jesteśmy tymi, które wiedzą”.
“Czy to znaczy, że posuwamy się we właściwym kierunku?”
“Tak”.
“Musimy więc jechać stąd na zachód? Przez Jökuldalsheidhi, jak twierdzi mój ojciec?”
“Tak. Twój ojciec, potężny czarnoksiężnik, zna drogę”.
“Ależ mój ojciec nigdy nie był w tych stronach”.
“On to czuje w sobie”.
Po tym sen rozpłynął się w inne, niewyraźne obrazy. Dolg chciał spytać elfy, co może dla nich zrobić, lecz już zniknęły.
Przyjemnie było usłyszeć, że ojciec na Islandii jest tak szanowany. Właściwie źle się stało, że Móri nie mógł tu mieszkać; Dolg zauważył, jak szczęśliwy i swobodny jest teraz ojciec.
Dolg zorientował się, że siedział w kucki i drapał Nera za uchem tak długo, aż ścierpły mu nogi. Ale psy potrafią poddawać się tej pieszczocie chyba bez końca.
Pod stopami zastygła lawa układała się w zawiłe wzory.
- Islandia to najmłodsza kraina na Ziemi - podjął opowiadanie Dolg. Z natury samotnik, często w taki sposób rozmawiał z Nerem. - Można też powiedzieć, że dzieło stworzenia wciąż się tu nie zakończyło, dlatego ciągle słyszę niesione wiatrem wołanie udręczonej planety. Wiem, stwarzanie boli.
Umilkł. Nero przytulił łeb do jego kolana.
Tu jest moje miejsce, pomyślał zdumiony Dolg. Chociaż wiem, że Islandia nie jest mym ostatecznym celem, to tutaj jest mój świat.
Nagle spłynęło nań przekonanie.
Ktoś go wzywał.
A może...? Jeszcze nie. Jeszcze nie dotarli na miejsce.
A jednak usłyszał coś w swym wnętrzu.
Nasłuchiwał. Smutek. Tęsknota. Żal.
Jeszcze jeden odległy okrzyk został pochwycony przez wiatr i cichł poniesiony dalej. Dolg wstał z uśmiechem.
- Rzeczywiście ktoś nas wzywa. Ale teraz wołał po prostu ojciec. Najwyższy czas ruszać w drogę. Chodź!
Zaraz po zejściu na ląd na wschodnim wybrzeżu Islandii postarali się o konie, wspaniałe, wierne koniki, które wkrótce wzbudziły zachwyt u wszystkich.
Móri sugerował, aby pojechali nie na południe, lecz na północ przez Dimmifjallgardhur. Była to droga trudna, po części nawet nie zbadana, ale zdaniem Móriego istniały znaki wskazujące, że właśnie nią powinni podążyć. A Móri zwykle wiedział, co mówi. Teraz jeszcze elfy potwierdziły, że jadą we właściwą stronę.
Przede wszystkim jednak towarzyszące Dolgowi od lat przeczucie głosu karłów podpowiadało Móriemu, gdzie należy się skierować.
“Najlepsze miejsce, by usłyszeć głosy karłów, czyli echo, to Hljödhaklettar nad Jökulsä. A ponieważ znaleźliśmy się tak daleko na wschodzie, właśnie tam pojedziemy” - oświadczył.
Małe koniki niosły ich przez doliny i wzgórza, przepływały głębokie rzeki, znajdowały drogę tam, gdzie jej nie było. Zbliżali się teraz do Jökulsargljüfur - przełomu rzeki Jökulsä.
Dolg, zanim dołączył do swych towarzyszy podróży, jeszcze raz się zatrzymał. Nero także przystanął i pytająco spojrzał na przyjaciela, który wyjął coś z kieszeni płaszcza.
- Zobacz - zwrócił się do Nera, podsuwając mu pod nos niedużą, pięknie rzeźbioną skrzyneczkę. - Dostałem ją w prezencie w dniu chrztu od mego dziada, Hraundrangi-Móriego. Matka dała mi ją przed wyjazdem na Islandię, bo przypuszczała, że może mi się tutaj przydać. Nauczyciel właśnie jej powiedział: “Hraundrangi-Móri przyniósł bezcenny skarb w szkatułce, której nikomu z was nie wolno otwierać. Otworzyć ją może tylko chłopiec, kiedy zrozumie, że nadszedł na to czas”. Zobaczymy teraz, Nero. Co wyczuwasz?
Nero ostrożnie obwąchał kasetkę i zamerdał ogonem.
- To znaczy, że szkatułka jest dobra - doszedł do wniosku Dolg. - Dziękuję ci! Ale tego też się i spodziewałem. Zobaczymy, czy się do czegoś przyda. Widzisz, nie ma w niej żadnego widocznego zamknięcia. Villemann usiłował je znaleźć, oczywiście bez zamiaru otwierania, ale nawet on musiał się poddać.
Nero jeszcze raz machnął ogonem, tym razem na dźwięk imienia pana Villemanna. W kochającym psim sercu dość było miejsca dla wszystkich najbliższych.
Dolg stanął wyprostowany.
- Czego ja właściwie szukam na Islandii? - spytał Nera.
Ciemne, mądre oczy psa patrzyły na niego z uwagą.
- Tak, masz rację, Nero. Wszyscy chyba wiemy, czego szukam. Ojciec i Villemann nam pomogą. Cieszę się, że matka także jest z nami. Ale brakuje mi Taran. Popełniliśmy błąd, zostawiając ją w Norwegii. Wiem, że niebezpieczeństwo zostało tam już zażegnane, ale ona powinna być z nami! Źle zrobiliśmy, opuszczając ją.
Nie wiedział, że Taran, która wcześniej gniewała się, iż jej nie zabrali, teraz ich za to błogosławi. Przecież w tym czasie spotkała Uriela, anioła stróża, którego niemal sprowadziła na manowce! Uriel ocalił ją przed Sigilionem i dwoma rycerzami Zakonu Świętego Słońca. Teraz Taran czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek i wcale nie tęskniła za rodziną, chociaż rzecz jasna niepokoiła się o powodzenie ich wyprawy na Islandię.
Podróżującym towarzyszyły duchy, wprawdzie pozostawały niewidzialne, lecz ich obecność dawało się wyraźnie wyczuć. Dolg czasami nawet słyszał, jak dyskutują między sobą.
Jeszcze poprzedniego wieczoru rozmawiał z Cieniem, prosząc go o radę.
- Tym razem ci nie pomogę - rzekł Cień stanowczo. - Wówczas na bagnach wspierałem dziecko. Dorosłemu się nie pomaga.
- Dajcie nam chociaż znać, kiedy wybierzemy niewłaściwą drogę.
- Zgoda.
- To znaczy, że wciąż poruszamy się w dobrym kierunku?
- Tak.
- Słyszałeś coś o mojej siostrze?
- Ma potężnych opiekunów. Da sobie radę. Nie myśl o niej.
- Łatwo tak mówić!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]