[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maria Rodziewiczówna
Lato leśnych ludzi
Coto
Rosomak wypychał puchacza. Brak wprawy wyrównywał zawziętością i amatorstwem. Ponieważ zawadzał w izbie, rozłożył pracownię w komorze i po trzech dniach dzieła dokonał.
- Udały się! - rzekł triumfująco do Żurawia.
- No i wreszcie zajmiesz się czymś innym - mruknął bez humoru Żuraw.
- A co tam pilnego?
- Przede wszystkim chłopak.
- Poszedł w las szukać gniazd. Chce zebrać kolekcję jaj.
- Nic nie znajdzie, bo się wszystkiego boi. Gdzieś pewnie niedaleko siedzi w gąszczu i czeka obiadowego sygnału. Trzeba się nim zająć, kiedyś go nam tu na umartwienie sprowadził.
- Co miałem robić! Nie mógł zostać tam we dworze, boby uciekł po kilku dniach, a siostra mnie błaga, żeby go przetrzymać parę miesięcy, bo bardzo wyczerpany naukami, przeszedł tyfus i zakochał się w czterdziestoletniej profesorowej, i chciał się strzelać.
- Chciałbym wiedzieć, co my na to pomożemy i dlaczego mamy go niańczyć!
- Zapewne dlatego, żeby nam tu nie było za dobrze. Ja go obserwuję. Parę dni bawiła go nowość, teraz przechodzi okres tęsknoty, nudy i wspomnień "nieszczęśliwej" miłości; przefermentuje, przegryzie się i odżyje.
To rzekłszy, Rosomak, którego nic bardzo nie wzruszało, co nie było przyrodniczą osobliwością, zapalił fajkę, obładował się swymi ptaszniczymi przyrządami i ruszył w las.
Przede wszystkim odwiedził pszczoły.
Opodal barci stanął i patrzył.
"Naród" się snuł tu i ówdzie, zda się jak zwykle, ale po obserwacji twarz leśnego wodza zaczęła się rozjaśniać, promienieć, aż się ułożyła w cichy uśmiech radosny. Dla niego miał wyraz brzęk owada, jego ruch, jego sposób wchodzenia przez szparę-wrota. I słyszał wyraźnie to, co wreszcie sam wymówił za nimi:
- Matka jest.
I wtedy dopiero usłyszał gdzieś opodal w łozach głos ludzki gniewny, skarżący się i poznał głos Cota.
- Proszę Pantery, co to za życie! To dobre dla starych albo dla mizantropów. Zresztą - dla dziwaków i odludków. Ale ja kocham i ja chcę żyć! I mnie nikt nie zrozumie! Ja tu nie chcę być, ja tu oszaleję! Ja tak strasznie za nią tęsknię!
- Ciężka bieda! - ozwał się głos Pantery. - To czemuż nie drapniesz stąd? Ja cię na skraj lasu wyprowadzę i leć do lubej. Tuś nam też tak potrzebny jak zdun w lipcu.
- Kiedy matka mi nie dała pieniędzy.
- To sobie na drogę zapracuj!
- Gdzie, jak?
- A ot! Ryb nałów, ususz, torbę naładuj i sprzedaj. Albo wyszukaj gniazdo remiza, strzyżyka lub czyża. Wódz mówił, że to można sprzedać do kolekcji. Ja bym na twoim miejscu i tygodnia nie zwlekał. Za czym człowiekowi tęskno, to trzeba dostać. A zresztą możesz "na gapę" pod ławką w wagonie jechać. Żydzi tak robią dla miłości rubla, to i ty możesz przez miłość dla kobiety.
Coto umilkł. Wszystkie te sposoby nie trafiały mu jakoś do gustu.
- Żebym ja mógł pożyczyć pieniędzy na drogę - bąknął.
- Hm! - odparł Pantera. - A skądże oddasz?
- Mama musi mi dać.
- Na podróż do ukochanej? Toby ci od razu w Warszawie dała, zamiast tu przysyłać, gdyby chciała twym amorom dogadzać. Na taki interes nikt ci nie pożyczy. Całkiem bieda, rekrucie Coto! Zamiast takiej pożyczki oszukańczej, zrób szczerzej i prawdziwiej: zaczaj się w nocy przy trakcie i obedrzyj słabszego i głupszego. Albo stań pod kościołem i lamentuj: litościwe osoby, choć grosik dla poratowania zranionego serca!
Pantera żartuje, drwi ze mnie!
- Co zaś! Jakbym w twej desperacji był, tobym tak zrobił.
Tu Rosomak, czując potrzebę interwencji, rozsunął firankę łozy i wynurzył się za plecami rozmawiających. Coto zerwał się przerażony. Pantera zaświecił zębami w uśmiechu i dalej obdzierał łozę z kory, kunsztownie zwijając łyko na chodaki.
Rosomak wziął się też do tej roboty, zawstydzony chłopak stał, nie wiedząc, co ze sobą robić.
- Wszystko to racja - ozwał się Rosomak, jakby od początku do rozmowy należał. - Nudno ci tu, boś głuchy i ślepy na ten świat, co cię otacza. Te oczy i uszy otwierają się zwykle później w życiu, jeśli się w ogóle otwierają, bo większość ludzi organów tych nie posiada i zupełnie braku ich ani potrzeby nie czuje. Racją też bardzo despotyczną w osiemnastym roku życia jest miłość i bardzo tej twojej chorobie współczuję, bom ją też w swoim czasie przechodził. Żebyś jednak, wedle rady Pantery, stąd umknął do Warszawy, swej ukochanej tam nie znajdziesz, bo wyjechała z dziećmi do Ciechocinka.
- To ona ma dzieci? - zaśmiał się Pantera.
- Czworo. W tym córka piętnastoletnia.
- Coto! - zawołał Pantera tonem zgrozy i śmiechu.
- Wcale mu się nie dziwię. W jego wieku kochałem się na zabój we wdowie, która miała wnuka. Ale nie o to chodzi. Pytam, czy chcesz, abym ci dał pieniędzy, byś wbrew woli matki, no i zapewne w tajemnicy przed nią, jechał do Ciechocinka, do pani profesorowej?
- Ja, proszę wuja, chciałbym wrócić do Warszawy, bo ja tu czuję się taki niepotrzebny - i nudzę się.
- Do Warszawy odesłać cię nie mogę, bo na prośby matki tu jesteś. Cóż byś zresztą tam robił? Wiesz, że matka pojechała ze starą ciotką do Odessy. Więc się namyśl do jutra! Jeśli postanowisz jechać, pójdziemy stąd do domu, gdyż tu pieniędzy nie mam nigdy; tam je dostaniesz i napiszesz mi kwit, że na stanowcze swe życzenia opuszczasz mnie i odjeżdżasz do Ciechocinka. Muszę mieć dla twej matki ten dokument.
- Nie, wuju, nie potrzebuję do jutra się namyślać! Tak nie chcę.
- Więc czego chcesz?
- Chciałbym, chciałbym, sam nie wiem, chciałbym tu czymś być, coś robić!
- Nie być rekrutem Coto!... - zaśmiał się Pantera.
- No, to zrób parę chodaków, kosz na ryby, sidła na ptaszki, tysiąc rzeczy najłatwiej szych i prostych. Wierzę, że ci się nudzi, kiedy żyjesz w takim ludnym kraju, ani mowy, ni obyczaju ludu nie znasz, ba, nawet i nie rozpoznajesz jednego oblicza od drugiego. Chcesz, zadam ci siedem robót, a jak je spełnisz, to ci obiecuję spełnić siedem twoich życzeń.
- Wuj się na mnie gniewa? - szepnął chłopak nieśmiało.
- Ani trochę. Rozumiem cię i chciałbym, żebyś się przemógł, ale krępować nie chcę. Tu wszystko żyje swobodnie i w górę - ku słońcu. Zanim Pantera ci te siedem robót wymyśli, chodź ze mną, pokażę ci tutejszy tłum. - Popatrzył na słońce i dodał: - mamy półtorej godziny do południa.
Coto spojrzał na zegarek:
- Wuj na minutę nie chybił. To sztuka!
- Ja większą sztukę potrafię - rzekł Pantera. - Wódz musi na słońce spojrzeć, a ja ino kiszek posłuchać. I wiem, na jakie idziesz widowisko. Wódz posadzi Edwarda czy Kunegundę na starku, wleziecie pod szaterek i będziecie kuwiekać na ptaszki. Ja ci jutro pokażę podobne widowisko u wodopoju przy Tęczowym Moście.
Ruszyli. Rosomak spytał:
- Znalazłeś już dużo gniazd?
- Nie mam szczęścia. Łażę i łażę, drapię się na drzewa: znajduję puste.
- Nauczę cię. Uważaj! Tu, u nas, na drzewie, na krzaku, na ziemi, na kępie, na wodzie lęgnie się ze trzysta gatunków ptactwa. Z tego siedemdziesiąt najmniej można znaleźć tuzinami łatwo, reszta wymaga większych starań, a już ze trzydzieści należy do wielkiej sztuki obserwacji lub wprost szczęśliwego wypadku. Mam kolekcję dwustu gatunków, a teraz rocznie przybywa mi ledwie po kilka, a są takie, których szukam od kilku lat bezskutecznie. Ty nie kolekcjonowałeś niczego w życiu?
- Ach, owszem: owady, marki pocztowe, monety. W tym roku jakoś się zniechęciłem.
- Piszesz pewnie, tworzysz? - Skąd wuj wie? Mama pisała?
- Nie. Ale kto uważa, ten poznaje dużo obyczajów, nawet ludzkich. W maju wszyscy mają świetne szaty i śpiewają. Kto z ludzi ma osiemnaście lat, przeżywa maj. Pisz, chłopcze, śpiewaj, marz!
- Ja bym jednak chciał znaleźć te gniazda, których wuj szuka od tylu lat.
Uśmiechnął się Rosomak.
- Dobrze. Tymczasem pokażę ci, jak się szuka tych dwustu, które już mam. - Zwolnił kroku i wskazał, nie przystając, krzak czeremchy.
- Widzisz tam, na lewo, o metr nad ziemią, ten Pęk kwiatów i ciemną plamkę? Tam siedzi na pięciu jajkach gajówka mniszek. Pan ma kapturek czarny, pani rudy. W południowych godzinach pan panią wyręcza w nudach wylęgania. Ona tam, ot, na tej brzozie czyści pióra i rozpręża skrzydełka.
Coto wytrzeszczył oczy, wreszcie stanął. Z czeremchy wyfrunął "pan" spłoszony, zatrwożyła się "pani", patrzyli ze zgrozą na potwora, co rozchylał gałęzie krzaka.
- Mogę wziąć jedno jajko? - spytał Coto.
- Jeśli jasne, to jest mało zalęgłe. Inaczej zniszczeje przy wydmuchiwaniu.
- Mam początek kolekcji! - ucieszył się Coto, pokazując zdobycz.
Rosomak sięgnął do jednej ze swych kieszeni i dał mu szklaną tubkę założoną watą. Było już na dnie rdzawo nakrapiane jajeczko.
- A to czyje?
- Sikory czubatki, znalazłem je wczoraj w starym wiewiórczym gnieździe.
Coto zaczął oglądać każdy krzak czeremchy.
- Pilnuj też jałowców. To kopalnie gniazd. A to na brzozie kunsztowna kobiałka zięby; widzisz, przyklejone do tej rosochy jakby zgrubienie pnia.
- Wdrapię się!
- Jazda!
Podskoczył chłopak. W drapywał się dość niezdarnie, wreszcie obłamała się gałąź i spadł.
- Czekaj!
Rosomak wyjął z torby sznur z hakiem, zarzucił zgrabnie na rosochę.
- Masz pomoc. Opasz się końcem, masz węzeł w środku, wciągaj się.
Wciągnął się Coto.
- Co za cudny koszyczek, wyłożony czerwonymi, jedwabnymi nitkami; dwa jajka, jak kamyki szaro sine w plamki ciemne.
- Weź jedno! Dopiero lęg zaczęły, może się nie doliczy.
- Ale jak zniosę na dół?
- Ano w dziobku, jak kukułka swoje podrzuca.
Coto z ostrożnością umieścił zdobycz w tubce.
- Ależ wuj ma oczy! - zachwycał się.
- Leśnego "ludzia", jak mówi Pantera. Ja wiem, gdzie kto mieszka w moim świecie! - trafiam!
Teraz Coto zaczął się potykać, bo oglądał każdą brzozę i czeremchę.
Raptem spod nóg porwała się malutka żółto-szara ptaszyna.
- Wuju, tu coś jest! - zawołał gorączkowo, padając na ziemię.
- Jest świtunka lub piecuszek, nie uważałem, tak, świtunka, bo samczyk lamentuje, słyszysz: pi - pi pi! Ostrożnie, bo rozdepczesz. Domek ma wejście z boku, przy ziemi, może pod tą suchą paprocią. Masz?
- Nie, tu nic nie ma.
- Dobrze schowana. Szukaj, nadsłuchując lamentu; im głośniejszy, tym jesteś bliżej. Zupełnie jak dziecinna zabawa w "ciepło i zimno".
- Jest, jest! Otworek na ziemi, mnóstwo jająt, jak pacioreczki!
- Weź jedno i umykajmy, bo strasznie lamentują!
- Wuju, to już naprawdę moja znajda, pierwsza?
- Tak, ino nie mów Panterze, bo cię przezwie piecuszkiem lub świtunką przy leśnych chrzcinach.
- A kiedy będą moje leśne chrzciny?
- Gdy ci się otworzą leśne oczy i uszy i gdy poczujesz leśną duszę w sobie.
Coto przyglądał się szarej polance, pokrytej zeschłą trawą.
- I jak się to uchowa? Pod każdą stopą, bez żadnej ochrony? Na pastwę wszystkiego!
- Uchowa się. Za kilka tygodni wyleci gromadka, będzie się radować latem; jesienią powędruje za morze, ani dba, ani się troszczy! Ma wielką moc w sobie, słucha Prawa i wierzy, że życie dostała, by żyć, a zatem żyć będzie. Właściwy byt ziemi stanowią słabi i mali, a posłuszni swemu zadaniu. Słyszysz go? Już się raduje! Potwór minął, samiczka wróciła do chałupki, a on tam na najwyższych czubach olszyn uwija się, żeruje i niewielki śpiewak powtarza swą melodyjkę: cilp, calp, calp! Cilp, calp, calp! Od wczesnej wiosny do późnej jesieni go słyszę i muszę się do niego uśmiechać, takie to zabawne.
- Teraz i ja go słyszę, i zapamiętam.
Rosomak przystanął.
- Widzisz ten olbrzymi jałowiec? Od trzech lat znajduje się tam gniazdo dzwońca. Co roku pewnie je ta sama para dobudowuje wyżej, że aż stąd widać mech. Zobacz, czy szczęśliwie przezimowały i czy mieszkają.
Coto podskoczył, rozchylił z trudem zwarte igliwie, wspiął się na palce.
- Są trzy jajka - błękitne, czerwone cętki!
- Ano to szczęśliwie wróciły! Niechże się latem cieszą!
- Wuj to każde drzewo zna.
- Prawie. Są znajomi bliżsi i dalsi. Są wybitne osobniki w tym narodzie: jedne wiekiem stare, inne urodą wspaniałe; inne wdziękiem za oczy chwytające. Nie ma dwóch jednakich - ino trzeba patrzeć. Tu można patrzeć, poznawać, rozróżniać, aż się żyje wśród wielkiego towarzystwa, złożonego z tysięcy jednostek. Nawet ich charaktery poznać można, obcując jako my. Żuraw z Panterą imionami zwą różnych znajomych i całe historie o nich prawią, gdy w niedzielę oddajemy wizyty.
- Jak to?
- Ano, zobaczysz! Pojutrze niedziela.
Szli chwilę w milczeniu, wreszcie Coto się odezwał:
- A jakich gniazd wuj dotąd nie znalazł?
- Podróżniczka, remiza, strzyżyka i trzciniaka świerszcza.
No - i czyża, który wedle legendy kładzie doń jakiś kamyk, co je czyni niewidzialnym.
- Ale ja i o tych ptakach nigdy nie słyszałam ani je znam.
Wuj mi da ornitologię.
- Pięć, w różnych językach, z barwnymi tablicami.
- To wracajmy do domu! Zaraz się biorę do roboty.
- Wróćże sam, ja jeszcze zboczę w te łozy.
Coto obejrzał się bezradnie.
- Nie trafię.
- Spróbuj! Kieruj się ciągle na wschód! Po drodze miniesz polankę z wielkim świerkiem, który ci ma być po lewej ręce, potem przejdziesz około trzech brzóz - jedna ze złamanym wierzchem - i znajdziesz we wrzosach ścieżkę.
Przy starej choinie, gdzie kupę szyszek naniósł dzięcioł, skręć na prawo i tam już trafisz na szlak do Tęczowego Mostu. Jakbyś zbłądził, nie denerwuj się, usiądź i słuchaj: niebawem Żuraw z chaty da sygnał obiadu. Wtedy posłyszysz klekotkę Batory łakomej i ta cię na polanę doprowadzi.
Coto pokręcił frasobliwie głową, westchnął i zawrócił.
Rosomak poczekał, aż zniknął w gąszczu, i uśmiechając się, z daleka ruszył za nim. Chłopak zabłąkał się po chwili, zaczął kluczyć, kręcić się w prawo i lewo, wreszcie po wielkich trudach dobrnął do polanki ze świerkiem. Wtedy posłyszał sygnał obiadowy, a wnet "bambolę" Hatory.
Jeśli korzystasz z tego tekstu to przynajmniej popraw błędy. I powycinaj moje wstawki.
Gdy jej rogaty łeb ukazał się w chaszczach, Coto odetchnął i puścił się jej śladem, na nic nie zważając. Ale Batora też nie pilnowała się żadnego szlaku: rżnęła prosto - łozy nie łozy, błoto nie błoto, ruczaj nie ruczaj.
Szczęściem, że była syta, więc się zbytnio do obroku nie kwapiła, boby jej nie sprostał.
Zziajał się, zamoczył, podrapał twarz i ręce, aż spocony wydostał się na szlak szerszy i ujrzał przed sobą śmiejącego się Panterę.
- Po łoskocie myślałem, że jakiś niedźwiedź zmartwychwstał i goni Batorę. A to ci pilno do miski, rekrucie. Brniesz jak łoś, na prostki, przez bagno!
- Pantera wie, że sam, sam znalazłem gniazdo świtunki? Mam jajko!
- Drozdowa co dzień w kurniku też znajduje jajka! Taka sztuka! Świtunka! Wielka mi parada! Ja znalazłem hajstra.
- Co to takiego?
- Czarny bocian leśny. W ód z się ucieszy. Niedaleko było tego miejsca, gdziem łozę darł.
- Będziemy razem wydmuchiwać!
- Razem to trudno, ale zaraz ci pokażę, jak się robi, ino chudobę obrządzę.
Pobiegli obaj do osady. Oparty o płot, już Rosomak czekał.
- Nie zabłądziłeś? - spytał.
- Owszem, ale uratowała mnie Hatora.
- Nie łże - będą z niego ludzie! - rzekł Pantera.
Coto poprosił zaraz o podręczniki i nawet nie czuł głodu, tak się tablicami zajął.
- I to wszystko, to mnóstwo tu jest, żyje, gnieździ się, śpiewa! - zawołał zdumiony, gdy zasiedli do posiłku.
- Alboż tylko to! A ssaki, a gady, a owady, a rośliny! Tu jest tylu mieszkańców na ziemi, co gwiazd na niebie.
- Ludniej niż w mieście stołecznym.
- Tylko wybieraj, z kim chcesz zawrzeć bliższe stosunki.
Damy ci listy polecające; ja do ryb i gadów; Żuraw do badylów, wódz do ptasiego rodu! - rzekł Pantera.
- Onegdaj byłem proszony na wesele jaszczurek z Wdowiej Polany. Galanto się odbyło: pan młody miał zielony fraczek, panna młoda kostium popielaty, bo zaraz pojechali na miodowy miesiąc pod wykrot wśród wrzosów. Sikory, naturalnie, plotkowały, żaby grały, drozd odśpiewał: Veni Creator; były różne mowy i przemowy familii, alem zapomniał, co prawili - wiem tylko, że w posagu był pień zmurszały pełen liszek i mrowisko przy nim.
- Do ptaków mam największą ochotę.
- To wodza stosunki. Ale jak cię gadzina utnie, to nie będziesz gada lekceważył. A wężowego króla ze srebrnym kamykiem na głowie wódz ci nie pokaże, a ja wiem, gdzie mieszka.
- No i "domowego" też mu pewnie pokażesz - uśmiechnął się Żuraw.
Daj no tymczasem jaja do spreparowania! - rzekł Rosomak.
Zajął się Coto, zainteresował, ciągnęło go do tablic i do tekstu, i do kolekcji, i do poszukiwań, i ledwie doczekał się końca południowego obrządku i rozporządzenia zajęć i wypraw, po czym pełen zapału znalazł się na ścieżce, obładowany sporą torbą, krocząc za Rosomakiem, który niósł na ramieniu rozwidloną tykę, a w ręku wypchanego puchacza.
Wyszli na piaszczyste polany, z rzadka brzozami i sośniną porosłe, i zatrzymali się wreszcie u wielkiego krzaka jałowca. Spojrzał Rosomak na słońce.
- Trochę za wcześnie. Długo posiedzimy, ale to dobra dla ciebie próba. W ptaszniczym zawodzie należy mieć cierpliwość indyjską. Ptactwo najruchliwsze jest rano i wieczorem, o południu lubi sjestę. Masz dobry wzrok?
- Niezły.
- No to zajmujemy stanowisko!
Na szczycie drążka umieścił puchacza i wbił tykę mocno w ziemię, tuż przy jałowcu. Z torby wydobył coś w rodzaju namiotu z lekkiej zielonkawej tkaniny i rozstawił na patykach, nadając jej kształt jakby rozszerzenia krzaka; na szczycie przytwierdził Pęk sosnowych gałęzi. Wsunęli się obydwaj do środka, zasunęli wejściową szparę.
- Usiądź jak najwygodniej i nie ruszaj się! Myśliwi na cietrzewich tokach siedzą w budkach z gałęzi, na mrozie, czasami sześć godzin - to ciężkie; trzeba cierpieć, bez ruchu. Nam tyle czasu nie trzeba. Tyka nazywa się w starym języku łowieckim stark, a nasza kryjówka szaterek. Teraz wyszukaj w tkaninie parę okrągłych otworów i wyglądaj!
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]