[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Boris Akunin
Kochanek Śmierci
Jak Sieńka po raz pierwszy zobaczył Śmierć
Z początku oczywiście tak jej nie nazywano, tylko zwyczajnie, imieniem Małania albo może
Agrypina. Nazwisko też miała. No bo jakżeby inaczej? To Żuczek, który biega po podwórku, nie
ma nazwiska, ale człowiek musi je mieć, po to przecie jest człowiekiem.
Kiedy jednak Sieńka Skorik zobaczył ją po raz pierwszy, nosiła już to przezwisko. Nikt o niej
inaczej nie mówił, nie pamiętano jej imienia ani nazwiska.
A oto jak było.
Siedzieli z chłopakami na ławeczce przed sklepem kolonialnym Dieriugina. Palili i pletli, co
ślina na język przyniesie.
Nagle zajeżdża kabriolet: na gumach, złociste szprychy, górą żółta skóra. I wysiada z niego
dziewczyna, jakiej Sieńka jeszcze nigdy nie widział, nawet na Kuźnieckim moście, nawet na placu
Czerwonym podczas cerkiewnych świąt. Chociaż nie, nie dziewczyna, panienka, a właściwie
panna. Czarne włosy upięte w koronę, na ramiona narzucona jedwabna kwiecista chusta, mieniąca
się kolorami, suknia też z jedwabiu, ale nie odzienie wszak jest ważne. Twarz… Twarz miała taką,
że… słów brak, żeby to opisać. Popatrzy człowiek i mało nie zemdleje z wrażenia. No i z Sieńka
właśnie tak było.
— Co to za damulka? — zapytał i żeby nie dać nic po sobie poznać, splunął przez zęby na bok (a
pluł najdalej ze wszystkich, na sążeń — był szczerbaty, co ułatwiało sprawę).
Procha na to: od razu widać, żeś ty, Skorik, przystał do nas niedawno. (Fakt, Sieńka na
Chitrowce dopiero się zadomawiał, nie dalej jak dwa tygodnie temu dał drapaka z Suchariewki).
Sam jesteś damulka, powiada. Przecież to Śmierć!
Sieńka nie od razu się zorientował, o co chodzi z tą śmiercią. Pomyślał: to takie powiedzonko
Prochy — piękna, że skonać można na jej widok…
I prawda — piękna była, aż trudno oczy oderwać. Czoło wysokie, jasne. Brwi wygięte w łuk,
biała cera, wargi pąsowe, a oczy! Och, co za oczy! Sieńka widział takie na Końskim Targu, u koni
rasy turkiestańskiej — ogromne, wilgotne, połyskujące. Tylko że ta panna, co wysiadła z
kabrioletu, miała oczy jeszcze piękniejsze.
Patrzy Sieńka na to cudowne zjawisko, powiekami mruga, aż Michejka Puchacz strącił
okruszynę tytoniu z wargi i poczęstował Sieńkę kuksańcem: ty, Skorik, powiada, gap się, ale znaj
granice. Bo ci Książę uszy obetnie i każe zjeść, tak jak kiedyś handlarzowi koni z Wołokołamska.
Tamten też się na Śmierć zagapił. I doigrał się.
A Sieńka i tym razem nie skumał, co z tą śmiercią — zbyt zaintrygowały go owe uszy.
— I co ten handlarz, zeżarł je? — zdumiał się. — Ja bym tam za Boga nie…
Procha łyknął piwa z butelki. Zeżarłbyś, mówi. Gdyby Książę cię ładnie poprosił, po dobremu,
zszamałbyś, aż miło, i jeszcze „dziękuję” powiedział. Handlarz jedno ucho żuł, żuł, ale nie mógł
przełknąć, no to Książę odciął mu drugie i zaczął pchać do gęby, a żeby tamten się pospieszył,
dźgał go jeszcze nożem w brzuch. Potem handlarzowi cały łeb spuchł, podszedł ropą. Kwękał
koniarz parę dni, aż w końcu wykitował, nie wrócił do swego Wołokołamska. Tak to już jest u nas,
na Chitrowce. Zakarbuj to sobie, Skorik, w pamięci.
O Księciu Sieńka oczywiście słyszał, choć obijał się tu dopiero od niedawna. Kto zresztą o nim
nie słyszał? Toż to najgroźniejszy rabuś i bandyta, słynny na całą Moskwę. Na targowiskach o nim
mówią, w gazetach piszą. Policja na niego poluje, ale ręce ma za krótkie. Chitrowka swojaka nie
wyda — wszyscy tu dobrze wiedzą, jaki los czeka zdrajców.
Ale, tak czy siak, własnego ucha bym nie zeżarł, pomyślał Sieńka. Wolałbym już zginąć od
noża.
— A ona to kto, Księcia kobita czy jak? — zapytał o urodziwą pannę, tak sobie, z ciekawości.
Postanowił w duchu, że więcej nie będzie na nią patrzył, to zbyt niebezpieczne. Zresztą już jej nie
było, weszła do sklepu.
„Sy jak”, przedrzeźnił go Procha (z powodu wybitego zęba Sieńka trochę seplenił). Samżeś,
powiada, kobita.
Jeżeli na Suchariewce ktoś chłopaka nazwał kobitą, dostawał bezlitosny wycisk, i Sieńka już się
przymierzał, żeby trzasnąć Prochę w kościstą gębę, ale rozmyślił się. Po pierwsze, może tu u nich,
na Chitrowce, panują inne obyczaje i Procha nie chciał go obrazić. Po drugie, kawał z niego chłopa,
nie wiadomo, kto bardziej by oberwał w razie bójki. A po trzecie, Sieńka okropnie chciał się
dowiedzieć wszystkiego o tej dziewczynie.
Procha z początku się ociągał, ale w końcu zaczął opowiadać.
Mieszkała, jak należy, u ojca i matki, w Dobrej Słobodzie czy na Razgulaju, słowem, gdzieś w
tamtych stronach. Wyrosła na prawdziwą piękność, postawną, zgrabną, od chętnych do żeniaczki
trudno się było opędzić. No i wyswatano ją, kiedy przyszła pora. Jechali z narzeczonym do ślubu,
do cerkwi, saniami, kiedy nagle dwa wielkie czarne psiska przebiegły im drogę. Gdyby się wtedy
połapali i zmówili modlitwę, pewnie inaczej by się wszystko potoczyło. Albo gdyby przeżegnali się
krzyżem świętym. Ale jakoś na to nie wpadli, a może nie zdążyli. Konie przestraszyły się czarnych
psów, poniosły i na zakręcie buch! — z wysokiego brzegu spadły do Jauzy. Narzeczony zabił się na
miejscu, woźnica utonął, a dziewczyna wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
Ale cóż, różnie bywa. Na pogrzebie chłopaka narzeczona szła za trumną. Rozpaczała strasznie
— podobno bardzo go kochała. A kiedy kondukt znalazł się na moście, naprzeciwko miejsca, gdzie
doszło do wypadku, dziewczyna nagle jak nie krzyknie: żegnaj, ludu chrześcijański! I skoczyła
przez barierkę do wody. Poprzedniego dnia chwycił tęgi mróz, rzekę ścięło lodem, tak że
nieszczęsna musiałaby sobie niechybnie roztrzaskać głowę albo skręcić kark. Tymczasem nic
takiego się nie stało. Trafiła prosto w miejsce ledwie z wierzchu zaciągnięte cienką warstewką lodu,
przyprószoną śniegiem, i zniknęła w wodzie.
Wszyscy myśleli, że się utopiła. Biegają, wymachują rękami. A topielicę nurt wlókł pod lodem z
pół setki sążni i wyrzucił ją u przerębli, gdzie baby prały bieliznę.
Zahaczyli dziewczynę bosakiem czy jakimś kijem i wyciągnęli na brzeg. Wyglądała jak martwa,
biała, bez kropli krwi, ale poleżała trochę, rozgrzała się i znów — jakby nigdy nic. Żywiuteńka.
Właśnie za tę kocią żywotność ludzie przezwali ją Żywa; inni mówili: Nieśmiertelna, ale to
jeszcze nie był ostatni jej przydomek. Potem się zmienił na inny.
Minął rok, może półtora, i rodzice znowu postanowili ją wydać za mąż. Dziewczyna rozkwitła
jeszcze piękniej. Przysłał swaty pewien kupiec, niemłody, ale bardzo bogaty. Żywej było wszystko
jedno — kupiec to kupiec, bez różnicy. Ci, co ją wtedy znali, powiadają, że bardzo tęskniła za
swoim ukochanym — tym, który zginął.
I co się dzieje? Nowy narzeczony dzień przed ślubem, w cerkwi podczas jutrzni, nagle
zachrypiał, zatrzepotał rękami — i obalił się na bok. Wierzgnął nogą, zarzęził parę razy i oddał
ducha Bogu. Szlag go trafił.
Po tym wypadku dziewczyna już słyszeć nie chciała o wyjściu za mąż i wkrótce potem uciekła z
domu rodziców z pewnym oficerem. Zamieszkała u niego na Arbacie jak jaka królowa; ubierała się
po pańsku, do ojca i matki przyjeżdżała w odwiedziny lakierowanym powozem, z koronkową
parasolką w ręce. Oficer nie mógł się z nią ożenić, bo nie miał na to ojcowskiego błogosławieństwa,
ale świata poza dziewczyną nie widział, kochał ją do szaleństwa.
Jednak tego trzeciego także przywiodła do zguby. Był krzepkim i hożym młodzieńcem, jak to się
mówi, krew z mlekiem, a wystarczyło, że z nią trochę pożył — i zaczął mizernieć. Zrobił się blady,
słabowity, nogi nie chciały go nosić. Doktorzy cuda z nim wyprawiali. I do wód, i za granicę
biedaka wysyłali, ale wszystko na nic. Mówili, że jakiś rak go toczy i całe wnętrzności mu przeżarł.
No a kiedy dziewczyna pochowała swego oficera, to już do wszystkich, nawet do tych
najgłupszych, dotarło: coś z nią jest nie w porządku. I wtedy zmieniono jej przezwisko.
W rodzinne strony nie mogła wrócić, a zresztą nie chciała. Jej życie całkiem się teraz odmieniło.
Ludzie usuwali się dziewczynie z drogi, unikali z nią wszelkich kontaktów. Kiedy przeszła obok,
żegnali się krzyżem świętym i spluwali przez ramię. A lgnął do niej wiadomo kto — złodzieje,
bandyci, tacy, co śmierć mają za nic. Widziałeś przecie, jak rozkwitła, kiedy ze swego oficera
wszystkie soki wyssała. Cóż, najpierwsza moskiewska piękność. Bez dwóch zdań.
No i dalej już poszło. Kolka Czop (słynny w złodziejskim fachu, jego rewir to Mieszczany)
pożył z nią dwa miesiące, zabawił się — i swoi ludzie go zadźgali, o łup poszło.
Potem był Jaszka z Kostromy, koniokrad. Kłusaki czystej krwi wyprowadzał prosto ze stajni i
Cyganom sprzedawał za ogromne pieniądze. Nieraz po parę tysięcy miewał w kieszeni. Niczego jej
nie żałował, obsypywał ją złotem. Zastrzelili Jaszkę psy, policaje, będzie temu z pół roku.
Teraz jest z nią Książę. Już trzy miesiące. Awanturuje się, szaleje. Dla popisu. Dawniej był
zwyczajnym złodziejem, dziś dla niego wykończyć człowieka to tyle, co zgnieść muchę. Wszystko
przez to, że się ze Śmiercią związał i wie: niedługie mu życie pisane. Jak mówią: prosisz śmierć w
gości, nie czekaj litości. Przezwiska nie nadaje się ot, tak sobie, i to jeszcze takiego.
— Ale jakiego? — nie wytrzymał Sieńka, słuchający opowieści z otwartymi ustami. — W końcu
żeś, Procha, nie powiedział.
Procha wytrzeszczył na niego oczy i postukał się w czoło. Ach, żeż ty, powiada, głupolu
nierozgarnięty! Że też cię przezwali Skorik! Toż, mówi, od godziny ci tłumaczę. Śmierć — taką ma
ksywkę. Wszyscy tak ją wołają. A ona nic, przywykła do tego imienia. I zawsze, jak je słyszy, to się
odzywa.
Jak Sieńka został swojakiem Chitrowki
Procha myślał, że Sieńka ma taką ksywkę — Skorik. Chłopak żwawy, bystry, wyszczekany —
stąd przezwisko
*
. Naprawdę zaś ksywka pochodziła od nazwiska. Ojciec Sieńki zwał się Trifon
Stiepanowicz Skorikow. A jak się zwie teraz, jeden Bóg wie. Może wcale nie Trifon Stiepanycz,
tylko jakiś anioł Trifaniel. Wątpliwe jednak, czy ojczulek powiększył grono aniołów — bądź co
bądź, mocno popijał, chociaż dobry był z niego człowiek. Ale mamusia… ta to już na pewno
nieopodal tronu Najwyższego miejsce znalazła.
Sieńka często rozmyślał o tym, kto z bliskich dokąd trafił. Co do ojca, nie był pewien, jednak
matka, a także braciszkowie i siostrzyczki, którzy pomarli na cholerę razem z rodzicami, z
pewnością przebywają w królestwie niebieskim. Nawet się o to dla nich nie modlił, bo wiedział, że
i tak się tam znaleźli.
Cholera trzy łata temu nawiedziła ich osadę i wielu zabrała ze sobą. Ze wszystkich Skorikowów
tylko Sieńka i jego brat Wania zostali na tym świecie bożym. Dobrze to czy źle? Zależy, jak na
rzecz spojrzeć.
Dla Sieńki wszystko się raczej na złe obróciło, gdyż od tamtego czasu zmieniło się całkiem jego
życie. Ojczulek był subiektem w dużym sklepie tytoniowym. Wynagrodzenie pobierał przyzwoite,
tytoń dostawał za darmo. Jako mały chłopak Sieńka nigdy nie chodził goły i bosy. Jak to się mówi,
był i syty, i umyty. W porę nauczony czytać, pisać i liczyć, przez pół roku zdążył jeszcze pochodzić
do szkoły handlowej, kiedy jednak osierociał, edukacja się skończyła. No cóż, trudno, mała strata,
krótki żal.
Bratu Wańce się poszczęściło, wziął go do siebie sędzia pokoju Kiiwszynnikow, który u
ojczulka zawsze kupował angielski tytoń. Sędzia i jego żona nie mieli dzieci, dlatego przygarnęli
Waniatkę, który był maleńki i pulchny. A Sieńka — duży, kościsty — nie mógł liczyć na względy
sędziego. Wziął chłopca do siebie daleki krewny, wuj Zot Łarionycz z Suchariewki. Tam też Skorik
nauczył się nieposłuszeństwa i samowoli.
Bo i nie mógł inaczej.
Wuj, bydlę brzuchate, głodem go morzył, do wspólnego stołu nie pozwalał siadać, choć przecie
Sieńka to ta sama krew, rodzina. W soboty Zot go bijał — nieraz sprawiedliwie, ale najczęściej ot
tak, bez powodu. Grosza mu nie płacił, chociaż Sieńka tyrał w sklepie niezgorzej, tak jak inni
chłopcy na posyłki, których zarobek wynosił osiem rubli. A najgorsze, że co dzień rano Sieńka
musiał za swoim kuzynem Griszką nosić tornister do gimnazjum. Griszką kroczył dumnie przodem,
zajadając landrynki, a Sieńka postępował za nim niczym dawny chłop pańszczyźniany, dźwigając
ciężki tornister (psotny kuzyn czasami specjalnie wkładał tam cegłę). Ach, dobrze byłoby tego
Griszkę wycisnąć jak czyrak, żeby nie zadzierał nosa i podzielił się landrynami, albo walnąć go
cegłą w łeb. Ale nic z tego, musiał Sieńka znosić udrękę.
I znosił, dopóki mógł. Czyli całe trzy lata.
Oczywiście niekiedy się odgrywał za swoje krzywdy. Wtedy lżej mu się robiło na duszy.
Pewnego razu wpuścił Griszce mysz do poduszki. Ta w nocy wydostała się na zewnątrz i
zaplątała we włosy kuzyna. Krzyku było co niemiara. Ale nikomu nie przyszło do głowy, że to
sprawka Sieńki.
Albo w ostatnie zapusty, kiedy w domu napiekli, nagotowali, nasmażyli różności, a sierocie
dostały się dwa dziurawe bliny i kapka oleju, Skorik się wściekł i do saganka z gęstym
kapuśniakiem wlał wywaru owsianego, który zalecają jako środek przeciw zaparciom. Pobiegajcie
sobie, obżartuchy, przetrząśnijcie tyłki. I wtedy też mu się upiekło — uznali, że to pewnie
nieświeża śmietana im zaszkodziła.
Kiedy się tylko dawało, podbierał ze sklepu różne drobiazgi — nici, nożyczki, guziki. Co było
można, sprzedawał na rynku Suchariewskim, co nie — wyrzucał. Nieraz, gdy coś zginęło, dostawał
wciry, ale tylko jako podejrzany — za rękę nikt go nigdy nie złapał.
Za to kiedy już wpadł, to na dobre, z hukiem. A wszystko przez litościwe serce. Przez nie Sieńka
zapomniał o ostrożności.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]