[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jakub Czarnik
101.PAN SAMOCHODZIK I… Obraz Rafaela
WSTĘP
Porwany
Wielkanoc roku pańskiego 1514 była mniej radosna niż zwykle.
Minął miesiąc, a Rzym ciągle jeszcze nie otrząsnął się po ciosie, który zadała mu ta, o której Horacy powiedział, że „puka jednako do chat nędzarzy i bram królewskich”. Oto 11 marca 1514 roku, dobiegłszy lat siedemdziesięciu, zmarł Donato Bramante, największy architekt Wiecznego Miasta. Ten sam, który swój geniusz zaklął na wieki w nowych murach centralnej świątyni chrześcijaństwa.
Trudno się więc dziwić, że Rafael Santi, który dzieła krajana z Urbino znał i cenił, przez całe wesele siedział wpatrując się smutno w kielich wypełniony wybornym winem. Ledwie słyszał co do niego mówiono, a na próby rozpoczęcia dysputy reagował półsłówkami i wzruszeniem ramion, czym gorszył gości, którzy po kątach szeptali o jego pysze.
Zaślubiny gwardzisty szwajcarskiego Elmara Reussa i córki jednego z najmożniejszych kupców rzymskich, Ginewry Altoviti, odbyły się wczoraj, w poniedziałek wielkanocny, ale konsekwencje zbyt wielkiej ilości kielichów, spełnionych ku czci Wielkiego Cienia z Urbino, dały znać o sobie dopiero teraz, w pierwszy dzień po świętach.
Promienie kwietniowego poranka nie pozwalały spać.
Rafael zwlókł się z łóżka i z bulwiastego dzbana zaopatrzonego w metalową klapkę i ucho nalał sobie wody do pucharu w kształcie odwróconego ściętego stożka. Na zielonym szkle wymalowano roślinne wzory, aniołki i antyczne wazy.
Malarz pił przez chwilę chciwie, potem napełnił puchar ponownie i z naczyniem w ręku przeszedł przez obszerny pokój do sporego okna. Usiadł na wysokiej skrzyni przykrytej wzorzystym kobiercem z brązowej i złotej wełny. Przyłożył głowę do tego fragmentu ściany, który był chłodny, bo nie dotarło tu jeszcze światło. Pił wodę małymi łyczkami, wystawiał twarz na podmuchy świeżego wiatru i patrzył przed siebie.
Dzień zapowiadał się wspaniale.
Sławny, jakby rozcieńczony w wodzie błękit włoskiego nieba trwał nad świeżą zielenią drzew otaczających dom artysty, nad przybrudzoną żółcią piaskowej łachy na drugim planie, nad białymi budynkami i wysmukłą wieżą odległego miasteczka, którego jasne kontury odcinały się ostro od ciemnoniebieskiej (niewiele jednak ciemniejszej od nieba), trochę zamazanej plamy wznoszącego się łagodnie w stronę wschodu pasma wzgórz.
Spokój krajobrazu, poranna cisza i chłód wody sprawiły, że chimera kąsająca od środka głowę Rafaela ucichła, zwinęła się w kłębek i zasnęła. Zbudziło ją pukanie do drzwi.
Malarz pomyślał, że to pewnie służka chce zapytać, kiedy podać śniadanie. Wolał odprawić ją od razu, przykazując, by mu nie przeszkadzano, aż sam nie zejdzie do jadalni, niż narażać się na kolejne wizyty co godzina, powiedział więc:
- Wejść!
Drzwi skrzypnęły, ale kroki, które usłyszał Rafael nie mogły należeć do kobiety. Były ciężkie. Dźwięczny tenor, którym przemówił gość, tylko potwierdził to przypuszczenie.
- Przepraszam, panie, jeśli ci przeszkadzam... - gość, Rafael poznał to po twardym akcencie, nie pochodził z Półwyspu Apenińskiego.
W pierwszej chwili udręczony artysta chciał posłać natręta do stu diabłów, a jeśliby nie posłuchał, zrzucić go ze schodów, ledwie jednak się obrócił i spojrzał na młodzieńca stojącego w drzwiach, zrozumiał, że tego nie zrobi.
Pomysły, skojarzenia i kolory tańczyły przez chwilę w oszalałym tempie niczym karnawałowe korowody, szukając sobie miejsca w planie nowego dzieła. Dwie sekundy później Rafael wiedział już jak ma wyglądać obraz. Wystarczyło przenieść go na płótno.
Zeskoczył na ziemię i podszedł do gościa. Wyciągnął rękę.
- Pan młody... - uśmiechnął się do człowieka, w którym teraz rozpoznał szczęśliwego małżonka Ginewry Altoviti. - Witaj w moich skromnych progach, panie. Co cię do mnie sprowadza?
Młodzieniec ukłonił się paradnie. Zdjął z głowy czarny beret, zaszeleścił obszerną białą koszulą stuknął o podłogę podeszwami podkutych butów.
- Nie śmiałbym tu przychodzić tak wcześnie rano - rzekł podnosząc wzrok na gospodarza - ale wczoraj, podczas wesela rozmawialiśmy przez chwilę o malarstwie. Wyraziłem mój podziw dla dzieł Michała Buonarottiego i twych obrazów, panie...
- Co odrzekłem? - zapytał Rafael, który rozmowy zupełnie nie pamiętał.
- Byłeś łaskaw mnie pochwalić za miłość do sztuki...
- Zaiste - wtrącił się malarz - masz niezwykłe skłonności jak na gwardzistę szwajcarskiego. Zresztą twoja twarz też nie zdradza, że pochodzisz z północy...
Rafael miał rację. Delikatne usta, smukła, pociągła (ale nie końska) twarz, długa szyja - takiej urody spodziewać się można było raczej po synu rzymskiego patrycjusza niż potomku barbarzyńców z północy.
- Mój pradziad był Włochem - odezwał się młodzieniec. - Przybył do Lucerny osiemdziesiąt lat temu, by sprzedawać weneckie szkło. Trudno powiedzieć, co bardziej przypadło mu do gustu - szwajcarska przyroda czy oczy pewnej pięknej handlareczki... Dość powiedzieć, że przyjechał na miesiąc, a został na całe życie. Pradziad miał dwóch synów, Baldassare i Kaspara, oraz córkę, Francescę, która wyszła za kupca Johanna Reussa. Właśnie Francesca była moją babką.
- To sporo wyjaśnia - uśmiechnął się Santi. - Ale ciągle nie wiem, panie, czemu zawdzięczam twą wizytę ...
- Gdyśmy wczoraj dyskutowali o sztuce... - gwardzista opuścił wzrok. Mówił cicho, jakby bał się, że jego słowa są zbytnim zuchwalstwem. - Rzekłeś panie, że jeśli zechcę, możesz, w ramach weselnego podarunku, namalować portrety przedstawiające mnie i moją żonę. Gdym aż podskoczył z radości na taką propozycję, rzekłeś, że możemy przyjść do ciebie choćby jutro... Oto więc jestem...
- A gdzie twa żona, panie? - uśmiechnął się dobrodusznie Rafael, kręcąc głową.
- Jeszcze śpi. Kazałem ją tu przysłać, gdy tylko otworzy oczy. A sam przyszedłem, bo zaraz po przebudzeniu przyszła mi do głowy straszna myśl...
- Cóż cię tak przeraziło?
Gwardzista milczał dłuższą chwilę.
- Bałem się - wykrztusił w końcu - że jeśli będziemy zwlekać, może rozmyślisz się i nie zechcesz namalować obiecanych portretów... Oczywiście, jeśli zechcesz, zapłacę za obrazy - zaofiarował się przygryzając wargę, a w jego ręku zabrzęczała sakiewka, którą wyjął z kieszeni.
- Elmarze Reuss! - Rafael Santi nie krył rozbawienia. - Pierwszy raz widzę żołnierza tak mocno miłującego sztukę! Twoi konfratrzy, gdy łupią zwyciężone miasta mniej cenią obrazy niż puchary ze złota, srebrne talerze i drogie kamienie, które podczas wojny łatwo schować, przetransportować i spieniężyć. Namaluję wam najpiękniejsze portrety weselne, jakie widział Rzym! I nie wezmę za to złota... Powinniśmy dać, panie, pierwszeństwo twej małżonce, ale skoro odpoczywa, nie mąćmy jej snu i zacznijmy od ciebie.
Malarz powiódł Elmara do okna i usadził na pałąkowatym krześle. Ze skrzyni wyjął bogate, podbite granatowym aksamitem, brązowe futro w cętki i narzucił je na lewe ramię modela. Czarny, ogromny beret, w którym przyszedł Elmar, przesunął z czoła prawie na kark.
Potem przysunął sobie krzesło, które stało przy stole, tak że młodzieniec znajdował się teraz jakieś dwa metry od niego. Przed swym krzesłem położył skrzynkę, w której trzymał malarskie przybory. Ze stołu wziął plik papieru i drewnianą twardą podkładkę. Wydobył ze skrzynki spory kawałek sangwiny. Rdzawa kreda była już odpowiednio przycięta, tak że można ją było wygodnie trzymać w ręce. Trzasnął wiekiem skrzynki i pchnął ją do przodu. Usadowił się wygodnie. Bosą stopę położył na skrzynce, deskę oparł na udzie i spojrzał na Elmara, który, przejęty, trwał w sztywnej pozie.
- Czy ci wygodnie, panie? - zapytał, a młodzieniec skinął bardzo nieznacznie głową jakby bał się, że naruszy kompozycję. - Dobrze... Prawą rękę połóż, panie, na skrzyni, która stoi za tobą... O, tak... A lewą złap futro... trochę wyżej, bliżej serca... Jesteś w końcu nowożeńcem... I jeszcze podbródek... Podnieś go ... i jeszcze trochę do przodu. Spójrz tu - Rafael wyciągnął rękę w górę i w prawo. Oczy młodzieńca posłusznie za nią podążyły. - Teraz jest dobrze... Nie ruszaj się, panie, aż ci nie powiem.
Po trzech godzinach pracy ręce Santiego pokrywała gruba warstwa ceglastego pyłu, podłogę u jego stóp zaścielały karty papieru z kolejnymi wersjami kompozycji, a w przegródce na sangwinę w otwartej skrzynce na przybory nie został ani jeden kawałek kredy. Rafael kilkoma szybkimi spojrzeniami porównał szkic twarzy Elmara z oryginałem i uśmiechnął się.
- Skończone - powiedział. - Możesz zdjąć futro.
Gwardzista odetchnął z ulgą ostrożnie położył futro na skrzyni i otarł pot z czoła.
- Nie myślałem, że można tak bardzo się zmęczyć siedząc - westchnął. - Czy mógłbym zobaczyć rysunki, panie? - rzekł, uważnie wpatrując się w rozsypane na podłodze kartki.
- Lepiej nie - malarz kilkoma szybkimi ruchami zebrał prace z ziemi i położył je na stole zarysowaną stroną do dołu. - To tylko szkice... Chcę, żebyś najpierw zobaczył obraz. A właściwie oba obrazy. To ma być przecież dyptyk. Przyjdź jutro z żoną, bym i ją mógł naszkicować.
- Kiedy można się spodziewać końca prac...
- Trudno mi to przewidzieć, ale mogę cię zapewnić, panie, że będziesz pierwszym, który się o tym dowie - Rafael podrapał się w szyję, zostawiając na niej rdzawą smugę. Potem wziął ze stołu plik szkiców i zaczął je przeglądać. Elmar Reuss zrozumiał aluzję.
- Dziękuję ci za czas, który mi poświęciłeś - zgiął się w ukłonie. - Do zobaczenia.
Rafael odłożył szkice i odwzajemnił ukłon. Ledwie kroki gościa ucichły na schodach, chwycił szkice i żwawym krokiem ruszył prosto do pracowni.
Obszerna sala z wielkim oknem była pusta. Santi pozwolił uczniom przyjść dopiero w czwartek. Częściowo dlatego, że znał ich plany dwudniowej wycieczki za miasto i chciał im ją umożliwić, po drugie czuł, że potrzebuje kilku dni spokoju i samotności. Po drodze do pracowni napotkał służkę i polecił, by mu nie przeszkadzano i nie wpuszczano gości (każdemu, bez względu na to jak wielka by to była osobistość, miano przekazywać wiadomość, że „pan ma wysoką gorączkę i medyk zakazał odwiedzin”).
W ten sposób zabezpieczony, mógł swobodnie oddać się pracy.
Zakasał rękawy i ze stosu desek zagruntowanych białą farbą z delikatnym żółtym odcieniem wybrał odpowiednio dużą i położył ją na stole. Do jej wymiarów przyciął sporą płachtę błękitnego weneckiego kartonu. Odłożył deskę na bok i ze stosu narysowanych dziś rano szkiców wybrał ten z najlepszą kompozycją. Skopiował rysunek na karton. Karton zaś przyczepił do deski za pomocą czterech gwoździków. Następnie, za pomocą grubego gwoździa, ponakłuwał karton według narysowanych linii i sięgnął pod stół po płócienny worek z sadzą.
Dusząc się w chmurze czarnego pyłu, uderzał w rysunek pylącą „kiszką” tak długo, aż cały szkic na błękitnym papierze zrobił się czarny. Odłożył kiszkę i odczepił karton od deski. Punkty, gdzie sadza przedostała się przez dziurki, utworzyły na żółtawym gruncie sieć linii z drobnych kropek.
Ubrudzoną twarz malarz obmył się w misie stojącej na małym stoliku pod ścianą i wrócił do stołu. Ujął w dłoń rylec i delikatnie poprowadził go wzdłuż linii z sadzy, tworząc niewidzialne, płytkie rowki.
W owalną pustkę wrysował srebrnym ołówkiem subtelne rysy młodzieńca. Przełożył obraz na sztalugi i zabrał się do przygotowywania farb.
Na dnie niewielkiego kociołka zagotował specjalną mieszankę, na którą składały się: drobno potłuczone szkło, prażone i sproszkowane kości, żółta, sypka glejta, olej lniany i wosk pszczeli (Leonardo da Vinci odkrył, że ten ostatni zapobiegał ciemnieniu kolorów). Po chwili, gdy wywar zaczął delikatnie bulgotać, malarz dosypał do niego sproszkowanego azurytu. Dokładnie wymieszał i zdjął z ognia, a potem przelał gęstą farbę na paletę.
Za oknem była już noc, niewidzialne chmury pędziły po niebie, nasączając powietrze zapachem deszczu i tylko niespokojne płomyki świec pozwalały pracować, kiedy Rafael Santi z Urbino wziął do ręki jeden ze swoich cienkich pędzli, umoczył włosie w gęstym błękicie i położył pierwszą plamkę farby w górnej części deski, która za kilka godzin miała się stać zaklętym w wiecznym trwaniu niebem pewnego kwietniowego poranka tysiąc pięćset czternastego roku po narodzinach Chrystusa.
Porywacz
Gubernator generalny Hans Frank wciągnął w nozdrza świeże zimne powietrze.
Była to miła odmiana po zapachu spalenizny, który musiał wdychać cały wczorajszy dzień podczas wielkiego palenia akt opisujących pięć lat jego rządów sprawowanych z Wawelu. Ciągle miał przed oczami wielkie ognisko na dziedzińcu zamku. Zwęglone kartki, unoszone gorącym podmuchem i tańczące między krużgankami, popiół osiadający na śniegu, breja wokół ogniska tam, gdzie śnieg topniał i mieszał się z popiołem.
Wzdrygnął się ze wstrętem i przejechał ręką po nalanej twarzy i wielkich, tłustych ustach. Poprawił wysoką czapkę z daszkiem i sięgnął po linkę. Mrużąc oczy przed słońcem wpatrywał się w górę. Po chwili czerwona flaga z czarną swastyką była na dole i spoczywała, starannie złożona w rękach doktora Franka.
Gubernator generalny chwycił za daszek i przesunął czapkę do tyłu. Przez chwilę patrzył na rozciągający się u jego stóp Kraków, a potem skupił oczy na horyzoncie. Zamrożony świat trwał w bezruchu, ale Hans Frank wiedział, że na linii horyzontu, a może jeszcze bliżej czai się siła, która dzisiaj zmusza go do ucieczki, a jutro zagarnie stolicę jego udzielnego księstwa. Westchnął i ostatni raz spojrzał w dół. Ciemne sylwetki samochodów obok katedry przywróciły mu jasny osąd sytuacji. Był przecież prawnikiem i umiał działać rozsądnie.
Silniki pracowały pełną parą. Gubernator rzucił jeszcze spojrzenie na ciężarówkę wyładowaną skrzyniami i zapytał o trzy najcenniejsze ładunki. Żołnierz w hełmie zasalutował, wyprężył się służbiście i odpowiedział, że skrzynie z obrazami zapakowano przed kwadransem. Hans Frank kazał przynieść sobie jedną z nich i otworzyć. Wiedział, że zamieszanie z wyjazdem może pobudzić czyjąś chciwość, a nie ufał już nikomu.
Odetchnął z ulgą, gdy, po wyjęciu gwoździ i odsunięciu klapy, ujrzał znajomą twarz otoczoną kręconymi włosami, z wielkim czarnym beretem prawie zsuwającym się na tył głowy. Kazał na nowo zbić skrzynię i nie rozglądając się na boki wsiadł do czarnego mercedesa z numerem rejestracyjnym „Ost-23”. Usiadł z tyłu, obok swego adiutanta.
- Jechać! - rozkazał kierowcy i kolumna, na którą oprócz mercedesa i ciężarówki składało się kilka wozów bojowych, ruszyła powoli. Po chwili Hans Frank po raz ostatni przejechał pod wysokim łukiem Bramy Wazów i niskim Bramy Herbowej. Wozy stoczyły się z nasypu biegnącego wzdłuż zamku, przejechały przez miasto i obrały kierunek zachodni.
- Otwórz dziennik - Frank machnął ręką w skórzanej rękawiczce na swego adiutanta. - Będę dyktował.
Adiutant wykonał polecenie i zastygł z otwartym piórem nad czystą kartką papieru.
Frank myślał przez chwilę, a potem powiedział:
- 17 stycznia 1945 roku. Pan gubernator generalny przy wspaniałej, zimowej pogodzie, w promieniach słońca opuścił zamek w Krakowie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZNACZENIE PRZYPADKU * WIZYTA ADWOKATA * UKRAIŃSKI CARAVAGGIO * WŚCIEKLI ŚLEDCZY I ICH ŻĄDANIA * PROŚBA PASERA * CO ROBIĆ?
Niemal każdy przestępca wierzy, że to właśnie jemu uda się dokonać zbrodni doskonałej. Przygotowuje więc starannie plan, który przewiduje wszystkie wydarzenia i okoliczności. Opracowuje zeznania, które złoży władzom, zostawia fałszywe tropy, szykuje alibi. A potem uderza.
I nie domyśla się nawet, że już na początku, u zarania, rzucił wyzwanie swemu najgorszemu przeciwnikowi, którym nie są ani wymyślne zabezpieczenia, ani świadkowie, mogący obciążyć go swymi zeznaniami, ani nawet najprzebieglejsi policjanci i detektywi wyposażeni w nowoczesne narzędzia śledcze i tęgie umysły. Najgorszym wrogiem każdego przestępcy jest bowiem przypadek.
Gdy myślę o przypadku, przynajmniej od kiedy skończyłem historię sztuki, staje mi przed oczami obraz Fransa Halsa „Wiedźma z Haarlemu”. Przedstawia on roześmianą od ucha do ucha pijaczkę z kuflem piwa w ręku i sową na ramieniu.
Gdyby spotkać ją w którymś z brudnych wyszynków siedemnastowiecznego Haarlemu, wydałaby się nam nieszkodliwą, tym bardziej że na głowie nosi czepek, odziana jest w zgrzebną czarną suknię, a twarz ma poczciwą i prostą. Biada jednak temu, kto przeoczyłby złośliwy i inteligentny błysk jej oczu, o którym nieustannie przypomina pełniąca swą złowieszczą straż na ramieniu sowa i obraził „Wiedźmę” niemiłym słowem, pogardą albo lekceważeniem.
Gwałtowny rechot przerodziłby się wtedy w ponurą ciszę, szeroko otwarte usta z zepsutymi zębami zmieniły w linię, a brwi nad niezmiennie mądrymi oczyma ściągnęły w złośliwym, przebiegłym gniewie i „Maile Babbe” wylałaby natychmiast zawartość swego kufla na głowę nieszczęsnego śmiałka, który, uciekając jak niepyszny, pośród śmiechów i docinków rozochoconego towarzystwa, mógłby się i tak cieszyć, że „Wiedźma” nie wypróbowała na nim innych swych sztuczek.
Wystarczy bowiem przypadek, który objawi się w postaci zagubionego podróżnego w pobliżu okradanego domu, mimowolnego ruchu, który pozostawi zadrapanie na okleinie cennego mebla, drobne skaleczenie, z którego spadnie kropelka krwi pozwalająca na identyfikację kodu genetycznego i misternie ułożony plan rozpada się błyskawicznie, niczym domek z kart, zostawiając furtkę, przez którą wejdzie policja i, tropiąc bezlitośnie, dotrze do przestępcy.
Taka właśnie furtka, chociaż wcale tego wówczas nie podejrzewaliśmy, otwarła się owego ciepłego popołudnia, gdy w naszym biurze zjawił się znamienity przedstawiciel warszawskiej palestry, Filip Nejman.
Przywitało go chłodne milczenie. Znaliśmy Nejmana od dawna, ale trudno byłoby nazwać nasze stosunki przyjacielskimi.
Adwokat miał około czterdziestu lat. Ciemny garnitur szyty na miarę ukrywał wszystkie niedoskonałości sylwetki. Długie czubki lakierków lśniły w słońcu, a po jego wejściu w powietrzu pojawił się korzenny zapach drogich perfum. Sterczące, prawie srebrne włoski wyrastały na błyszczącej łysinie, a długie cienkie palce o wypielęgnowanych paznokciach świadczyły, że nasz gość do pracy używa raczej swego mózgu, a nie dłoni. Miał wzrok przebiegłego antykwariusza z zapadłego miasteczka, który kupuje za grosze, a sprzedaje za grube tysiące.
Specjalizował się w bronieniu złodziei rozmaitego autoramentu. Zaczynał jako skromny adwokat na prowincji, ale później miał trochę szczęścia i wybronił lokalną grubą rybę, prezydenta stolicy regionu, oskarżonego o malwersację publicznych pieniędzy. Zrobił to w tak błyskotliwy sposób, że zainteresowała się nim jedna z najznakomitszych stołecznych kancelarii i wkrótce Filip Nejman wstąpił w szeregi jej pracowników. Wachlarz zainteresowań miał szeroki: od kradzieży z włamaniem, przez machlojki w małych firmach, aż po malwersantów z najwyższej półki. Wśród jego klientów byli także oczywiście złodzieje dzieł sztuki i to właśnie z ich powodu znaliśmy się z Filipem Nejmanem od dawna.
Adwokat traktował swą pracę poważnie i wypełniał obowiązki sumiennie. Jego ulubioną taktyką obrony było podważanie dowodów i kwestionowanie sposobów ich zdobycia. Wystarczyło, że jakiś policjant nie dopełnił wymaganych procedur przy zbieraniu odcisków palców na miejscu zbrodni, a mógł być pewien, że jeśli Filip Nejman się o tym dowie, nie omieszka wykorzystać tego na rozprawie, by zdyskredytować dowód.
Ileż pięknych karier prokuratorów i śledczych złamał niepozorny człowiek siedzący teraz przed nami! Nas, jeśli można to tak określić, „używał” jako tajnej broni w procesach, gdzie przedmiotem kradzieży lub zniszczenia były dzieła sztuki. Powoływał nas na przykład na świadków w głośnym procesie sfałszowanego Canaletta.
Oskarżonym w tej sprawie był pewien robotnik, mający już zresztą na koncie kilka drobnych przestępstw. Prokuratura zarzucała mu, że sfałszował, a następnie usiłował podmienić obraz Bernarda Belotta w pewnym muzeum.
Pamiętam dokładnie przesłuchanie. Nie lubiłem uczestniczyć w procesach, a zwłaszcza gdy musiałem wystąpić jako świadek obrony złodzieja dzieł sztuki. Stanąłem na miejscu dla świadków, podałem dane do protokołu, a Filip Nejman podszedł i spojrzał na mnie uważnie.
- Czy często ma pan do czynienia z fałszerstwami dzieł sztuki? - zapytał.
- Tak - odrzekłem. - To część mojej codziennej pracy.
- Mam do pana prośbę - powiedział przymilnie. - Proszę łaskawie spojrzeć na ten obraz - wskazał na podróbkę Canaletta, która stała przy ławie prokuratora. - I ocenić jakość fałszerstwa... Może chce pan podejść bliżej? - zapytał i spojrzał na sędziego, który, ku niezadowoleniu prokuratora, skinął głową w przyzwoleniu.
Zbliżyłem się do sztalug z obrazem i uważnie obejrzałem płótno. Pociągnięcia pędzla odpowiadały tym, które znałem z prac Canaletta, kolory, rysunek i pieczołowitość w oddawaniu szczegółów były mistrzowskim odwzorowaniem roboty nadwornego malarza Stanisława Augusta, a krakelurę wykonano tak, że na pierwszy rzut oka można było uwierzyć, iż powstawała przez dwieście lat.
Wróciłem na miejsce.
- I jak się panu podoba obraz? - zapytał Nejman tonem właściciela galerii, który podchodzi do nieznajomego na wystawie przed aukcją i pyta go o zdanie.
- Fałszerz, który wykonał tę robotę, znał się na rzeczy - odrzekłem niechętnie.
- Czy mógłby być pan bardziej precyzyjny? - Nejman porzucił sympatyczny ton, a w jego oczach pojawiła się czujność i nacisk. - Proszę opisać, jakimi umiejętnościami powinien dysponować człowiek, by dokonać takiego fałszerstwa.
- Miałem na myśli - rzekłem nieco zbity z tropu - że ktoś, kto namalował ten obraz, musiał posiadać wybitny talent plastyczny i taką samą technikę malarską. Dysponować odpowiednimi farbami i narzędziami, w tym prawdopodobnie piecykiem do wypalania krakelury, czyli siateczki spękań, która powstaje przez lata na obrazie. No i powinien wiedzieć bardzo dużo o tamtej epoce i życiu Canaletta...
- Czy w czasie swojej wieloletniej praktyki poznał pan kogoś, kto byłby w stanie namalować taką podróbkę?
- Spotkałem kilku fałszerzy o wybitnych umiejętnościach...
- Kilku? - zainteresował się Nejman. - To znaczy ilu?
- Trudno mi tak na szybko policzyć...
- Proszę powiedzieć orientacyjnie.
- No więc... Ludzi o tak znakomitym warsztacie znam może dziesięciu, a jeśliby dodać do tego odpowiednią wiedzę, zostałoby może trzech...
- Nie mam więcej pytań - powiedział tryumfalnie Nejman i usiadł na swoje miejsce.
Pamiętam nieprzyjemne uczucie niesmaku, które nie opuszczało mnie podczas tych długich godzin spędzonych na sali sądowej, by dowiedzieć się, jaki finał będzie mieć sprawa sfałszowanego Canaletta. Owo uczucie wstydu nasiliło się znacznie w czasie mowy końcowej adwokata.
- Przewód sądowy pokazał dobitnie - mówił wtedy Nejman - że mój klient nie mógł sfałszować obrazu Canaletta, o co oskarżyła go prokuratura. Proszę na niego spojrzeć, wysoki sądzie! - teatralnym gestem wskazał na nieogolonego rzezimieszka, który łypał to na sędziego, to na prokuratora oczyma, w których widać było jednocześnie strach przed karą pogardę i zuchwałe wyzwanie rzucone wymiarowi sprawiedliwości. Twarz i sylwetka, skulone pokornie, jakby był ubogim rzemieślnikiem lub chłopem, który ściskając w rękach czapkę, prosi wysokiego urzędnika, by wydał mu niezbędne zezwolenie, miały wywołać u sędziego litość.
Nejman kontynuował:
- Jeden ze świadków, ekspert w dziedzinie kradzieży dzieł sztuki, Paweł Daniec, stwierdził, że do wykonania podobnego fałszerstwa niezbędne są rzadkie umiejętności, specjalistyczny sprzęt i duża wiedza... A co wykazało postępowanie? - zrobił dość długą pauzę i spojrzał znacząco najpierw na prokuratora, a potem na sędziego. - W mieszkaniu mojego klienta nie znaleziono żadnych dowodów świadczących o tym, by parał się on którąś z dziedzin sztuki, żadnych pędzli, sztalug ani farb, a przesłuchiwani świadkowie, w tym nauczyciele ze szkoły podstawowej, do której uczęszczał mój klient, zgodnie stwierdzili, że uczniem był słabym, trzykrotnie zostawał na drugi rok w tej samej klasie i nie przejawiał żadnych umiejętności plastycznych. W jaki zatem sposób zdołałby podrobić wyrafinowane dzieło sztuki, jakim jest obraz Canaletta? - zawiesił na chwilę głos.
- Nie kwestionuję tutaj drugiego z zarzutów postawionego przez prokuraturę - mówił dalej - to znaczy, że klient mój próbował podmienić obraz w muzeum. Ale fakt, że sam go nie podrobił, rzuca zupełnie nowe światło na całą sprawę! Otóż twierdzę, że mój klient był tylko narzędziem w rękach jakiegoś innego przestępcy. Nie powiedział o tym podczas przesłuchania, bo zabrania mu tego złodziejska lojalność, która każe kryć wspólników pod karą środowiskowego wykluczenia, ale fakt jest faktem i sąd, który stoi na straży sprawiedliwości, nie może obarczać mojego klienta cudzymi winami...
Przestępca dostał łagodny wyrok. Gorycz, którą przepełniła mnie świadomość, że przyłożyłem do tego rękę, osłodził nieco fakt, iż kilka miesięcy później złapano i postawiono przed sądem człowieka, odpowiedzialnego za sfałszowanie Canaletta i kilku innych obrazów, z którymi rozsyłał po muzeach swoich emisariuszy spod ciemnej gwiazdy.
To właśnie, że byliśmy przez Nejmana wykorzystywani do obrony ludzi, z którymi walczyliśmy, powodowało pewną, delikatnie mówiąc, powściągliwość w naszych wzajemnych stosunkach i dlatego nie skoczyliśmy radośnie na jego widok.
Zamiast tego trochę leniwie podnieśliśmy się z zajmowanych miejsc i w milczeniu podaliśmy ręce prawnikowi. Pan Tomasz, inaczej niż to miał w zwyczaju, nie zapytał adwokata, czy się czegoś napije, tylko, odczekawszy niezbędną chwilę, w czasie której Filip Nejman zajął miejsce na niezbyt wygodnym krześle przed biurkiem, zapytał ironicznie:
- Czy przyszedł pan powiedzieć, że znowu będziemy musieli świadczyć na korzyść jednego z pańskich niesfornych podopiecznych? Nie trzeba się było fatygować osobiście. Pismo z sądu, jak pan to zazwyczaj załatwiał, w zupełności by wystarczyło...
Prawnikowi delikatnie poróżowiały policzki. Próbował pokryć zmieszanie mówiąc szybko, przymilnym tonem:
- Nie wiedziałem, że występowanie w sądzie jest dla panów takim ciężarem - otworzył szeroko oczy, co miało chyba przekonać nas, że mówi szczerze. - Nie spodziewałem się... Jestem tylko nędznym służką sprawiedliwości i robię wszystko, żeby stało się jej zadość. Panowie to chyba rozumieją?
- Doskonale rozumiemy - rzekł z przekąsem pan Tomasz i poprawił się w fotelu.
- Gdybym wiedział, nie odważyłbym się...
- Panie mecenasie - uciął jego pokrętne wywody szef, który wyglądał na mocno zniecierpliwionego niezrozumiałą sytuacją. - Proszę przejść do rzeczy.
Nejman podrapał się po łysinie, chrząknął nieco zmieszany i powiedział:
- Tak, tak... Zatem... - przez chwilę zbierał myśli. - Czy słyszeli panowie o sprawie ukraińskiego Caravaggia?
- Ma pan na myśli „Pocałunek Judasza”? - zapytał pan Tomasz z pewnym ożywieniem.
Nejman ochoczo pokiwał głową, ja zaś poruszyłem się na krześle, które nagle wydało mi się niewygodne.
„Pocałunek Judasza”... Adwokat mówił o skradzionym z Muzeum Sztuki Zachodu i Wschodu w Odessie, wartym 100 min dolarów obrazie genialnego mistrza tenebryzmu, czyli metody, w dużym uproszczeniu, polegającej na malowaniu ciemnymi barwami, rozjaśnianymi tylko przez smugę jaskrawego światła, które daje przedstawianym scenom niesamowitą dynamikę. U Caravaggia dramatyzm tenebryzmu wzmacniał jeszcze niespotykany, naturalistyczny realizm, do którego przyczyniało się zapewne i to, że modeli do swych obrazów szukał Caravaggio pośród zwykłych ludzi i malował ich bez upiększeń (w stuleciach XVI i XVII, kiedy tworzył, św. Mateusz z brudnymi nogami był nie do zaakceptowania).
Nejman dostrzegł nasze zainteresowanie w lot, a że był człowiekiem inteligentnym, postanowił to natychmiast wykorzystać.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]