[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CARLOS CASTANEDA
AKTYWNA STRONA NIESKOŃCZONOŚCI
(The Active Side of Infinity / wyd. orygin. 1998)
SPIS TREŚCI:
“Język"
“Inny język"
Wstęp
Drżenie powietrza
Podróż mocy
Intencja nieskończoności
Kim tak naprawdę był Juan Matus?
Koniec pewnej epoki
Głębokie troski powszedniego życia
Widok, którego nie mogłem znieść
Nieuniknione spotkanie
Moment załamania
Pomiary procesów poznawczych
Podziękowanie
Poza granicami języka
Klucz
Współgranie energii na horyzoncie
Podróże po mrocznym morzu świadomości
Świadomość nieorganiczna
Czysty widok
Bagienne cienie
Początek ostatecznej podróży
Skok w przepaść
Powrót
Książkę tę dedykuję dwóm ludziom, którzy dali mi siłę i zaopatrzyli w metody niezbędne w
terenowych badaniach antropologicznych: profesorowi Clementowi Meighanowi i profesorowi
Haroldowi Garfinkelowi. Idąc za ich sugestiami, bez reszty oddałem się pewnemu projektowi
badawczemu, który pochłonął mnie na zawsze. Jeżeli nie udało mi się urzeczywistnić ducha
uprawianej przez nich nauki, trudno. Nie mogłem na to nic poradzić. Zanim zdążyłem sformułować
spójne, naukowe hipotezy, zagarnęła mnie siła jeszcze większa, którą szamani nazywają
nieskończonością.
Język
Człowiek wnikliwie wpatrywał się w swoje równania
i rzekł, że wszechświat miał swój początek.
– To była eksplozja – rzekł.
Wybuch nad wybuchami – i tak oto narodził się wszechświat.
– I ciągle się rozszerza – rzekł.
Obliczył nawet długość jego żywota:
dziesięć miliardów obrotów Ziemi dokoła Słońca.
Na całym globie zagrzmiały wiwaty;
wszyscy dostrzegli w obliczeniach naukę.
Nikt nie pomyślał, że postulując początek wszechświata,
człowiek odwzorował jedynie składnię swojego języka;
zwykłą składnię, której dla stwierdzania faktów potrzeba
początków – jak narodziny, rozwinięć – jak dorastanie,
i zakończeń – jak śmierć.
Wszechświat miał swój początek
i wszechświat się starzeje, zapewnił nas,
i wszechświat umrze, tak jak wszystko,
i jak on sam umarł, gdy już znalazł matematyczny obraz
składni swojego języka.
Inny język
Czy wszechświat naprawdę miał początek?
Czy teoria Wielkiego Wybuchu jest prawdziwa?
To nie są pytania, chociaż brzmią podobnie.
Czy język, w którym stwierdzanie faktów wymaga początków,
rozwinięć i zakończeń, jest jedynym istniejącym językiem?
Oto prawdziwe pytanie.
Istnieją inne języki.
Istnieje na przykład taki, który postuluje, by faktami były
różne stopnie natężenia.
W tym języku nic się nie rozpoczyna i nic nie kończy;
i tak narodziny nie są wyraźnym, osobnym wydarzeniem,
lecz jedynie szczególnym rodzajem natężenia;
i tak też jest z dorastaniem i tak jest ze śmiercią.
W tym języku człowiek wodzi wzrokiem po swoich równaniach
i odkrywa,
że wyliczył już tyle stopni natężenia, by z przekonaniem
stwierdzić,
iż wszechświat nigdy nie miał początku
i nigdy nie będzie miał końca,
przechodził za to, i przechodzi nadal, i będzie przechodził
przez nie kończące się fale natężenia.
Człowiek taki nie zawahałby się orzec, że cały wszechświat
jest jednym wielkim rydwanem natężenia,
w który można wsiąść
i ruszyć w podróż pośród zmian bez końca.
Oprócz tego wysnułby wiele innych wniosków,
a być może nawet by mu przez myśl nie przemknęło,
że obrazuje jedynie
składnię swojego języka.
Wstęp
Książka ta jest zbiorem pamiętnych wydarzeń mojego życia. Zebrałem je, idąc za radą don Juana
Matusa, szamana z indiańskiego plemienia Yaqui z Meksyku, który był moim nauczycielem i przez
trzynaście lat nie szczędził wysiłków, by otworzyć przede mną kognitywny świat szamanów żyjących w
starożytności w Meksyku. Don Juan zaproponował mi, bym sporządził sobie taki zbiór pamiętnych
wydarzeń, zupełnie mimochodem, wiedziony jakby spontanicznym odruchem. Taki był styl nauczania
don Juana. Maskował wagę pewnych posunięć, nadając im pozór banału. W ten sposób skrywał
szpilę ich nieodwołalności, przedstawiając je tak, że w ogóle nie różniły się od innych przyziemnych
spraw.
Z biegiem czasu don Juan wyjawił mi, że ów proces gromadzenia pamiętnych wydarzeń życia był
dla szamanów starożytnego Meksyku, którzy go opracowali, uznawaną metodą pobudzania ukrytych
w każdym człowieku pokładów energii. W ich rozumieniu na pokłady te składa się pochodząca z ciała
fizycznego energia, która uległa dyslokacji – została wypchnięta z naszego zasięgu poprzez
okoliczności powszedniego życia. Tak więc dla don Juana i szamanów z jego linii ów zbiór pamiętnych
wydarzeń życia był sposobem rozprowadzania nie wykorzystywanej energii.
Niezbędnym warunkiem przystąpienia do tworzenia zbioru była absolutna szczerość i pogrążenie
się bez reszty w proces łączenia w jedną całość wszystkich przeżytych emocji i objawień, bez
pomijania czegokolwiek. Według don Juana, szamani jego linii byli przekonani, że zbieranie
pamiętnych wydarzeń życia jest sposobem osiągnięcia emocjonalnego i energetycznego dostrojenia,
niezbędnego do podjęcia ryzykownej podróży w nieznane sfery postrzegania.
Według słów don Juana, nadrzędnym celem stosowania dostępnej mu wiedzy szamańskiej było
przygotowanie do wyruszenia w ostateczną podróż: podróż, którą każdy człowiek musi podjąć pod
koniec swojego życia. Powiedział, że dzięki dyscyplinie i stanowczości szamani są w stanie zachować
po śmierci indywidualną świadomość i wolę. Ów nieokreślony, idealistyczny stan, określany przez
współczesnego człowieka mianem “życia po śmierci", dla nich jest konkretną areną praktycznego
działania, odmiennego w swej naturze od praktycznego działania w naszym codziennym życiu, lecz
cechującego się podobną funkcjonalnością. Don Juan przypuszczał, że zbieranie pamiętnych
wydarzeń swego życia było dla szamanów przygotowaniem do chwili, gdy wkroczą na ową konkretną
arenę, którą oni sami nazywali aktywną stroną nieskończoności.
Don Juan i ja rozmawialiśmy któregoś dnia pod jego ramadą; była to lekka konstrukcja sklecona z
cienkich bambusowych palików, rodzaj werandy, częściowo zacienionej, lecz zupełnie nie chroniącej
przed deszczem. Stało w niej kilka małych, mocnych skrzynek, których używano jako ławeczek.
Napisy na skrzynkach wyblakły i bardziej służyły ozdobie niż identyfikacji. Siedziałem na jednej z nich.
Plecami byłem zwrócony w kierunku frontowej ściany domu. Don Juan siedział na innej skrzynce,
oparty o drąg wspierający całą ramadę. Zajechałem samochodem pod jego dom dopiero kilka minut
wcześniej. Podróżowałem przez cały dzień w gorącym, parnym powietrzu. Byłem podenerwowany,
spocony i wierciłem się niespokojnie.
Zaledwie wygodnie rozsiadłem się na skrzynce, don Juan zaczai mówić. Uśmiechając się szeroko,
zauważył, że ludzie grubi w zasadzie nie wiedzą, jak walczyć ze swoją otyłością. Z uśmiechu, który
igrał na jego twarzy, domyśliłem się, że nie stroi sobie żartów. Niezwykle bezpośrednio, a zarazem
bardzo oględnie, zwrócił moją uwagę na to, że mam nadwagę.
Tak mnie to zdenerwowało, że wychyliłem się za daleko w tył na mojej skrzynce i z wielką siłą
wyrżnąłem plecami o cienką ścianę. Uderzenie zatrzęsło całym domem aż po fundamenty. Don Juan
spojrzał na mnie badawczo, ale zamiast spytać, czy nic mi się nie stało, zapewnił, że ściany nie
popękały. Następnie długo mi wyjaśniał, że dom służy mu tylko za tymczasowe schronienie i tak
naprawdę mieszka gdzie indziej. Kiedy zapytałem go, gdzie to w takim razie jest, utkwił we mnie
wzrok. Jego spojrzenie nie było groźne; było bardziej skutecznym paralizatorem niewłaściwych pytań.
Nie pojąłem, czego ode mnie oczekuje. Już miałem powtórzyć pytanie, ale mnie powstrzymał.
– Tutaj się nie zadaje podobnych pytań – powiedział stanowczo. – Możesz pytać do woli o
procedury i pojęcia. Kiedy będę gotów ci powiedzieć, gdzie mieszkam – jeśli w ogóle będę – powiem
ci sam i nie będziesz musiał mnie pytać.
Natychmiast poczułem się odrzucony. Moja twarz oblała się rumieńcem. Czułem się dotknięty do
żywego. Wybuch śmiechu don Juana tylko podsycił moje upokorzenie. Nie dość, że mnie odrzucił, to
jeszcze mnie poniżył i wyśmiał.
– Mieszkam tutaj tymczasowo – ciągnął, nie zważając na mój paskudny humor – ponieważ jest to
magiczne miejsce. Prawdę powiedziawszy, mieszkam tutaj z twojego powodu.
Jego oświadczenie powaliło mnie na łopatki. Nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem, że pewnie
tak mówi, żeby złagodzić moje rozdrażnienie faktem, iż mnie obraził.
– Naprawdę mieszkasz tutaj z mojego powodu? – zapytałem, niezdolny pohamować ciekawości.
– Tak – odparł beznamiętnie. – Muszę cię odpowiednio przygotować. Jesteś taki jak ja. Powtórzę ci
teraz coś, co już ci wcześniej mówiłem: wyzwaniem dla każdego naguala, czyli przywódcy, każdego
pokolenia czarowników jest odszukanie nowego mężczyzny czy nowej kobiety, która podobnie jak on
wykazuje podwójną strukturę energetyczną; zobaczyłem tę cechę w tobie, kiedy byliśmy na dworcu
autobusowym w Nogales. Gdy widzę twoją energię, widzę dwie nałożone na siebie świetliste kule,
jedną na drugiej, i ta cecha wiąże nas ze sobą. Ani ja nie mogę zrezygnować z ciebie, ani ty nie
możesz zrezygnować ze mnie.
Jego słowa wywołały we mnie niezwykle dziwne roztrzęsienie. Jeszcze chwilę przedtem byłem zły,
teraz zbierało mi się na płacz.
Don Juan mówił dalej. Powiedział, że chce mnie zapoznać z czymś, co szamani nazywają drogą
wojownika, wykorzystując do tego siłę okolicy, w której mieszka, gdyż jest ona miejscem bardzo
silnych emocji i gwałtownych reakcji. Od tysiącleci zamieszkuje ją bardzo wojowniczy lud, który
nasączył tę ziemię swoim zamiłowaniem do wojny.
W owym czasie don Juan mieszkał w stanie Sonora w północnym Meksyku, około stu
sześćdziesięciu kilometrów na południe od miasta Guaymas. Tam zawsze jeździłem go odwiedzać,
pod pozorem prowadzenia badań w terenie.
– Don Juanie, czy będę musiał toczyć jakąś wojnę? – spytałem poważnie zaniepokojony jego
oświadczeniem, że zamiłowanie do wojny będzie mi pewnego dnia potrzebne. Nauczyłem się już
traktować jego słowa z absolutną powagą.
– Nie ulega wątpliwości – odrzekł z uśmiechem. – Kiedy już wchłoniesz wszystko, co można w tej
okolicy wchłonąć, ja wyjadę.
Nie miałem żadnych podstaw, by powątpiewać w to, co mówi, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić
jego życia gdzie indziej. Był bez reszty częścią wszystkiego, co go otaczało. Jednakże jego dom
faktycznie sprawiał wrażenie tymczasowego schronienia. Była to typowa lepianka farmerów z
plemienia Yaqui; miała splatane ściany obrzucone gliną, przykryte płaską strzechą. Wnętrze stanowiło
jedno duże pomieszczenie służące do jedzenia i spania oraz nie zadaszona kuchnia.
– Bardzo ciężko o dobry kontakt z grubymi ludźmi – powiedział.
Jego stwierdzenie wydawało się nie na temat, ale faktycznie było inaczej. Don Juan po prostu
wrócił do kwestii, którą poruszył, zanim mu przerwałem, uderzając plecami w ścianę.
– Minutę temu walnąłeś w mój dom jak meteor – powiedział, kręcąc powoli głową. – Ależ to było
uderzenie! Uderzenie godne solidnego mężczyzny.
Miałem nieprzyjemne uczucie, że rozmawia ze mną tak,
jakby spisał mnie na straty. Natychmiast przyjąłem postawę obronną. Z drwiącym uśmieszkiem na
ustach słuchał moich pospiesznych zapewnień, że moja waga jest normalna, zważywszy na grubość
kośćca.
– To prawda – żartobliwym tonem przyznał mi rację. – Masz grube kości. Zapewne swobodnie
mógłbyś ważyć piętnaście kilo więcej i nikt, daję słowo, nikt by nic nie zauważył. Ja na pewno bym nie
zauważył.
Z jego ironicznego uśmiechu wyczytałem, że faktycznie muszę wydawać mu się bardzo tęgi.
Następnie spytał mnie o ogólny stan zdrowia, a ja się rozgadałem, usilnie starając się uniknąć
wszelkich dalszych komentarzy na temat mojej wagi. Don Juan sam zmienił temat.
– Jak tam twoje dziwactwa i wariactwa? – spytał z kamiennym wyrazem twarzy.
Idiotycznie odrzekłem mu, że w porządku. “Dziwactwami i wariactwami" don Juan ochrzcił moje
zainteresowania kolekcjonerskie. W owym czasie bowiem ze wzmożonym zapałem powróciłem do
mojego starego hobby, które trwało przez całe życie: do kolekcjonowania wszystkiego, co tylko dało
się kolekcjonować. Zbierałem czasopisma, znaczki, płyty, militaria z czasów drugiej wojny światowej –
sztylety, hełmy, flagi i tym podobne przedmioty.
– Jedyne, don Juanie, co mogę ci powiedzieć o moich wariactwach, to to, że staram się sprzedać
moje zbiory – powiedziałem, przybierając maskę męczennika, którego zmuszają do popełnienia
ohydztwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]