[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNIK
102.
PAN SAMOCHODZIK I… BIBLIA LUTRA
WSTĘP
Liście drzew wokół starego kościoła szumiały niepokojąco.
Chociaż w dzień dawało się już odczuć wiosenne, majowe ciepło, chmury, które nadciągały nieodmiennie w godzinie zmierzchu, przynosiły mrok i chłód. Wikary, który przed chwilą zatrzasnął za sobą drzwi plebanii spojrzał niepewnie w górę. Szare postrzępione obłoki, spod których gdzieniegdzie prześwitywała wieczorna purpura, pędziły na wschód. Nagle wicher zadął mocniej, rozszarpując kłęby chmur na strzępy, a liście znów zaszeleściły złowróżbnie. Wikary objął swoje kościste ramiona równie kościstymi dłońmi i z wzrokiem wbitym w ziemię ruszył dróżką wyłożoną chodnikowymi płytami w kierunku potężnej bryły z pruskiego muru.
Służył w tej parafii dopiero od trzech miesięcy, ale nie musiał podnosić wzroku, żeby wiedzieć dokąd idzie. Dróżka doprowadziła go do drzwi z lewej strony wschodniej przybudówki, przez które wchodziło się do zakrystii. Sięgnął do kieszeni po klucze, które zabrzęczały w dłoni. Nieprzyjemna pogoda nie była w stanie zmącić jego dobrego humoru.
Pastor, który przez cały miesiąc od jego przybycia życzliwie, ale i z uwagą obserwował poczynania wikarego, przed kilkoma minutami wręczył mu klucze do kościoła i poprosił, żeby przygotował Biblię Marcina Lutra do jutrzejszej konfirmacji. Prośba została wypowiedziana naturalnie, prawie od niechcenia, ale wikary wiedział, co oznacza. W ten sposób pastor okazał mu zaufanie i ostatecznie zaakceptował w nim współpracownika.
Wikary, obrócił się w stronę stojącej przed wejściem lampy i przez chwilę szukał odpowiedniego klucza. Gdy sobie z tym poradził, drżącą nieco ręką umieścił klucz w zamku i przekręcił. Ku swemu zdziwieniu napotkał opór.
Spróbował jeszcze raz, ale klucz nie chciał się obrócić.
Otworzył szeroko oczy i spojrzał na zamek. Powoli wyjął klucz i już chciał ruszyć w stronę parafii, żeby porozmawiać z pastorem, kiedy tknęło go przeczucie. Ostrożnie, jakby bojąc się, że może to spowodować jakąś katastrofę, nacisnął klamkę.
Drzwi skrzypnęły cicho i uchyliły się na kilka centymetrów.
„Pastor musiał zapomnieć zamknąć” - pomyślał, śmiałym ruchem otworzył drzwi na oścież i wszedł do dużej, wysokiej na kilka metrów, półokrągłej przybudówki zwieńczonej kopulastym daszkiem. Zamknął drzwi. Dwa pierwsze kroki odezwały się nieprzyjemnym echem w ciemności. Wikary podniósł głowę i przekroczył próg zakrystii, od dawna już przemianowanej na Halę Chrztów.
W świetle lampy wpadającym przez umieszczone wysoko szyby z wzorkiem złożonym z kilkudziesięciu kółek zobaczył rozwieszoną na przeciwległej do wejścia ścianie kolekcję portretów przedstawiającą mężczyzn odzianych w czarne togi z charakterystycznymi białymi befkami pod szyją. Rozpoznał otwierającego poczet pastorów Matthausa Hoffmana, pierwszego proboszcza tutejszej parafii. Długie, czarne włosy opadały po obu stronach niewielkiej czapeczki, a rozszerzająca się ku dołowi, starannie przystrzyżona broda, zakrywała dół twarzy. Zanim wikary zapalił światło, odnalazł jeszcze wzrokiem grubaska w upudrowanej peruce, przypominającego trochę zbyt dobrze odkarmionego Mozarta. Zwrócił na niego uwagę podczas pierwszej po przyjeździe wizyty w kościele i pastor wyjaśnił mu, że to Beniamin Schmolke, który oprócz tego, że kierował świdnicką owczarnią w XVIII wieku, pisał pieśni kościelne. Dobra to była robota, bo utwory pastora Schmolkego do dziś można usłyszeć w czasie luterańskich nabożeństw.
Wikary znalazł po omacku włącznik, zapalił światło i podszedł do oszklonej szafy z herbem, w której chowano dawno już nie używane ozdobne ornaty, krzyż do procesji pogrzebowych i Biblię Marcina Lutra. Młody duchowny wiedział, że grubą księgę, której mocna skórzana oprawa z metalowymi okuciami nosiła szramę, według legendy uczynioną szablą dowódcy wojsk cesarskich Albrechta von Wallensteina, znajdzie w hebanowym pudełku, na półce po lewej stronie. Ostrożnie otworzył drzwi szafy. Szkło zadrżało w oprawkach. Młodemu księdzu trudno było powstrzymać drżenie rąk.
Zawsze, kiedy przeglądał tę niezwykłą książkę, odczuwał wzruszenie. Niemiecki przekład Biblii autorstwa Lutra, Melanchtona, Bugenhagena, Jonasa i kilku innych tłumaczy ukazał się w 1534 roku. Prosty, komunikatywny język pozwolił zdemokratyzować dostęp do Słowa Bożego, do którego wcześniej sięgać mogli tylko uczeni znający łacinę albo wysublimowaną niemczyznę. Po raz pierwszy wikary widział tę Biblię podczas studiów na wystawie w jednym z warszawskich muzeów. Pamiętał, z jakim przejęciem patrzył przez szybę na pierwszą stroną z chmarą cherubinków zgromadzonych na schodach wysokiego budynku, na którego ścianie inne aniołki rozwieszały kartę, która oznajmiała: „Biblia, to jest całe Pismo Święte po niemiecku. Marcin Luter. Wittemberga 1534.”
Skrzynka z Biblią leżała na półce, znajdującej się na wysokości jego ramion. Delikatnie przesunął pudlo do przodu i bardzo ostrożnie podniósł wieko...
Omal nie zemdlał, kiedy zorientował się, że wyłożona czerwonym aksamitem skrzynka jest pusta. Ze strachem, jakby ze środka wyskoczył diabeł, wsunął skrzynkę z powrotem na półkę i zamknął drzwi szafy. Cichy brzęk szyb wybrzmiał w pustej Hali Chrztów...
Wikary przełknął ślinę i wpatrzył się w ozdabiający szafę herb pastora Sigismunda Ebersbacha. Obserwował czerwone serce oplecione cierniową koroną i wpisany w nie krucyfiks. Wiedział, że musi iść do pastora i powiedzieć o wszystkim, ale potrzebował chwili, żeby otrząsnąć się z szoku.
- Przecież niewinni nie mają się czego bać... - szepnął do siebie drżącym szeptem, którego ton wskazywał, że nie wierzy w swoje słowa.
Poczuł chłodny powiew powietrza wpadającego do pomieszczenia przez szparę pomiędzy drzwiami a podłogą, który przeniknął przez mokrą koszulę. Wikary poczuł, że ma na plecach gęsią skórkę.
Zaczekał, aż pot wyschnie mu na czole, oddech się uspokoi, a rozszalałe tętno wróci do normy. Po trzech minutach przejechał dłonią po czole. Było suche. Odchrząknął i już miał obrócić się, by ruszyć do drzwi, a potem na plebanię, kiedy jakiś dźwięk przykuł jego uwagę. Młody ksiądz zamarł w bezruchu, nasłuchując.
Dźwięk się powtórzył. Powolne, miarowe uderzenia kroków o drewnianą podłogę dobiegały zza półotwartych drzwi wiodących do Hali Ołtarzowej. Pot znowu pojawił się na czole, ale gdyby nie chłodny podmuch, ksiądz nie zwróciłby na niego uwagi.
Zgasił światło i najciszej jak potrafił, ostrożnie stawiając kroki, zbliżył się powoli do drzwi po lewej stronie Hali Chrztów. Wstrzymując oddech nacisnął klamkę. Na szczęście zamek, podobnie jak zawiasy, był niedawno oliwiony i drewniane skrzydło ustąpiło bezszelestnie. Wikary przezornie zdjął buty i w samych skarpetkach przekroczył próg.
Znajdował się teraz za ołtarzem, który przesłaniał mu widok na przestronne wnętrze. Gdyby nawet nie było w tym miejscu ołtarza i tak nie zobaczyłby oszałamiającego barokowego wystroju świątyni. Pachnącą drewnem, lakierami i świeżą farbą halę spowijał mrok i cisza. Odgłosy ustały.
„Może mi się tylko zdawało?” - pomyślał po kolejnej chwili nasłuchiwania w bezruchu, ale wtedy znów odezwało się, wyraźne już teraz, stąpanie. Intruz znajdował się po drugiej stronie kościoła. Spokojny rytm kroków świadczył, że nie odkrył jeszcze obecności księdza, który tymczasem dotarł do ołtarza i przywarł plecami do jego tylnej części. Na chwilę znów zapadła cisza. Przerwało ją chrobotanie. Metal tarł i uderzał cicho o metal. Wikary, którego oczy przyzwyczaiły się już trochę do mroku, wychylił się zza ołtarza.
Na tle szerokich i wysokich głównych drzwi dostrzegł ciemny, poruszający się kształt. Słabe światło wpadające przez okno ponad wrotami, spływało na ramiona i okrytą czapką głowę, pozwalając księdzu zorientować się, że intruz stoi odwrócony do niego plecami. W pierwszym odruchu wikary chciał krzyknąć do włamywacza coś w rodzaju: „Stój, bo będę strzelał”, ale ponieważ nie miał do dyspozycji żadnego środku przymusu poza własnymi rękami, zmienił zdanie i rozpoczął powolny marsz w kierunku cienia, który, jak na to wszystko wskazywało, mocował się z zamkiem w głównych drzwiach.
Wikary nie przeszedł jeszcze nawet jednej trzeciej długości kościoła, kiedy rozległ się szczęk i ciemną powierzchnię podwójnych wrót rozcięła pośrodku podłużna kreska światła. Potem jedno ze skrzydeł zostało otwarte w całości i na jasnym tle ukazała się wyprostowana, ciemna sylwetka włamywacza.
Nie sposób było dostrzec ani twarzy, ani szczegółów ubioru człowieka w drzwiach. Trudno było nawet stwierdzić, jakiej jest płci, bo obszerne ubranie zamazywało kreskę sylwetki. Jedynym pewnym szczegółem był wzrost, który młody duchowny ocenił na nie więcej niż metr osiemdziesiąt.
Wikary odruchowo zasłonił oczy ręką a kiedy znów spojrzał w stronę drzwi, nie było tam już nikogo. Drzwi jednak pozostały otwarte i ksiądz, nie bacząc już na hałas, jaki mogły spowodować jego kroki, ruszył biegiem naprzód.
Później opowiadał, że z tego co się stało, zanim przysiadł na ziemi z rozbitym nosem, pamięta tylko moment, w którym, a był już wtedy dwa kroki od progu, z dużą prędkością ruszyło w jego stronę ciężkie skrzydło drzwi.
Gdy po kilku chwilach otrząsnął się z pierwszego szoku spowodowanego uderzeniem, skoczył na równe nogi i przywarł do zatrzaśniętych na głucho drzwi. Szarpnął za klamkę, ale automatyczny zamek trzymał mocno. Wikary przyłożył ucho do drzwi. Prawie nie słyszał cichych kroków, depczących dobrze utrzymany trawnik, z którego wyrastały kamienne tablice nagrobków. Nie zastanawiając się długo, wrócił biegiem nawą główną minął porzucone w jej progu buty, wypadł z Hali Chrztów, okrążył kościół i znalazł się po drugiej stronie drzwi, z którymi przed chwilą bolesną znajomość zawarł jego nos.
Cmentarz był słabo oświetlony, ale żeby stwierdzić, że nikogo tu już nie ma, nie potrzeba było światła. Wiatr, który jeszcze przed chwilą poruszał liśćmi drzew, zamilkł teraz zupełnie i w ciszy otulającej kościół nie słychać było żadnych kroków. Wikary zaczekał jeszcze chwilę, a potem wkroczył na trawnik. W słabej poświacie odległych latarni widać było biegnące w stronę północnego muru ślady ucieczki kogoś w ciężkich butach - przygięta trawa, rozrzucony kopczyk piasku, stratowany krzak.
Wikary pobiegł w kierunku wskazanym przez ślady. Po minucie drogę zagrodził mu mur otaczający teren kościoła. Z trudem wspiął się na niezbyt wysokie ogrodzenie i prawie spadł z drugiej strony. Całe jego poświęcenie było jednak na nic, bo w tym samym momencie jakieś dwieście metrów od niego z piskiem opon ruszył czerwony samochód. Był za daleko, żeby wikary zdołał dostrzec jego numery rejestracyjne. Pojazd zawarczał tylko w oddali i zniknął w głębi ulicy Saperów.
Ksiądz już miał dać upust swej złości, ale poczuł na sobie czyjś wzrok i rozejrzał się w poszukiwaniu obserwatora. Po drugiej stronie ulicy, przed sklepem spożywczym zgromadzili się amatorzy wieczornego piwa z pobliskiego osiedla. Musieli widzieć, co przed chwilą się stało, bo dwóch z nich szło już przez jezdnię w kierunku wikarego.
- Nie trzeba księdzu pomóc? - krzyknął jeden z nich, wąsacz w bejsbolówce na głowie.
Wikary tylko machnął ręką i szybko pomaszerował w kierunku narożnika ogrodzenia. Upewniwszy się, że mężczyźni nie podążają jego śladem, przeszedł dwieście metrów wzdłuż wschodniego muru, mijając znajdujące się po lewej stronie liceum i przez boczną furtkę w łukowatej bramie wszedł na plac Pokoju. Przez całą drogę myślał co powiedzieć proboszczowi i chociaż nie udało mu się znaleźć sposobu na to, by łagodnie przedstawić fakt kradzieży bezcennej księgi, wiedział, że nie może zwlekać. Zwierzchnik musiał dowiedzieć się o wszystkim natychmiast. Nie chodziło już nawet o to, że ukrywanie kradzieży mogłoby rzucić na wikarego cień podejrzenia. Młody ksiądz miał po prostu nadzieję, że policja, jej przyjazd też trudno było sobie wyobrazić bez wiedzy proboszcza, od razu podejmie pogoń i schwyta złodzieja.
Wszedł na plebanię i, przez nikogo nie widziany, wdrapał się na pierwsze piętro, gdzie był gabinet proboszcza. Zapukał do drzwi.
- Proszę! - odezwał się ze środka głos pastora.
Wikary przełknął ślinę, odetchnął głęboko i nacisnął klamkę.
Pastor siedział za biurkiem ustawionym naprzeciw wejścia. Na nosie miał okulary. Przed nim leżały jakieś dokumenty.
Wikary już otworzył usta, ale mina, która pojawiła się na twarzy proboszcza, sprawiła, że głos zamarł mu w gardle. Pastor przyglądał mu się w osłupieniu, szeroko otworzywszy oczy. Nie zważał nawet na to, że okulary zjechały mu na sam koniec nosa i istniało ryzyko, że spadną na biurko.
Psychologowie mawiają, że człowiek dowiaduje się o sobie najwięcej patrząc w twarz innego przedstawiciela gatunku homo sapiens. To właśnie przydarzyło się młodemu wikaremu, który przez cały pościg niezbyt dbał o to, co dzieje się z nim samym. Dopiero teraz, w gabinecie pastora minęła pierwsza fala szoku, poziom adrenaliny w jego krwi spadł na tyle, że serce zaczęło pracować spokojniej, a on zdał sobie sprawę, że jego wygląd musi mocno odbiegać od standardowego wizerunku wikarego Kościoła Ewangelicko- Augsburskiego.
Spojrzał w dół na swoje szare skarpetki, które kolorem przypominały teraz bardziej węgiel niż popiół. Poczuł zimno i poruszył energicznie wielkimi palcami u nóg wprawiając w ruch źdźbła trawy, które wczepiły się w materiał. Przypomniał sobie, co się wydarzyło w kościele i brudną ręką dotknął nosa. Chociaż zrobił to ostrożnie, piekący ból sprawił, że zrobiło mu się słabo, przed oczami zatańczyły czarne plamki, a na palcu poczuł coś mokrego i ciepłego.
Pastor odzyskał już głos.
- Mam nadzieję, że jesteś w stanie to wszystko sensownie wytłumaczyć? - powiedział usiłując nadać swemu głosowi ton poważny, mentorski, z lekką nutką nagany.
Nie wyszło mu to zbyt dobrze.
Wikary, który był jednym z najlepszych chórzystów w seminarium, z ulgą wychwycił brzmiące pod wyuczonymi, srogimi tonami, nuty współczucia, troski i niepokoju.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MINISTERIALNA NUDA * NIEŁASKAWA PANI PRZYGODA * WEZWANIE * DELIKATNA MISJA * NA WOLNOŚCI! * DOLNOŚLĄSKI PEJZAŻ * ZAGADKOWY PASAŻER * „JOHN SILVER” * NA PLEBANII * KTO KAZAŁ WYŁĄCZYĆ ALARM
- Jeszcze dwie godziny i do domu... - westchnąłem, odkładając gazetę i sięgając po kubek z kawą. Pociągnąłem łyk i skrzywiłem się z niesmakiem, wzdychając. Kawa już trochę wystygła, a w dodatku była niesłodka. Pan Tomasz, który siedział za swoim biurkiem zasłonięty płachtą gazety, nie przerywając lektury, oderwał od pisma jedną rękę i przesunął w moją stronę szklaną cukiernicę. Podniosłem się nieco w fotelu, który kilka minut wcześniej przesunąłem spod okna bliżej biurka i srebrną łyżeczką zaczerpnąłem dwa kopczyki cukru, które, jeden po drugim, zniknęły w ciemnej toni naparu.
Która to już dzisiaj kawa? Jedną wypiłem w domu, trzy w ministerstwie... A więc czwarta. Musiałem uważać. Jeśli dalej w takim tempie szpikowałbym się kofeiną, mogłaby mnie czekać bezsenna noc...
Wstałem i z kubkiem w ręce podszedłem do okna. Niebo było szare od deszczowych chmur, krople mżawki uderzały o szybę, przez uchylony lufcik wpadało wilgotne, świeże powietrze. „W maju jak w raju...” - pomyślałem z goryczą. „Akurat...” Gdyby nie zielone krzewy na dziedzińcu przed ministerstwem, można by pomyśleć, że dopiero co skończyła się zima i za oknem szaleje marcowa słota.
Mój nastrój pogarszała jeszcze bezczynność, w jakiej tkwił od dwóch miesięcy nasz departament. Dzień za dniem toczyły się w niezmiennym rytmie. O ósmej przyjeżdżałem na Krakowskie Przedmieście i przez trzy godziny siedziałem w swoim mikroskopijnym gabinecie bez okna po prawej stronie na końcu korytarza pierwszego piętra, załatwiając papierkową robotę.
Za każdym razem z nadzieją przeglądałem poranną pocztę i dostarczone rano dokumenty, ale zawsze okazywało się, że najbardziej emocjonującym wydarzeniem dnia będzie podpisywanie pozwoleń na wywóz cennych dzieł sztuki z Polski.
O jedenastej zamykałem gabinet, nieśpiesznym krokiem przemierzałem całą długość korytarza i pukałem do drzwi gabinetu szefa. Pan Samochodzik, który też już zazwyczaj miał za sobą poranną walkę z biurokratycznymi obowiązkami, czekał na mnie z kubkiem gorącej kawy i kanapką z ministerialnego bufetu. Przez pół godziny gawędziliśmy o minionych przygodach, komentowaliśmy aktualne wydarzenia polityczne i pogodę.
Potem wracałem do swojego pokoju i zaczynało się przyjmowanie interesantów. Przychodzili eksploratorzy, którzy za własne pieniądze wykopali jakiś zabytek z ziemi i uczciwie, zgodnie z literą prawa, zwrócili go państwu. Lubiłem ich za bezinteresowną pasję i zawsze pozytywnie opiniowałem wnioski o nagrody. Zjawiali się ludzie z rządowych agencji zajmujących się drogami, rolnictwem i mieniem wojskowym celem ustalenia wspólnie harmonogramu prac nad nowymi inwestycjami, by ekipy archeologów zrobiły co do nich należy jak najsprawniej i pozwoliły wziąć się do pracy robotnikom i inżynierom. Bywali też u mnie opiekunowie budynków, które brały udział w corocznym konkursie „Zabytek zadbany”, by lobbować za zwycięstwem swych „podopiecznych”.
O drugiej szliśmy razem z panem Tomaszem do pobliskiej prokuratury. Oczywiście nie po to, żeby składać doniesienia o przestępstwie. Podobnie jak wiele innych osób pracujących przy Krakowskim Przedmieściu korzystaliśmy ze świetnych obiadów, którymi za niewielkie pieniądze można było się posilić w prawniczej stołówce.
Najedzeni wracaliśmy do ministerstwa i, tak jak dzisiaj, wypijaliśmy poobiednią kawę, czytając gazety. Po kwadransie każdy z nas wracał na dwie godziny do papierkowej roboty.
- Dlaczego nic się nie dzieje? - westchnąłem cichym, zgnębionym głosem, wpatrując się w nieruchomy dziedziniec ministerstwa.
Za moimi plecami zaszeleściła gazeta.
- Dobrze wiesz, że przygoda nie zjawi się na twoje pstryknięcie palcami - usłyszałem za sobą spokojny głos pana Tomasza. - Twoją rolą jest tylko nie przegapić momentu, gdy przyjdzie i odpowiedzieć na wezwanie.
Odwróciłem się. Szef odłożył dziennik na biurko i patrzył na mnie wzrokiem, który miał wyrażać naganę, ale żeby tak było, musiałby zawierać w sobie o wiele mniej sympatii, wyrozumiałości i rozbawienia.
Usiadłem w fotelu obok biurka. Opuściłem głowę i wpatrzyłem się w podniszczone noski moich butów z hiszpańskiej skóry.
- Nie przejmuj się - powiedział pan Tomasz pocieszającym tonem. - W przyszłym tygodniu będziemy prowadzić szkolenie dla konserwatorów w Toruniu. Może tam coś się wydarzy...
Wzruszyłem ramionami bez przekonania, ale Pan Samochodzik mówił dalej:
- Wiesz, podobna posucha przydarzyła mi się ostatnio chyba w latach siedemdziesiątych. A trwało to wówczas dużo dłużej. Prawie pół roku... Przez miesiąc czy dwa denerwowałem się tak jak ty, walczyłem. Potem pochłonęła mnie codzienność i zajęcia w Centralnym Zarządzie Ochrony Zabytków... - przerwał na chwilę, jakby sobie coś przypomniał i dokończył rozbawionym tonem: - A zapewniam cię, że dyrektor Marczak dbał o to, by jego podwładni nie próżnowali - pan Tomasz uśmiechnął się życzliwie na wspomnienie swego dawnego zwierzchnika. - Trochę to pomogło, ale gdy po pracowitym dniu opuszczałem gmach ministerstwa, nierzadko wracały do mnie myśli o niełaskawej Pani Przygodzie, która, jak wtedy myślałem, opuściła mnie na dobre... Musiało minąć trochę czasu, zanim i te myśli przeminęły, a ja ostatecznie wdrożyłem się do urzędniczej rutyny. I wtedy wydarzenia zaczęły po sobie następować jak szalone: do mojego pokoiku wniesiono nowe biurko, zjawiła się panna Monika, a dyrektor Marczak pokazał mi list od Anny von Dobeneck, który zapoczątkował sprawę Niewidzialnych. Sam więc widzisz, że najlepiej jak przestaniesz się martwić i zaczekasz, aż przygoda sama...
W tym momencie na biurku pana Tomasz zaterkotał stary telefon z ebonitu. Szef urwał w pół słowa, jak zwykle odczekał trzy sygnały i podniósł słuchawkę. Przez minutę słuchał, a potem powiedział:
- Oczywiście. Będziemy za chwilkę - i odłożył słuchawkę na widełki.
Spojrzałem na niego z ciekawością.
- Minister nas wzywa - powiedział Pan Samochodzik lakonicznie i uśmiechnął się w specjalny sposób, który zarezerwowany był dla chwil, gdy szef przeczuwał za pomocą swego detektywistycznego szóstego zmysłu, że w powietrzu wisi jakaś przygoda.
- Dowiedział się pan, o co chodzi? - zapytałem z udawaną obojętnością spod której musiała wyraźnie przezierać ciekawość, bo pan Tomasz uśmiechnął się znowu i rzekł, drażniąc się ze mną niewinnie:
- Dzwoniła sekretarka ministra, panna Ania. Nie podała żadnych szczegółów, ale powiem ci, a mam do tych spraw niezłe ucho, że jej głos zabrzmiał niezwykle tajemniczo...
***
Minister był człowiekiem niezwykle spokojnym i opanowanym, prawie flegmatycznym. Gdy, zapowiedziani przez sekretarkę, weszliśmy do jego gabinetu, podpisywał jakieś dokumenty. Z opuszczoną głową, nie patrząc na nas, uprzejmym gestem wskazał nam udające antyki fotele przed biurkiem i powiedział:
- Proszę spocząć. To potrwa sekundkę... - mówił cicho, ledwie kilka tonów głośniej od szeptu.
Nie kłamał. Złożył jeszcze dwie zamaszyste parafki na dokumentach, zamknął papierową teczkę i uśmiechając się do nas, pogładził rzadką brodę, a potem wąsy. Przez chwilę milczał, jakbyśmy to my byli gospodarzami i mieli obowiązek zagaić rozmowę, potem chyba zorientował się, że to on nas wezwał, przysunął krzesło do biurka, pochylił się w naszą stronę i z konspiracyjną miną zapytał:
- Czy mogę mieć do panów zaufanie?
„Kobyłka” - pomyślałem ze złością.
Alfred Kobyłka, nieudolny detektyw- amator, obecnie pracownik Departamentu Finansowego Ministerstwa Kultury i Sztuki nie raz już próbował za pomocą intryg przejąć władzę w komórce kierowanej przez pana Tomasza. Jego zabiegi kończyły się porażką co nie przeszkadzało mu jednak ponawiać ataków z regularnością szwajcarskiego zegarka.
Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na Pana Samochodzika. Słowa zwierzchnika zaskoczyły go chyba tak jak mnie, ale nawet jeśli tak było, niemal nie dał tego po sobie poznać. Spojrzał spokojnie na ministra i powiedział uroczystym tonem:
- Mogę pana zapewnić, że obaj z moim współpracownikiem, Pawłem Dańcem, jesteśmy lojalnymi pracownikami ministerstwa i można nam powierzyć każdą sprawę... - zawiesił na sekundę głos i dodał ciszej: - Nawet taką która wymaga dyskrecji...
Twarz ministra rozluźniła się.
- Opowieści o pańskiej domyślności nie są przesadzone - powiedział z taką ulgą jakby zdjęto mu z piersi kamień o wadze stu kilogramów. - Przejrzał mnie pan na wylot - uśmiechnął się niepewnie, jakbyśmy złapali go na tym, że coś ukrywa. - Mam do panów prośbę takiego właśnie rodzaju...
- Proszę mówić śmiało - zachęcił go pan Tomasz. - Wszystko, co usłyszymy w tym gabinecie, zostanie między nami trzema...
Minister chyba czekał na podobne stwierdzenie, bo zupełnie się już rozluźnił i zapytał:
- Słyszeli panowie zapewne o Kościołach Pokoju?
- Oczywiście - odpowiedział bez zastanowienia Pan Samochodzik. - Zostały tylko dwa: w Świdnicy i Jaworze.
- Sprawa dotyczy tego w Świdnicy. Powiem wprost: skradziono z niego niezwykle cenny zabytek - wyrzucił z siebie minister i powoli opadł na oparcie krzesła. Wyraźnie mu ulżyło.
Milczenie trwało około trzech minut. Ciszę przerwał pan Tomasz:
- Co dokładnie ukradziono?
- Biblię Lutra. Pierwsze wydanie z 1534 roku.
Pan Tomasz zagwizdał cicho.
- Poważna sprawa. Kiedy to się stało?
- Dwa dni temu, w sobotę.
- Dziwne... Nie czytałem żadnej notki w prasie.
- Policja nie chce tego nagłaśniać, żeby nie spłoszyć złodzieja ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]