[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Leigh Michaels
Wspólne noce, wspólne dni
Husband on Demand
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Klucz leżał tam, gdzie zawsze, czyli blisko wejścia, pod donicą z drobnymi żółtymi chryzantemami. Tym razem jednak Cassie wsunęła go do kieszeni żakietu, zamiast jak zwykle odłożyć na miejsce po otworzeniu drzwi.
Znalazła się w cichym holu nieprzyjemnie opustoszałego domu, należącego do Peggy Abbott. Rozejrzała się wokół, chociaż świetnie znała każdy kąt. Trudno zliczyć, ile razy tu przychodziła, żeby przynieść odebrane z pralni garnitury pana domu albo zabrać przygotowaną przez Peggy listę zakupów. Również przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia spędziła tu cały dzień, pakując prezenty i piekąc ciasteczka. Po wykonaniu różnych zleceń wracała do siebie, teraz jednak miała tu na jakiś czas zamieszkać, i to zupełnie sama. Dlatego dom wydał jej się nieprzytulny i mało gościnny, czyli zupełnie inny niż zazwyczaj. Uśmiechnęła się, pokpiwając w duchu ze swego przewrażliwienia. Nie mogła się jednak pozbyć nieprzyjemnego wrażenia, że jest tu niechcianym intruzem.
A przecież tak naprawdę Peggy niemal błagała Cassie, by się tutaj wprowadziła i czuła się jak u siebie.
– Znam swoje szczęście i wiem – przekonywała – że jeśli pozostawię sprawy swojemu biegowi, będzie to wyglądało tak: pojadę z Rogerem na tę koszmarną wyprawę, a po powrocie okaże się, że hydraulik nie tylko nie zainstalował wanny z biczami wodnymi, lecz w ogóle nawet się nie pojawił. Gdyby się okazało, że spędziłam wieczność w lesie pod namiotem z powodu remontu, do którego w rzeczywistości nie doszło, pewnie podcięłabym sobie żyły.
– Bez wanny nie dasz rady – fachowo poinformowała ją Cassie. – Jeśli ktoś profesjonalnie podchodzi do tego zabiegu, powinien usiąść w wypełnionej ciepłą wodą wannie. Tak postępują wszyscy porządni samobójcy. Szczerze jednak mówiąc, wolałabym, abyś zrezygnowała z tak radykalnego kroku, bo wtedy Wypożyczalnia Żon straciłaby jedną z najlepszych klientek.
– No to wprowadź się do mnie i miej oko na tego budowlańca – nalegała Peggy. – Jeśli tu zamieszkasz, nie będzie miał pretekstu, żeby migać się od roboty.
Cassie nie była o tym przekonana, z doświadczenia bowiem wiedziała, że pod tym względem rzemieślnicy są wprost niewyczerpani w pomysłach. Z drugiej jednak strony Wypożyczalnia Żon od początku swego istnienia zajmowała się zarówno załatwianiem różnych spraw w imieniu klientów, by nie musieli zwalniać się z pracy, jak i pilnowaniem ich domów podczas nieobecności właścicieli. Peggy prosiła o połączenie tych dwóch usług, a przecież elastyczność była głównym hasłem firmy.
Jednym słowem Cassie nie pozostało nic innego, jak wprowadzić się tutaj. Zresztą miało to również swoje dobre strony. Dom przy Terrace Square wydawał się Cassie pałacem w porównaniu z jej skromnym mieszkaniem. Nie tylko z powodu komfortowego wnętrza, lecz przede wszystkim dlatego, że był solidnie zbudowany.
Można tu było włączyć muzykę o każdej porze dnia i nocy nie obawiając się, że spokój sąsiadów zostanie zakłócony, co dla Cassie było wielce kuszącą zachętą. Obiecała sobie, że gdy tylko rozpakuje rzeczy, natychmiast wypróbuje pianino Peggy.
Właśnie wieszała w szafie ostatni z przywiezionych kostiumów, kiedy zadzwoniła przyczepiona do paska komórka.
– Wypożyczalnia Żon – odezwała się automatycznie.
– Jest ósma wieczorem, Cassie. Nie musisz być ciągle na posterunku – usłyszała głos jednej ze wspólniczek.
– Cześć, Paige. Masz rację, to już skrzywienie zawodowe.
– No i jak tam? Urządzasz się?
– Jest super, ta przestrzeń... Skończy się na tym, że Peggy po powrocie będzie musiała wyrzucać mnie siłą. – Cassie chwyciła żakiet, który zsuwał się z wieszaka, omal przy tym nie upuszczając komórki. – Co mówiłaś, Paige?
– Pytałam, czy jutro będziesz mogła zająć się przyjmowaniem zleceń telefonicznych. Sabrina jedzie do Fort Collins odebrać dziecko klienta z obozu koszykarskiego, a ja muszę pojechać z matką do lekarza.
– Jasne, nie ruszę się stąd na krok. Najpierw będę czekać na szefa firmy budowlanej, a potem muszę się przyjrzeć pracy jego ekipy.
– Czy Peggy rzeczywiście tego żądała? To brzmi jak wyrok. Jak sobie poradzisz?
– Nie będzie tak źle. Kiedy już remont ruszy pełną parą, co jakiś czas skontroluję postęp robót, co w niczym nie przeszkodzi mi w wykonywaniu moich zwykłych obowiązków. A jeśli chodzi o jutro, to podaj domowy numer Peggy, bo w mojej komórce wysiada bateria. Gdyby było dużo zamówień, to...
– Optymistka! Jakbyś nie wiedziała, że to bardzo kiepski okres...
Właśnie! Kiepski okres! Cassie uświadomiła sobie, że to był kolejny powód, aby przyjąć zlecenie od Peggy, która nigdy nie marudziła przy płaceniu rachunków. W tym martwym sezonie każda wpłata na konto firmy witana była z radością.
– Wiem. Niestety, tak to już jest w naszym fachu. Gdyby to było tylko możliwe, już teraz ubrałabym choinkę. Za kilka miesięcy będziemy zbyt zajęte przedświątecznymi zleceniami, żeby myśleć o sobie. Ale co z twoją mamą? Mam nadzieję, że to nic groźnego...
– Jutro ma tylko wizytę kontrolną, ale wiesz, jak to nieraz długo trwa. Zawsze trzeba czekać, aż przyjmą wszystkie nagłe przypadki. No to cześć. Rano przełączę telefon na twój numer.
Cassie przypięła komórkę do paska, wsunęła puste walizki pod łóżko i zeszła na dół do obszernego salonu. Zapadł już wieczór i dom pogrążony był w mroku, nieco tylko rozproszonym przez światło stylizowanych latarni, które otaczały mały park i plac zabaw, znajdujące się pośrodku osiedla domków. Ozdobna szklana ścianka przy drzwiach wejściowych rozszczepiała światło, które migotało i rzucało drżące refleksy, stwarzając wrażenie, jakby wszystko wokół się poruszało. Cassie wzdrygnęła się i szybko przeszła przez hol.
Salon był połączony z holem, wyglądał jednak znacznie przytulniej, co na pewno było zasługą grubego, miękkiego dywanu i wygodnych foteli. Wypolerowane czarne pudło pianina lśniło nawet w mroku. Cassie delikatnie przesunęła ręką po powierzchni instrumentu, podniosła wieko i niepewnie dotknęła klawiszy.
Palce miała sztywne. Nic dziwnego, skoro od przeszło roku grała tylko od przypadku do przypadku. Uderzyła w klawisze i z ogromną radością wykonała kilka wprawek. Po chwili ręce odzyskały dawną gibkość i elastyczność, a palce niemal instynktownie znajdowały kolejne nuty...
Nie była dobrą pianistką, nigdy bowiem nie pobierała regularnych lekcji muzyki, ale zawsze szukała w niej ucieczki. Wprawdzie nie miała własnego instrumentu, ale często grywała w szkole, w kościele, u koleżanek czy w uniwersyteckim kampusie. Pianino stało się jej najlepszym przyjacielem i powiernikiem.
Spod palców Cassie zaczęła płynąć wiązanka jej ulubionych utworów. Czasami zatrzymywała się, by przypomnieć sobie poszczególne frazy. Dopiero gdy wyczerpała cały swój repertuar, przyjrzała się nutom ułożonym na sekretarzyku obok pianina.
Ze stosu wygrzebała zapis starego marsza. Jaka to przyjemność grać tak sobie do woli, gdy grube ściany oddzielające szeregowe domki skutecznie chroniły spokój sąsiadów.
Marsz był skomplikowany, a w dodatku w świetle lampki ustawionej na pianinie trudno było odczytać wyblakłe nuty. Pierwsze donośne akordy skutecznie zagłuszyły silne uderzenie w drzwi wejściowe.
Drugi cios zabrzmiał, jakby ktoś próbował rozwalić drzwi taranem. Cassie struchlała. Oderwała ręce od klawiatury i oczami rozszerzonymi trwogą wpatrywała się w sylwetkę niewyraźnie rysującą się za szklaną ścianką.
Włamywacz! – pomyślała, sztywna ze strachu. Ktoś najwyraźniej uznał, że nie oświetlony dom jest pusty.
Trzecie uderzenie było jeszcze potężniejsze. Rozłupane i wiszące już na jednym tylko zawiasie drzwi uderzyły w ścianę holu. Z cienia wyłonił się olbrzymi, przerażający mężczyzna.
Cassie wydawało się, że mdła lampka, przy której ledwie mogła odcyfrować nuty, teraz zapłonęła pełnym blaskiem, bezlitośnie ją oświetlając. Mężczyzna skoncentrował wzrok na dziewczynie. Oczy mu się zwęziły, ciało naprężyło.
I nagle odezwał się. Ostatnią rzeczą, jakiej mogła spodziewać się po włamywaczu, było pytanie, które zadał głębokim, pełnym niedowierzania głosem:
– A kimże, do diabła, pani jest?!
Klucz nie leżał tam, gdzie zawsze, czyli blisko wejścia, pod donicą z drobnymi żółtymi chryzantemami.
– Masz ci los, ładna niespodzianka! – zezłościł się Jake. No tak, ale skoro jego brat i bratowa z takim uporem zostawiali klucz w najbardziej oczywistym miejscu, należało spodziewać się, że któregoś dnia skorzysta z niego ktoś niepowołany.
Prawdopodobnie o ich dwutygodniowym wyjeździe do Manitoby wiedzieli nie tylko przyjaciele i współpracownicy, ale także całe osiedle. Każdy mógł z tej informacji skorzystać. Swoją drogą złodziej był dość niecierpliwy. Od wyjazdu Rogera i Peggy upłynęło co najwyżej sześć godzin, a ich dobytek już był zagrożony.
Nie ma co, świetne zajęcie na resztę wieczoru! – pomyślał Jake. Zamiast gorącego prysznica i dobrze zasłużonego odpoczynku, będzie miał wątpliwą przyjemność poznać gliniarzy z Denver i obserwować, jak zabierają się do śledztwa. Koszmar!
Właściwie Roger i Peggy zasłużyli sobie na to. Jake najlepiej by zrobił, gdyby po prostu położył się spać i zostawił cały ten bałagan do rana. Jeśli włamywacz nie narobił poważnych szkód, można by nawet udawać, że się w ogóle niczego nie zauważyło...
Kładł już rękę na klamce, ale zatrzymał się z ciężkim westchnieniem. Nie mógł z czystym sumieniem zostawić tak tej sprawy. Będzie musiał przejść przez park do biura administratora, zgłosić brak klucza i poprosić o wezwanie policji. A poza tym, gdyby nawet zlekceważył zasady i odłożył problem do rana, przecież nie wejdzie do środka przez zamknięte drzwi.
Zamierzał właśnie ruszyć do administracji osiedla, kiedy z domu dobiegły jakieś dziwaczne dźwięki. Sprawa przybrała inny obrót. Złodziej był w środku i włączył muzykę. Czyżby przed kradzieżą postanowił sprawdzić jakość sprzętu?
Na taką bezczelność Jake’a ogarnęła furia. Zebrał się w sobie i z całej siły rąbnął barkiem w drzwi.
Zatrzęsły się, ale wytrzymały. Gorzej było z barkiem, lecz Jake tylko skrzywił się z bólu i zaatakował powtórnie, tym razem wymierzając drzwiom potężnego kopniaka prawą nogą, potem lewą i znów prawą. Wreszcie zamek puścił i drzwi z impetem walnęły w ścianę. Jake wkroczył do środka, gotów do stoczenia następnej walki, tym razem z włamywaczem. Błyskawicznie znalazł się w salonie i...
To, co zobaczył w przyćmionym blasku lampki, wprost zaparło mu oddech. Przy pianinie Peggy siedziała młoda kobieta o bladej twarzy otoczonej strzechą rudych, kręconych włosów i największych oczach, jakie kiedykolwiek widział. Nie miała na sobie czarnej maski, nie trzymała latarki ani łomu. Ubrana była w elegancki tweedowy żakiet, w którym świetnie prezentowałaby się w roli szefowej jakiegoś biura. Dopiero co musiała oderwać dłonie od klawiatury.
Jednym słowem, w niczym nie przypominała groźnego rabusia. Jake przeczuwał, że prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną.
Cassie jakimś cudem zdołała odzyskać głos.
– To moja sprawa, kim jestem! – warknęła wściekle, buńczuczną postawą pragnąc stłumić strach. – Natomiast bardzo jestem ciekawa, kim pan, do diabła, jest?! To ja mam prawo pytać, a nie pan, bo nie ja wdarłam się tu jak King Kong!
– Oparła ręce na biodrach, dyskretnie próbując palcami wymacać klawiaturę komórki. Gdyby udało się niepostrzeżenie wybrać numer alarmowy, mogłaby wykrzyczeć adres po zgłoszeniu się operatora...
Zdołała nacisnąć pierwszy klawisz, lecz zamiast radosnego brzęczenia, komórka wydała słaby jęk, będący ostatnim tchnieniem zamierającej baterii. Cassie gwałtownie usiłowała przypomnieć sobie, gdzie stoi najbliższy aparat, co zresztą nie miało większego znaczenia, jako że olbrzym pilnie się w nią wpatrywał i nie mogła wykonać żadnego ruchu.
Na dodatek zbliżał się do niej! Z bliska nie wydawał się już tak ogromny, nadal jednak budził grozę.
– Czekam na wyjaśnienia – ponagliła Cassie.
Mężczyzna sięgnął do kontaktów na ścianie holu i włączył wszystkie światła. Górne lampy salonu na chwilę ją oślepiły, ale gdy tylko przyzwyczaiła oczy, mogła wreszcie przyjrzeć się intruzowi.
Faktycznie był wysoki – musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt – i dość szeroki w barach, ale to, co w ciemnościach nadawało mu nadludzkie rozmiary, okazało się dużą torbą podróżną, którą niósł na ramieniu. Było mało prawdopodobne, by włamywacz wybrał się na robotę z tak wielkim i zapewne ciężkim bagażem. Cassie zaczęła się uspokajać.
– Nazywam się Abbott – przedstawił się zwięźle. – Ja także chciałbym usłyszeć jakieś wyjaśnienie.
Oczy Cassie rozszerzyły się ze zdziwienia. Nie spotkała dotąd Rogera Abbotta, ale wnioskując z niektórych uwag Peggy, nigdy nie podejrzewałaby, że może wyglądać jak ciemnowłosy grecki bóg, któremu brak tylko piedestału...
Zmitygowała się w duchu. Nie przystoją takie myśli o mężu klientki.
– Jak rozumiem, Peggy nie powiedziała panu, że zleciła mi opiekę nad domem – przerwała swoje rozmyślania. – Sądziłam, że jesteście w połowie drogi do Kanady. Coś nie wypaliło z planami wakacyjnymi? W takim razie, gdzie jest Peggy?
– Przypuszczam, że z Rogerem. – Mężczyzna odstawił torbę i pomacał ramię.
– Więc pan nie jest... – Cassie zawahała się. – To kim pan właściwie jest? Jednoosobową brygadą antyterrorystyczną?
Zatrzymał się w pół kroku i zmrużył oczy.
– Zabrzmiało to tak, jakby takiej wizyty pani oczekiwała.
– Też coś! Po prostu wydaje mi się, że tylko antyterrorystyczna akcja może usprawiedliwić wyłamanie drzwi.
– Nie było klucza na zwykłym miejscu.
Cassie otworzyła usta ze zdziwienia. Czyżby miała do czynienia z uciekinierem z domu wariatów?
– I dlatego pan się włamał?! Nie mógł pan pójść po zapasowy klucz do administratora? Zresztą, co ja mówię. Skoro nie ma pan prawa tu przebywać, i tak by go pan nie dostał...
– Mam prawo. Jestem bratem Rogera. Przyszedłem tutaj, szukałem klucza i usłyszałem hałas, choć dom powinien być pusty...
– Zaczynam rozumieć. Uznał pan, że jestem włamywaczem, więc postanowił pan uratować mienie pańskiego brata.
– Chyba pani nie myśli, że wyważyłbym drzwi do obcego mieszkania?
– Ależ skąd! Jestem też pewna, że kiedy Roger i Peggy obejrzą szkody, bardzo się ucieszą, że zdemolował pan ich dom, a nie sąsiadów.
Westchnął.
– Proszę posłuchać. Jestem zmęczony i mam dość tych słownych utarczek. Ma pani rację, zachowałem się zbyt pochopnie. jednak gdy rozmawiałem z Rogerem, nie wspomniał mi, że będę miał towarzystwo. Mam nadzieję, że ma pani coś na potwierdzenie swojej tożsamości?
– W torebce na górze. Pan chyba też nie będzie się wzbraniał przed pokazaniem mi prawa jazdy? – A gdy zmarszczył brwi, dodała: – Uczciwość za uczciwość. Każdy może udawać brata Rogera Abbotta.
– A jest choć jeden powód, dla którego warto by to robić? – mruknął, wyciągnął jednak z kieszeni skórzany portfel.
– Miło słyszeć takie wyznanie braterskiej miłości – zadrwiła Cassie. – Teraz sobie przypominam. Słyszałam już o panu. Peggy mówiła, że nawet na ich ślub pan się nie pofatygował.
– Robi z tego straszny problem.
– W końcu to pana brat.
– I jego trzeci ślub. Z praktyką, jaką dzięki niemu nabyłem jako mistrz ceremonii, mógłbym poprowadzić tę uroczystość nawet przez telefon. A co więcej, w tym właśnie czasie zaczynałem pracę na Florydzie. Chce pani zobaczyć moje dokumenty, czy nie?
Cassie sięgnęła po prawo jazdy i celowo długo je studiowała. Nazywał się Jake Abbott. Przed zeszłorocznymi świętami pakowała prezent dla Jake’a, i było to jakieś straszne okropieństwo... Tak, przypomniała sobie: bilety na krwawą walkę psów.
Według danych wpisanych do prawa jazdy mieszkał na Manhattanie.
Najwyraźniej praca na Florydzie nie potrwała zbyt długo. Zastanawiała się, czy Jake Abbott wpadł tylko z wizytą do Denver, czy też nowojorski adres również był nieaktualny.
Jednak pozostałe dane były bez zarzutu: wzrost trochę ponad metr osiemdziesiąt, waga osiemdziesiąt pięć, oczy brązowe. No i zdjęcie, choć kiepskiej jakości, bez wątpienia przedstawiało tego samego człowieka, który właśnie ją obserwował z ledwie skrywaną niecierpliwością.
– W porządku, panie Abbott. Przekonał mnie pan, że jest tym, za kogo się podaje. – Oddała mu dokument.
– Świetnie. Teraz moja kolej. Kim pani jest?
– Cassie Kerrigan – odparła. – Jestem współwłaścicielką Wypożyczalni Żon i Peggy wynajęła mnie...
– Wypożyczalni czego? – Ręka z portfelem zawisła w powietrzu. – I to Peggy panią wynajęła?
– Niech pan powstrzyma wyobraźnię – powiedziała ostro Cassie. – Wypożyczalnia Żon nie świadczy usług...
– Pomyślałem jedynie o agencji towarzyskiej, a nie o...
– Domyślam się – warknęła. – Wypożyczalnia Żon załatwia różne domowe sprawy, na które pracującym zawodowo ludziom zwykle brak czasu. Po prostu ułatwiamy im życie. Jest jednak szereg rzeczy, których nie robimy: nie odkurzamy, nie myjemy okien, nie opiekujemy się dziećmi, a już na pewno nie angażujemy się w żadne perwersyjne... – przerwała. – Właściwie, po co ja to wyjaśniam?
– Widocznie sama pani czuje, że jej profesja może różnie się kojarzyć – podsunął usłużnie.
– Jedynie nazwa firmy – przyznała. – Gdybyśmy lepiej się nad nią zastanowiły, nazwałybyśmy firmę Pomocna Dłoń, czy podobnie. Jeśli pan tu zaczeka, przyniosę jakiś dokument.
– Nie ma potrzeby. – Jake potrząsnął głową.
– Skąd ta zmiana? Chyba nie chce pan powiedzieć, że moja uczciwa twarz przekonała pana o mojej prawdomówności?
– Nie, ale uwierzyłem, że pani firma nie świadczy perwersyjnych usług erotycznych, bo wówczas nazwa brzmiałaby Wypożyczalnia Kochanek.
– Dziękuję za wskazówkę. Nie omieszkam wykorzystać jej na najbliższym posiedzeniu zarządu.
– Zawsze do usług. – Potarł ramię. – Tak więc wreszcie wiemy, kto kim jest. No cóż, całe nieporozumienie wynikło stąd, że Roger, gdy zaproponował mi skorzystanie ze swojego domu, nie wspomniał mi o pani. To dziwne, ale stało się.
– Mnie też nikt nie uprzedził. Może Peggy w ogóle mu o mnie nie powiedziała? Wygląda na to, że mają pewne kłopoty z porozumiewaniem się. Peggy zatrudnia mnie, a Roger oddaje dom do dyspozycji panu...
– Przypuszcza pani, że celowo zataił przed żoną mój kilkutygodniowy pobyt w Denver?
– Być może miał swoje powody, aby jej nie zawiadamiać o pańskiej wizycie – zauważyła cierpko. – Czy to nowa praca? A może okres między kolejnymi zajęciami?
– Nowa praca. No tak, najpewniej młodzi małżonkowie zapomnieli wymienić się tak nieistotnymi informacjami, jak to, kto będzie mieszkał w ich domu. Zresztą, czy to ma znaczenie, jak doszło do tego nieporozumienia? W każdym razie pani misja dobiegła już końca, ponieważ ja tu się wprowadzam i dom nie będzie stał pusty. Szczerze mówiąc, pani obecność tylko by mi zawadzała.
– A może jednak – nie rezygnowała Cassie – Roger zawiadomił Peggy o pańskiej wizycie, lecz ona uznała, że lepiej mieć na miejscu kogoś, kto zneutralizuje pańskie nieokiełznane skłonności. – Wymownie spojrzała na wciąż otwarte i wiszące na jednym zawiasie drzwi. – Powinna mnie jednak powiadomić, że dotychczas nie nauczył się pan korzystać z dzwonka...
– Co z panią, panno Kerrigan? Martwi się pani utratą ciepłej posadki?
– Nie pan mnie zatrudniał i nie pan będzie mnie zwalniał – warknęła Cassie.
– Upiera się pani, żeby tu zostać? Dlaczego tak bardzo pani na tym zależy? – Głos mu podejrzanie złagodniał.
– Na pewno nie po to, żeby nawiązać z panem bliższą znajomość. – Cassie wzdrygnęła się ostentacyjnie. – W porządku. Skoro pan się tu wszystkim zajmie... Trzymam pana za słowo. Myślę, że współpraca z robotnikami dobrze się ułoży. – Minęła go i ruszyła w stronę schodów.
– Jakimi znowu robotnikami? – Głos Jake’a stał się mniej zaczepny.
– Tymi, którzy jutro zaczną rozbierać ściany – rzuciła, nie odwracając nawet głowy.
– Co takiego?!
– Chyba nie sądzi pan, że Peggy wynajęła mnie do pilnowania szminek i ozdobnych poduszek na kanapie? Gdyby nie remont, nie byłabym tu potrzebna. Ale skoro pan tak bardzo chce przejąć moje obowiązki...
– Nie mam na to czasu – powiedział szybko.
– Rozumiem – uspokoiła go Cassie. – Proszę więc pozwolić, bym zajęła się tym, co do mnie należy. Zanim się jednak rozstaniemy, myślę, że powinnam zadbać o pański spokojny sen... – Cassie podeszła do telefonu. – Na jaki hotel pana stać?
– Nie znoszę hoteli! – Jake był wyraźnie zirytowany.
– Raczej nie chce pan rezygnować z darmowego mieszkania. – Cassie wydęła usta. – Nie, nie krytykuję pana. Rozumiem, że nie chce pan ponosić żadnych kosztów, póki się nie okaże, czy to stała praca.
– Czy pani ma dobrze w głowie? – Irytacja ustąpiła miejsca rozbawieniu. – Nie spodziewam się wylania z pracy.
Cassie żałowała, że nie ugryzła się w język, ale cóż, ten facet nadepnął jej na odcisk. Nie powinna jednak interesować się ani jego pracą, ani tym, jaki styl życia preferował.
– Cóż to musi być za ulga – odparła uprzejmie. – Szczególnie, gdy czekają pana wydatki związane z naprawą drzwi. Szczęśliwie się składa, że przedsiębiorca budowlany i tak tu będzie...
– Niech pani nie próbuje zwalić całej winy na mnie i wykręcić się od swojego udziału.
– Mojego? To nie ja podjęłam błędną decyzję, tylko spokojnie sobie tu siedziałam, rozkoszując się muzyką...
– A ja myślałem, że jakiś sadysta torturuje stado kotów. Gdyby nie ten upiorny hałas, poszedłbym do administratora po klucz.
– I zamiast tego rzucił się pan na ratunek cierpiącym zwierzątkom? Dziękuję – skwitowała go Cassie. – Bardzo mi miło, że podobał się panu mój występ. Gdyby jednak zechciał pan zrezygnować z tych dygresji i wrócił do tematu... Po głębszym zastanowieniu, wolę, żeby pan nie szedł do hotelu. Nie chcę zostać z tym bałaganem. Tych drzwi nie da się przecież zamknąć nawet na klamkę, a co dopiero na klucz...
– Czemu więc pani nie wróci do domu? Bo zakładam, że ma pani jakiś dom. Chyba Peggy nie znalazła pani w kartonowym pudle pod mostem?
– Już panu mówiłam. Muszę tu być w związku z remontem. Nie pamięta pan?
– Przecież można wszystkiego dopilnować, wpadając od czasu do czasu. Nie musi pani siedzieć tu bez przerwy.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]