[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ida Lowry
Inny rodzaj magii
Część 1.
Migawki
1974 – 81
Lucy Potter nie miała lekkiego życia. Wręcz przeciwnie. Była najnieszczęśliwszą jedenastolatką na świecie. Oczywiście we własnym mniemaniu. Wnikliwa analiza, której nieustannie poddawała swoje losy, dostarczała na to niezbitych dowodów.
Po pierwsze — była sierotą. A jak wykazują liczne materiały źródłowe, droga życiowa żadnej sieroty nie jest usłana różami. Naprawdę bardzo brakowało jej rodziców. Zwłaszcza, że zupełnie ich nie pamiętała. Matka zmarła bowiem tuż po jej narodzinach, a ojciec? Nie miała pojęcia, co stało się z ojcem, ponieważ wszyscy uważali, że jest jeszcze za młoda, aby poznać prawdę o okolicznościach jego śmierci.
Po drugie — była pechową posiadaczką starszego brata, który uosabiał wszystkie cechy chłopca doskonałego. Tak przynajmniej twierdziła Ciotka. Litania jego zalet zdawała się nie mieć końca. Mądry, zdolny, wszechstronnie utalentowany, inteligentny, sprytny, błyskotliwy, dowcipny, towarzyski, pełen temperamentu. Jeszcze na dodatek całkiem przystojny — pomimo okularów i ciągle rozczochranych włosów. Lucy nie mogła się z nim równać pod żadnym względem. Wiary Belli w niezwykłe przymioty Jima nie były w stanie zachwiać nawet listy z Hogwartu, które nadchodziły z zadziwiającą regularnością i opisywały szczegółowo wybryki jej młodego wychowanka. Lucy podczytywała je sobie ukradkiem z wypiekami na twarzy i czuła ogromną zazdrość. Wynikało z nich bowiem niezbicie, że ukochany braciszek ma w szkole mnóstwo pasjonujących przygód, w których ona nie może brać udziału.
Po trzecie — była brzydka. Kiedy patrzyła w lustro, widziała pulchną kluchę o okrągłej twarzy i wystraszonych oczach. No i na dodatek te warkocze. Koszmar!
A po czwarte — była czarownicą. Dosyć kiepską, ale jednak czarownicą. Prawdę mówiąc, nikt nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Cała jej rodzina posiadała magiczne zdolności i dziwne byłoby, gdyby właśnie Lucy okazała się charłakiem. Jednakże ona sama czasami żałowała, że tak nie jest. Analizując bowiem przypadki, które w ciągu ostatnich kilkuset lat przydarzyły się członkom jej familii, doszła do wniosku, iż wolałaby mieć święty spokój, wieść mugolskie życie i zapomnieć, że istnieje coś tak niepojętego jak magia. Kilkakrotnie nieśmiało wspomniała o tym Ciotce, jednak jej stanowisko spotkało się z absolutnym niezrozumieniem. Bella patrzyła na nią ze zgrozą i powtarzała, że chyba świat się kończy, skoro Potterówna chce zostać mugolką! Następnie, by wzmocnić efekt swych słów, nie odzywała się do niej przez tydzień, wzbudzając tym samym w Lucy okropne poczucie winy.
Jednakże kilka dni temu wszystkie wątpliwości co do jej przyszłego życia zostały rozwiane. Dostała bowiem sowę z Hogwartu. Oznaczało to, że świat czarodziejów widzi w niej jednak jakiś potencjał. Skończyły się więc wszystkie dyskusje i rozważania. Ciotka, która najwyraźniej odetchnęła z ulgą, zabrała ją na ulicę Pokątną i skompletowała cały szkolny ekwipunek, włącznie z różdżką (włos jednorożca, wierzba, dziewięć cali). Opowiadała przy tym nieustannie jak to cudownie jest w Hogwarcie, wzywając Jima na świadka swoich słów. Brat niechętnie potakiwał i prawdopodobnie już obmyślał sto sposobów na to, jak się do niej w tej szkole nie przyznawać. Jedynym pocieszeniem był fakt, że mogła zabrać ze sobą ukochaną kotkę. Co prawda, Daisy była nie tylko jej ulubienicą, ale przecież w domu miało zostać jeszcze, co najmniej, pół tuzina kotów. Jest więc nadzieja, że Ciotka jakoś to rozstanie przeżyje. Ukradkiem próbowała zapakować do swojego kufra jeszcze klatkę z papugą, ale James odkrył jej zamiary i przypomniał, że do Hogwartu można zabrać tylko jedno zwierzątko. Tak więc unikatowa błękitna norweska musiała zostać w domu.
I.
1 września 1974 roku, niedziela, początek roku szkolnego
Wreszcie nadszedł dzień, którego bała się od dawna. To już dzisiaj miała rozpocząć nowe życie w nowej szkole, z dala od znajomych miejsc i ludzi. Była tym przerażona, ponieważ tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, co może ją tam spotkać. Czy zdoła znaleźć jakichś przyjaciół? Nigdy, w przeciwieństwie do brata, nie należała do osób popularnych. Jednakże w mugolskiej podstawówce, do której uczęszczała przez kilka lat, udało się jej zdobyć kilka koleżanek. A teraz będzie musiała zaczynać wszystko od początku. Na myśl o tym westchnęła ciężko. Poza tym bała się nowych nauczycieli i przedmiotów, o których pojęcie miała raczej mgliste. Przeglądając zakupione przez Ciotkę podręczniki, utwierdzała się w przekonaniu, że magiczna wiedza do najłatwiejszych nie należy. A ona zawsze miała problemy z nauką. Musiała poświęcić dużo czasu na przyswojenie wiadomości, które Jamesowi wchodziły do głowy same. Jedyną pociechę stanowił fakt, że kiedy już się czegoś nauczyła, pamiętała to bardzo długo.
Wybiła godzina odjazdu. Stary samochód Ciotki stał przed wejściem. Kufry przezornie zostały załadowane do bagażnika już o ósmej rano. James usiadł na przednim siedzeniu, natomiast Lucy, ściskająca koszyk kotki, skuliła się z tyłu. Oczekiwała rozpoczęcia podróży z pewną obawą, ponieważ jazda z Ciotką zawsze miała posmak ryzyka. Nigdy nie było wiadomo, co może się wydarzyć za kolejnym zakrętem.
Tym razem obeszło się jednak bez nadmiernej brawury, ale za to przez całą drogę Bella, nie wiadomo czemu, uparcie trzymała się prawej strony jezdni. Na szczęście ten fakt pozostał bez żadnych konsekwencji, ponieważ jedyny policjant, który ośmielił się ją zatrzymać, został poczęstowany niezwykle precyzyjnym Oblivatusem (precyzja zaklęć Ciotki zawsze budziła największy podziw Lucy). Dlatego już po godzinie, w całości — wraz z nienaruszonym inwentarzem żywym i martwym — znaleźli się na stacji King's Cross. Następnie bez problemu dostali na peron 9 i ¾. Tutaj szybko zmieszali się z wielobarwnym, rozgadanym tłumem czarodziejów żegnających swoje dzieci. Atmosfera była rodzinna i łzawa.
Hogwarcki ekspres, wciąż wypuszczający nowe kłęby pary, był już gotowy do odjazdu. Lucy przyglądała mu się z ciekawością. W niczym nie przypominał tak dobrze znanych, mugolskich pociągów i jakoś nieodparcie kojarzył się jej ze starymi pocztówkami, przedstawiającymi dziewiętnastowieczne cuda techniki. Ciekawość i zachwyt, które w niej budził, były tym większe, iż nigdy wcześniej go nie widziała. Do tej pory Ciotka zawsze odwoziła Jima sama, aby móc się nim — jak mówiła — dłużej nacieszyć w spokoju. Jednakże tego dnia popadła w jakiś niezwykły dla niej, sentymentalny nastrój. Bez przerwy ściskała ich serdecznie, ocierała łzy i udzielała mnóstwa rad na przyszłość.
— Lucy, pamiętaj że nie możesz przynieść wstydu rodzinie — powtórzyła po raz kolejny. — A ty, Jim, dbaj o siostrę.
— Ciociu, przecież wiesz, że zawsze o nią dbam — odpowiedział jej brat ze zniecierpliwieniem w głosie, rozglądając się wokół w poszukiwaniu kolegów. Wreszcie ich dostrzegł. Machali do niego z okna pociągu.
— Cześć, chłopaki! Już lecę! — zawołał i szybko cmoknął Bellę w policzek. Następnie odwrócił się i popędził w kierunku drzwi pociągu.
— Jim! Weź ją ze sobą! — krzyknęła Ciotka z przyganą w głosie i po raz ostatni ucałowała policzki Lucy, która nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio doznała tyle czułości ze strony opiekunki.
James zatrzymał się niechętnie.
— Chodź, mała — powiedział z rezygnacją i znowu ruszył przed siebie. Lucy pokornie podreptała za nim. On szybko wskoczył do wagonu i zaczął zaglądać po kolei do wszystkich przedziałów. Wreszcie odnalazł swoich kolegów. Świadczyły o tym ich pełne radości okrzyki. Natychmiast wpadł do środka, a ona wciąż stała na korytarzu. Nie była pewna co ma zrobić — wycofać się czy wejść? W końcu jednak brat przypomniał sobie o niej.
— Nie stercz tak — mruknął zniecierpliwiony. — Właź wreszcie.
Ze spuszczonym wzrokiem weszła do przedziału. Gdy w końcu nieśmiało podniosła oczy, zobaczyła trzech chłopaków, przyglądających się jej z nieukrywaną ciekawością. Najpierw jej uwagę przykuł bardzo blady, sympatyczny szatyn. Następnie przyjrzała się uważnie niewysokiemu, pyzatemu blondynkowi. Na końcu dostrzegła zaś szczupłego, ciemnookiego bruneta o lekko drwiącym uśmiechu. Wlepiła w niego wzrok, ponieważ był bez wątpienia najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego widziała w swoim jedenastoletnim życiu.
— Lucy, to moi koledzy: Remus, Peter i Syriusz — oznajmił James. — A to panowie, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości — wskazał na nią — jest moja młodsza siostra. Mam się nią opiekować — dodał zrezygnowanym tonem.
— Super! — roześmiał się Syriusz. — To mamy ogona!
W tym momencie Lucy podniosła wzrok i posłała mu spojrzenie bazyliszka. Poważnie zaczęła podejrzewać, że nie polubi go nigdy w życiu.
*
Wiedziała, że podróż będzie bardzo długa.
Ponieważ poprzedniej nocy prawie nie zmrużyła oka, szybko zasnęła, ukołysana jednostajnym stukotem kół. Nie przeszkadzał jej nawet śmiech i okrzyki Jamesa oraz jego okropnych kolegów. We śnie zobaczyła starą szkołę i koleżanki, które machały do niej wesoło. Westchnęła z żalem, gdyż zdała sobie sprawę, że dużo czasu upłynie, zanim je znowu zobaczy. Wreszcie, po kilku godzinach jazdy, pociąg głośno zagwizdał i zatrzymał się. Lucy szybko otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła.
— Dojechaliśmy? — zapytała nieśmiało.
— Tak — odpowiedział Syriusz. — Szykuj się! Zaraz będzie test dla pierwszorocznych.
— Naprawdę? — zapytała, patrząc na niego z przerażeniem. — Jaki test? Przecież ja jeszcze niczego nie umiem.
— To cię rzucą smokom na pożarcie! — zaśmiał się.
— Odczep się od niej! — przerwał mu Remus. — Nie widzisz, że się boi?
— No co? — obruszył się Syriusz. — Pożartować nie mogę?
— Żarty też mają swoje granice. A swoją drogą pamiętam, jak ty trzęsłeś portkami pierwszego dnia — odparł Remus z uśmiechem.
— Ja nigdy...! — zaperzył się Syriusz.
— Spokój, spokój panowie — powtarzał Peter łagodnie. — Nie ma czasu na kłótnie.
— Zbierajmy się, już późno
Szybko spakowali swoje drobiazgi i ruszyli w kierunku wyjścia. Lucy w milczeniu powlokła się za nimi. Była przerażona, ale jednocześnie zaczynała sobie zdawać sprawę z tego, że czarodziejski świat zaczyna interesować ją coraz bardziej. Rozglądała się więc wokoło z nieukrywaną ciekawością.
Nagle na drugim końcu peronu pojawił się jakaś człowiek. Lucy przez dłuższą chwilę nie mogła oderwać od niego wzroku, gdyż nigdy w życiu nie widziała tak dziwacznego jegomościa. Był dużo wyższy od przeciętnego człowieka, bardzo zarośnięty, a na dodatek cudacznie wystrojony w czarne futerko z krecich skórek. W pierwszym momencie poczuła strach, ale gdy przyjrzała się jego twarzy — niepokój ustąpił. Ktoś, kto uśmiecha się tak serdecznie, nie może być złym człowiekiem. Szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, spojrzała na Jamesa. On chyba odgadł jej myśli, ponieważ z uśmiechem pokiwał głową i wyszeptał:
— To Hagrid, mała. Bardzo równy gość. Pojedziesz z nim do zamku.
Już miała zasypać go gradem pytań, ale nie zdążyła, bo rzeczony Hagrid donośnym głosem zaczął zwoływać pierwszorocznych.
— O rany! Co tu się będzie działo? — zaniepokoiła się po raz kolejny i znowu poszukała wzrokiem brata. Jednak jego już nie było. Została sama w tłumie pierwszoklasistów. Mimo, że wciąż czuła się niepewnie, zbliżyła się do olbrzymiego człowieka, który tubalnym głosem zawołał:
— Skikajcie do łódek, maluchy! Ruszamy do zamku!
— Popłyniemy łodziami? — wyszeptała ledwo żywa z przerażenia. Panicznie bała się wody, powietrza i wszystkich sytuacji, które zmuszały ją do oderwania się od ziemi.
— Proszę pana — pociągnęła olbrzyma za rękaw. — Czy to konieczne?
Hagrid przyjrzał się jej z zaciekawieniem.
— Dlaczego pytasz, dziecino?
— Bardzo się boję wody — zawstydziła się lekko. — Wolałabym jechać lądem.
Olbrzym zachichotał.
— Jak się nazywasz?
— Lucy Potter — odpowiedziała.
— Siostra Jamesa?
— Tak — odparła i spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem.
— Cholibka, niemożliwe?! — zawołał Hagrid i pokręcił głową ze zdumieniem — I ty boisz się wody? Nie martw się — dodał szybko. — Dopatrzę, cobyś mi z łódki nie wyleciała.
Spojrzała na niego z wdzięcznością, a potem mocno zacisnęła pięści, zamknęła oczy i z ociąganiem wsiadła do chyboczącej łodzi. Minęła naprawdę długa chwila, zanim odważyła się lekko rozewrzeć powieki. Bohaterstwo natychmiast zostało nagrodzone, gdyż jej oczom ukazał się wspaniały zamek z czterem wysmukłymi wieżami. Wyglądał tak, jakby przeniesiono go żywcem z jakiejś starej, gotyckiej opowieści. Lucy aż zaniemówiła z wrażenia i zupełnie zapomniała o strachu. Zawsze kochała piękne widoki i widziała ich w życiu sporo, ale czegoś tak wspaniałego, nie umiałaby sobie nawet wyobrazić.
— To Hogwart — powiedział Hagrid i uśmiechnął się do niej z sympatią.
Tiara Przydziału wysłała ją do Gryffindoru.
Tak jak brata.
*
Lucy z ciekawością rozglądała się po pokoju. Tak naprawdę, to bardzo jej się tu podobało. Miękki chodnik, łóżko z baldachimem, grube zasłony. Nigdy wcześniej nie mieszkała w takich luksusach; Ciotka była oszczędna aż do przesady, wierzyła bowiem święcie, iż życie w spartańskich warunkach kształtuje charakter. Może i tak, ale Lucy uwielbiała sypiać w wygodnych łóżkach i wcale nie przerażała jej myśl o jakiejś tam skoliozie kręgosłupa moralnego. Tak więc, mieszkanie było OK. Jedzenie też. Wczorajsza kolacja przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Najwspanialsze było jednak to, że mogła jeść, co chciała, i nikt nie wmuszał w nią kosmicznych ilości kiszonej kapusty tylko dlatego, że zawarta w niej witamina C chroni przed grypą.
Może więc życie tutaj nie okaże się tak tragiczne? Gdyby tylko udało się znaleźć choć jedną przyjaciółkę! Z nadzieją popatrzyła na swoje trzy współlokatorki. Wszystkie były pierwszoroczne. Jednakże zielonooka Deidre McQuinn i złotowłosa Cathy Malcolm od razu onieśmieliły ją swoją urodą tudzież nadmierną pewnością siebie. Lucy, której poczucie własnej wartości było bliskie zeru, instynktownie unikała takich osób. Natomiast jej nadzieje wzbudziła trzecia dziewczynka — Joyce Addams. Była to niewysoka, drobna osóbka o ogromnych czarnych oczach, długich czarnych włosach i w czarnej sukience. Poza tym miała ironiczny uśmiech i oryginalny, amerykański akcent.
— Rodzina sobie ze mną nie radzi — oświadczyła już pierwszego dnia. — Dlatego przysłali mnie tutaj. Uważają, że angielskie, bardziej tradycyjne podejście do magii nieco mnie zresocjalizuje — dodała tonem eksperta.
— Ja tam nie mam do magii żadnego podejścia. — odparła Lucy z rezygnacją w głosie. — Najchętniej uprawiałabym czary czysto teoretycznie.
2 września 1974, poniedziałek
Rano okazało się, że będzie musiała stawić czoła jeszcze jednemu problemowi. Warkocze. Te znienawidzone, potterowskie warkocze! Już od pół godziny stała przed łazienkowym lustrem i próbowała je zapleść. Jednak zupełnie nie mogła sobie z nimi poradzić. Włosy wciąż wymykały się z więzów i tańczyły jak żywe dookoła jej twarzy. Z przerażeniem stwierdziła, że na pewno nie zdąży na pierwszą lekcję. Już miała się rozpłakać z bezsilności, gdy zobaczyła, że ktoś wchodzi do łazienki. Była to bardzo ładna dziewczyna, mniej więcej w wieku jej brata. Bardzo szczupła i zgrabna, miała miły uśmiech, zielone oczy i kasztanowe loki. Chciałabym wyglądać tak jak ona — pomyślała Lucy z zazdrością.
*
Lilka otworzyła drzwi od łazienki i nieoczekiwanie zobaczyła ciekawą scenę. Przed lustrem stała mała, pyzata dziewczynka i bezskutecznie próbowała zapleść swoje długie włosy. W jej dużych, niebieskich oczach malowała się taka rozpacz, że Lilce zrobiło się jej żal.
— Może ci pomóc? — zapytała łagodnie.
Mała spojrzała na nią z nadzieją.
— Gdybyś mogła — wyszeptała. — Ciągle mi się plączą. W domu plotła mi je ciocia — dodała wyjaśniająco.
Uśmiechnęła się do dziewczynki, wzięła z jej ręki szczotkę i zaczęła poskramiać niesforne pasma.
— Piękne włosy — powiedziała z podziwem. — Jak się nazywasz? — dodała po chwili, chcąc podtrzymać konwersację.
— Lucy Potter.
— Lily Evans, miło mi. Zaraz, zaraz — zastanowiła się chwilę. — Czy James Potter to twój krewny?
— Tak, to mój brat — wyszeptała Lucy z rezygnacją. Znowu ktoś pytał ją o brata.
— Oj, powinnam się od razu domyślić — kontynuowała Lilka. — Jesteście do siebie bardzo podobni. No, skończone — oświadczyła, zawiązując błękitną kokardę na końcu długiego warkocza. — Możesz pędzić na lekcje. A swoją drogą — dodała już na odchodnym — poszukam ci jakiegoś dobrego zaklęcia zaplatającego. Na pewno się przyda.
— Dziękuję — wyszeptała Lucy i radośnie uśmiechnęła się do starszej koleżanki.
*
— Super! — zawołała podekscytowana Joyce. — Marzyłam o tym, żeby się nauczyć latać na miotle!
Lucy nie podzielała jej entuzjazmu i z nieukrywaną odrazą patrzyła na tradycyjny, czarodziejski środek lokomocji, który leżał u jej stóp.
— Ja mam na to wsiąść? — zapytała, patrząc bezradnie na koleżankę. — Nigdy w życiu!
— Boisz się? — zdziwiła się Joyce. — Słyszałam, że Potterowie mają latanie we krwi. Przecież twój brat...
— Jeżeli jeszcze raz wspomnisz o moim bracie, to wyrwę ci wszystkie włosy! Jeden po drugim — syknęła wściekle.
— Super! — ucieszyła się Joyce. — Uwielbiam takie pieszczoty. Pewnego dnia moja kuzynka...
Jednak Lucy nie dane było dowiedzieć się, co zrobiła kuzynka Joyce, ponieważ na boisko wkroczyła właśnie profesor Hooch. Zatrzymała się na środku placu i przenikliwym wzrokiem zlustrowała grupę wystraszonych pierwszaków.
— Gryfoni i Ślizgoni? — zapytała retorycznie. — Zobaczymy, jak wam będzie szło latanie.
Szybko, bez zbędnych dygresji, poinstruowała uczniów, jak przywołać miotłę i jak jej dosiąść. Lucy była coraz bardziej przerażona. Jednakże znowu nie miała wyjścia. Zdesperowana przerzuciła nogę przez trzonek, odepchnęła się od ziemi i odruchowo zamknęła oczy. Miotła szybko uniosła się do góry, a jej natychmiast zrobiło się niedobrze. Wciąż zaciskając powieki, pochyliła się do przodu i po chwili już leżała na trawniku. Jej nieoczekiwane lądowanie wywołało ogromną wesołość, zwłaszcza wśród Ślizgonów. Przez moment leżała bez ruchu, wsłuchując się w rozbawione głosy kolegów. Wreszcie odważyła się otworzyć oczy i wtedy zobaczyła, że profesor Hooch pochyla się nad nią z niepokojem.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho.
— Tak — wyszeptała Lucy. — Ja mam lęk wysokości.
— Czy ty aby na pewno jesteś siostrą Jamesa? — zdziwiła się nauczycielka, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem. Ona też.
3 września 1974 roku, wtorek
Wieść o jej przygodzie natychmiast rozniosła się po całej szkole. W związku z tym Lucy doszła do wniosku, że jej nadzieje na ułożenie sobie tutaj znośnej egzystencji okazały się płonne. Natomiast zrozumiała, że jest wymarzonym materiałem na szkolną ofiarę. Wszyscy spoglądali na nią z rozbawieniem i szeptali za plecami, natomiast Ślizgoni dokuczali jej zupełnie otwarcie. Miała wręcz wrażenie, że ogłosili konkurs na najbardziej poniżające przezwisko.
— O nie! Znowu! — jęknęła w duchu, widząc sporą grupę Ślizgonów, której jak zwykle przewodził Freddy Blacknight. Gdy zbliżyli się do niej spojrzał na nią z politowaniem i zaśmiał się złośliwie.
— Cześć, fajtłapo!
Po raz kolejny tego dnia zachciało się jej płakać i uciec stąd jak najdalej. Marzyła by wrócić do domu, do Ciotki, do sześciu kotów i nawet do kiszonej kapusty. Łzy same płynęły po jej policzkach, wywołując nową falę wesołości wśród prześladowców. Nagle wszystkie śmiechy ucichły. Szybko podniosła oczy i ujrzała swojego brata, który trzymając ręce w kieszeniach, bacznie rozglądał się wokoło. Za nim stali Syriusz, Remus i Peter. Ich miny zdecydowanie nie wróżyły niczego dobrego.
— Czy ktoś tu wspominał o mojej siostrze? — zapytał James z pozornym spokojem. — Czy też może się przesłyszałem?
— Twoja siostra jest dziś szkolną gwiazdą. Wszyscy o niej mówią — oświadczył ironicznie Freddy.
— W takim razie proponuję, aby wszyscy zmienili temat! — James podniósł głos o kilka tonów. — Nie życzę sobie, aby ktokolwiek jej dokuczał! Jeśli ktoś chce powiedzieć o niej coś niepochlebnego, to proszę, aby podyskutował sobie ze mną na boku! — powiedział dobitnie, a jego mina nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, co do formy tej dyskusji.
— Strasznie się boję! Co ty mi możesz zrobić?! — zaperzył się Freddy.
— Możesz się zaraz się przekonać — powiedział Remus i położył rękę na ramieniu Lucy.
Patrzyła na nich z niedowierzaniem.
— Chodź, mała — zawołał James. — I pamiętaj, że nikt nie ma prawa ci dokuczać! Jeśli spróbuje — powiedz natychmiast, a my to już załatwimy!
— Dziękuję — wyszeptała i znowu poczuła, że życie wcale nie jest takie straszne, a posiadanie starszego brata miewa nieoczekiwanie swoje dobre strony.
*
— Widzę, że masz jeszcze jakieś resztki uczuć rodzinnych — w głosie Petera dźwięczał śmiech.
— To moja siostra i nikt obcy nie będzie jej dokuczał! — odpowiedział James ze złością.
— Ale ty też jesteś dla niej okropny — indagował go nadal przyjaciel.
— No tak, ale ja to zupełnie inna sprawa — roześmiał się Potter. — Smarkula musi znać swoje miejsce, bo inaczej mnie zamęczy. Łazi za mną, od kiedy skończyła cztery lata. Wy jej jeszcze nie znacie!
10 marca 1975 roku, poniedziałek
James wpadł na nowy pomysł. Jak zwykle genialny. Właśnie tłumaczył kolegom szczegóły zawiłego planu, gdy usłyszał za plecami głos profesor McGonagall:
— Panie Potter, proszę na chwilę do mojego gabinetu.
— Tak, oczywiście — odparł James i rozejrzał się niespokojnie. Czyżby Minerwa ostatnio zaczęła posługiwać się telepatią? Cóż, w jej przypadku wszystko było możliwe.
Z ociąganiem ruszył za profesorką, robiąc w duchu szybki rachunek sumienia. Wynikało z niego niezbicie, że tego dnia nie zdołał jeszcze zgrzeszyć żadnym czynem. Najwyżej myślą i mową. Pocieszał się jednak tym, że za planowanie psoty nikt jeszcze w Hogwarcie szlabanu nie dostał. Jednak to go jakoś nie uspokajało i dlatego próg gabinetu przekroczył z duszą na ramieniu. Stanął grzecznie zaraz przy drzwiach, a McGonagall usiadła na krześle i popatrzyła na niego z uwagą.
— Panie Potter, poprosiłam tu pana, ponieważ chciałabym porozmawiać o pańskiej siostrze — zaczęła. — Myślałam już o tym, aby wysłać list do pani Belli, ale postanowiłam najpierw porozmawiać z panem.
— Czy Lucy zrobiła coś złego? — zapytał James i popatrzył na profesorkę ze zdumieniem. Jakoś nie był w stanie uwierzyć, że jego siostra mogłaby narozrabiać na własną rękę.
— Martwię się o nią — kontynuowała McGonagall spokojnym tonem. — Zupełnie nie radzi sobie z nauką. Nie tylko transmutacji — dodała. — Otrzymuję sygnały, że z innych przedmiotów także ma duże zaległości. To niepokojące, gdyż tylko profesor Binns nie ma do niej żadnych zastrzeżeń.
— Nie miałem pojęcia, że sytuacja tak się przedstawia — stropił się James. — Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Przecież codziennie się uczy. Może to kwestia zdolności? — zapytał z wahaniem.
— Raczej nie — odparła Minerva, kręcąc przecząco głową. — Talentu jej nie brakuje. Myślę — tu spojrzała na niego uważnie — że jest tak samo zdolna jak pan. Wszystko rozumie, ale ma problem z utrwalaniem nabytych wiadomości.
— Już wiem, w czym rzecz — powiedział James, patrząc nauczycielce prosto w oczy. — Bardzo proszę nie niepokoić ciotki. Zajmę się moją siostrą.
— Na to właśnie liczyłam, panie Potter — uśmiechnęła się McGonagall i skinęła głową z zadowoleniem.
*
James wpadł jak burza do pokoju wspólnego i szybko rozejrzał się wokoło. Nie było wątpliwości, że kogoś szuka.
— Co się stało? — zapytał Syriusz, z trudem próbując ukryć zaciekawienie. — Masz szlaban?
— Gdzie jest Lucy? — Potter zupełnie zignorował pytanie przyjaciela. — Ona mnie kiedyś wykończy — dodał zrezygnowanym tonem.
— Coś zbroiła? — zainteresował się Remus.
— Eee, chyba nie — stwierdził Peter z powątpiewaniem.
— McGonagall dała mi właśnie do zrozumienia, że jestem wyrodnym bratem. Moja własna siostra nie radzi sobie z nauką, a ja nic o tym nie wiem — wyjaśnił James i pokręcił głową z niezadowoleniem. — Muszę coś zrobić, bo jeśli zawali rok, ciotka będzie jęczeć przez najbliższe pięć lat.
— Gdyby czas, który spędza na włóczeniu się za nami, poświęcała na naukę, to byłaby najlepszą uczennicą w szkole — zauważył Syriusz trzeźwo.
— Nie przesadzasz? — zapytał Peter. — Ja chyba nigdy nie widziałem jej bez książki. Teraz też pewnie siedzi w bibliotece.
— Zdaniem McGonagall ma problemy z utrwalaniem wiedzy — tłumaczył James.
— No to trzeba by ją trochę podszkolić — powiedział Remus takim tonem, jakby stwierdzał najoczywistszy fakt. — Ja mogę się zająć obroną przed czarą magią.
— Dzięki — powiedział James, patrząc na niego z wdzięcznością. — W takim razie ja powbijam jej do głowy eliksiry razem z zielarstwem.
— To ja wezmę transmutację — westchnienie Syriusza obrazowało cały ogrom jego poświęcenia. — Ale nie jestem pewny, czy na którejś lekcji nie zamienię jej w żabę, bo czasem brak mi do niej cierpliwości.
— A ja? — zapytał niecierpliwie Peter.
— Hm, zostały zaklęcia... — zastanawiał się James, marszcząc brwi. — Wybacz, mały, ale to nie twoja specjalność. Lepiej się weź za swoje lekcje, bo będziemy mieć na głowie jeszcze ciebie.
— Jak uważasz — w głosie Petera dźwięczała uraza.
— Zaklęcia... — wyszeptał Remus i zamyślił się głęboko.
— Zaklęciami ja się zajmę — dźwięczny dziewczęcy głos odezwał się z kąta pokoju. — Jestem z tego całkiem niezła.
Lilka Evans, dotąd przez nich niezauważona, właśnie podnosiła się z fotela.
— Naprawdę? — zapytał James i popatrzył na nią rozjaśnionym wzrokiem. — Mogłabyś?
— Oczywiście — Lilka z uśmiechem skinęła głową. — Ja bardzo lubię twoją siostrę.
*
— Lucy, skup się — powiedział łagodnie Remus. — Skup się na tym, co do ciebie mówię.
— Nie potrafię — odparła z rozpaczą w głosie. — Jestem taka tępa!
— Nie opowiadaj głupstw — rzucił z przyganą. — To nie jest kwestia zdolności, ale wiary w siebie.
*
— Ja już nie mogę — jęknęła.
— Możesz — James był bezlitosny. — Nie dostaniesz do ręki podręcznika historii magii, dopóki bezbłędnie nie wyrecytujesz tego przepisu. Powtarzaj głośno wszystko od początku!
Po upływie trzydziestu minut Lucy, stojąc na baczność, recytowała z przejęciem.
— Aby sporządzić eliksir nasenny, należy przygotować pazur nietoperza, jeden włos z ogona magicznego kota szorstkofutrego, szczyptę kamienia księżycowego, przednie łapki muchy tse-tse, trzy krople krwi ropuchy, ząbek czosnku, sowie piórko, liść mięty, parę skrzydeł komara i jedną czarną jagodę.
— Wiedziałem, że się wreszcie nauczysz — stwierdził z satysfakcją. — Powtórz to jeszcze raz!
*
— Wyobraź sobie, że masz zamiar wieczorem poczytać książkę, a wszystkie koleżanki chcą już iść spać. Co wtedy robisz? — zapytała Lilka i popatrzyła na nią wyczekująco.
— Chowam się z nią pod kołdrą — odpowiedziała szybko.
— Dobrze — Lilka kiwnęła głową. — Ale pod kołdrą jest ciemno. Jakiego zaklęcia użyłabyś, żeby trochę sobie poświecić?
— Lumos — odparła Lucy i wolno wyciągnęła różdżkę.
— Świetnie! — Lilka pokiwała głową z uznaniem. — A gdybyś chciała zajrzeć do Huncwotów, a oni zamknęliby drzwi? Na klucz, a nie zaklęciem — dodała wyjaśniająco.
— Alohomora!
— A nie mówiłam, że zaklęcia to bardzo przydatny przedmiot?
*
— Jeśli jeszcze raz powiesz, że nie rozumiesz takiej prostej rzeczy, to zrobię ci krzywdę — stwierdził Syriusz, załamując ręce.
— Nie rozumiem — powtórzyła i wbiła wzrok w czubki swoich butów.
— Może z tobą jest jednak coś nie tak? — przyglądał się jej badawczo.
— A może to nauczyciel jest kiepski? — patrzyła na niego wzrokiem niewiniątka.
— Trzymajcie mnie — udał, że zgrzyta zębami. — Nauczyciel może nie jest najlepszy, ale nauczy cię tego, choćby miał wyjść z siebie i stanąć obok.
II.
31 sierpnia 1975, niedziela
Lucy postawiła kufer na środku pokoju i zaczęła pakowanie. Równiutko układała swoje książki, czarodziejskie przyrządy oraz starannie uprasowane ubrania. Każdy wkładany przedmiot odznaczała na długiej liście, którą, jako osoba przezorna, wczoraj własnoręcznie sporządziła. Chciała mieć pewność, że nie zapomni o niczym. Wyjazd do szkoły to przecież poważna sprawa! Prawdę mówiąc, cieszyła się, że wakacje już się skończyły. Wracała do Hogwartu z przyjemnością. Znała już to miejsce i nawet bardzo je polubiła. Na dodatek, obecność brata i jego przyjaciół gwarantowała dostateczną ilość rozrywek. Natomiast w domu z każdego kąta wiało nudą. Oczywiście James bawił się świetnie. Chodził po mugolskim Londynie, wpadał na Pokątną oraz odwiedzał swoich kolegów. Natomiast ona cały czas spędzała z Ciotką, a jedyną podróż odbyła do Szkocji, do bardzo dalekich krewnych. Co to był za koszmar! Wszyscy próbowali ją wychowywać. Na samo wspomnienie ciągłych uwag i pouczeń, w których przodował wuj Bill Potter, Lucy poczuła dreszcz. Co prawda, Ciotka też wygłaszała monologi umoralniające, ale nigdy nie były one tak uszczypliwe. Zresztą do narzekań opiekunki zdążyła się już przyzwyczaić. Gdy Bella rozpoczynała swój wywód, ona po prostu się wyłączała. Profilaktycznie robiła skruszoną miną i pozwalała swobodnie bujać wyobraźni. Musiała to robić, bo gdyby przyjmowała do wiadomości wszystkie uwagi i pretensje, to dawno straciłaby tę resztkę pewności siebie, która jej jeszcze pozostała. Ostatnio jednak Ciotka ją zaskoczyła, gdyż powiększyła arsenał swoich metod pedagogicznych o wychowanie przez pracę. Chcąc ukierunkować aktywność siostrzenicy na właściwe tory, przez całe wakacje zamęczała ją ręcznymi robótkami, które ponoć wspaniale ćwiczą cierpliwość. Prawdę mówiąc, Lucy nie widziała w tym większego sensu, bo akurat tej cechy nigdy jej nie brakowało. Poza tym nie rozumiała, czemu ma w tym dłubać ręcznie, skoro do uruchomienia drutów można użyć jednego zaklęcia. Ćwiczyła jednak posłusznie (posłuszeństwo także było jej mocną stroną) i z dumą przyznawała, że nieźle jej to dzierganie wychodziło. Zrobiła nawet sweter dla Jamesa, a on go łaskawie przyj...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]