[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Barbara CartlandWYJĄTKOWA MIŁOŚĆOd Autorki
Dziewczęta, które ukończyły osiemnaście lat, mogą wstępować do klasztoru.
Przez dziewięć miesięcy są postulantkami, przez następne dwa lata - nowicjuszkami, a potem, jeśli wciąż czują powołanie, składają swoje ostateczne śluby podczas mistycznej ceremonii w klasztorze.
Ślubując porzucenie dotychczasowego życia, stają się służebnicami Pańskimi i otrzymują złote obrączki, często w kształcie krzyża. Po złożeniu ślubów rzadko opuszczają zakon, do którego wstąpiły dobrowolnie. Ale kilka z nich uczyniło to. Wyszły za mąż, urodziły dzieci i napisały wspomnienia o swoich przeżyciach w klasztorze.
Rozdział 1 1869Markiz Okehampton poczuł, że jest śpiący. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na to, że przez dwie godziny kochał się szaleńczo z Yasmin Caton. Uważał ją za jedną z najbardziej namiętnych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkał. I najrozkoszniejszą istotę pod słońcem. Ale na dzisiaj miał już dosyć. Jakikolwiek ruch sprawiał mu ból i nagle zapragnął znaleźć się w powrotnej drodze do swojego domu przy Park Lane w Londynie. Poruszył się, by wstać z łóżka, ale Yasmin, która leżała przy nim, powiedziała półgłosem:
- Muszę ci coś powiedzieć, Rayburnie. - Markiz wydał odgłos, który z trudem można by nazwać pytaniem. Yasmin mówiła dalej: - Dziś po południu dostałam wiadomość z Paryża, że Lionel doznał bardzo poważnego ataku apopleksji.
Markiz zesztywniał.
- Dziś po południu?! - wykrzyknął. - A ty spędziłaś tu ze mną cały wieczór?
- Nikomu o tym nie mówiłam. Tak bardzo pragnęłam się z tobą zobaczyć.
Markiz zamilkł zdziwiony.
Lord Caton był niezwykle dystyngowanym człowiekiem i ważną osobistością na dworze królewskim. Do Paryża udał się ze specjalną misją by zobaczyć się z cesarzem. Choć wydawało się to niewiarygodne, był czterdzieści lat starszy od swojej żony. Jeśli ucierpiał na skutek tak poważnego ataku, to tym bardziej Yasmin powinna być u boku męża.
Jak gdyby odgadując myśli markiza, lady Caton powiedziała:
- Oczywiście jutro rano bezzwłocznie wyjeżdżam do Paryża, ale dziś musiałam cię zobaczyć Rayburnie, musiałam!
- W takim razie, jeśli wyjeżdżasz tak wcześnie... - zaczął markiz.
- Chętnie wstałby już, ale Yasmin położyła rękę na jego piersi i wyszeptała:
- Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze.
- O czym? - zapytał.
- Będę miała dziecko!
Markiz oniemiał.
- Teraz pozostaje nam, najdroższy - kontynuowała Yasmin Caton - czekać na śmierć Lionela, która, zdaniem lekarzy, nastąpi niedługo, a potem pobrać się w tajemnicy, na przykład we Francji.
Markiz pomyślał, że się przesłyszał.
- Potem - ciągnęła Yasmin – pojedziemy w bardzo długą podróż poślubną, a później ogłosimy, że pobraliśmy się kilka miesięcy wcześniej. I chociaż dziecko urodzi się przedwcześnie, nie będzie żadnych wątpliwości, że nie jest twoje.
Markiz wciąż nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Yasmin przysunęła się do niego i odezwała się pieszczotliwym tonem:
- Będziemy bardzo szczęśliwi, najdroższy, a kiedy zostanę twoją żoną, spełnią się moje wszystkie marzenia.
Markiz zdawał sobie sprawę, że dla wielu kobiet poślubienie go było szczytem marzeń. Ale on nie miał zamiaru żenić się, a na pewno nie z kobietą, z którą miał romans.
Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Nic dziwnego; był nie tylko niezmiernie przystojny i pociągający, ale również jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Od czasu gdy ukończył uniwersytet w Oksfordzie, namawiano go, by się ożenił. Jego krewni padali prawie na kolana, błagając go, by się ustatkował i postarał o dziedzica. Jednak markiz dał wszystkim jasno do zrozumienia, że nikt, ale to nikt nie będzie wybierał dla niego żony. Nie był właściwie pewien, jaka miałaby ona być, ale wiedział, że kobieta, która zdradzała z nim swojego męża, nie zostanie jego żoną.
Jego znajomi z eleganckich kół towarzyskich zapewne wyśmialiby go za takie zasady, gdyż sam książę Walii był tym, który po raz pierwszy ułatwił mężczyźnie nawiązanie romansu z kobietą z jego własnej klasy.
Zainteresowanie Jego Książęcej Mości osobą księżniczki de Sagan oraz innymi pięknymi kobietami było powodem wielu komentarzy, jednak odmieniło zasady towarzyskie niezmiennie przestrzegane, choć nigdzie nie zapisane, przez tych, którzy należeli do wyższych sfer.
Zatem markiz kochał się z uroczymi kobietami, które go pociągały, i nikt nie potępiał jego zachowania. Yasmin była dla niego jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Od pierwszej chwili, kiedy zostali sobie przedstawieni, narodziła się między nimi jakaś wibracja, która szybko doprowadziła ich do romansu. Przynajmniej tak traktował ich znajomość markiz, ale teraz okazało się, że Yasmin bynajmniej nie uważała tej przygody za zakończoną. To, co mu wyznała, nie tylko go zdziwiło, ale również przeraziło. Wiele razy znajdował się w różnych sytuacjach, teraz jednak przemknęło mu przez myśl, że ta była bardziej niebezpieczna niż jakakolwiek do tej pory.
Kiedyś o włos ominęły go kule i cudem uniknął śmierci na morzu. I teraz też potrzebny był jeszcze jeden cud, by uniknąć pułapki, w której byłby więźniem do końca swego życia.
Markiz był przebiegły i bystry, ale przez chwilę poczuł pustkę w głowie i nie mógł pozbierać myśli. Nie przewidział, że Yasmin Caton znajdzie sposób, by go doprowadzić do ołtarza. Postawiła go w sytuacji, z której dżentelmen nie miał wyjścia.
Na początku pomyślał, że może rzeczy nie wyglądają tak źle, jak Yasmin je przedstawiła, i że lord Caton nie umrze. Potem jednak zdał sobie sprawę, że gdy widział ostatnio jego lordowską mość w zamku królewskim w Windsorze, zwrócił uwagę, że jest mizerny i zmęczony, i że wygląda na jeszcze starszego, niż jest w rzeczywistości.
Markiz gorączkowo szukał odpowiedzi na propozycję Yasmin, ale zanim to zrobił, Yasmin odezwała się:
- Kocham cię, Rayburnie, całym moim sercem. Wiem, że i ty mnie kochasz. Czy może być coś cudowniejszego od dania tobie syna?
Powiedziała to z przesadnym entuzjazmem, który markiz słyszał w jej głosie już nieraz. Nagle doznał olśnienia. Przypomniał sobie pewną rozmowę, która miała miejsce niedługo po poznaniu Yasmin Caton.
Siedział w Klubie u White'a z jednym ze swoich przyjaciół, Harrym Blessingtonem, z którym służył kiedyś w tym samym pułku. Rozmawiali o kolejnym przyjęciu, które miał wydać markiz w swojej odziedziczonej po przodkach rezydencji wiejskiej - zamku Okehamptonów - położonej nad morzem w hrabstwie Sussex.
Rzadko urządzał przyjęcia, w których nie uczestniczyłby Harry, szczególnie kiedy zapraszano na nie piękności interesujące obu przyjaciół. Powoli, jakby szedł po omacku w ciemnościach, markiz przypominał sobie, o czym wtedy rozmawiali.
- Przypuszczam, że zaprosisz Yasmin Caton? - zapytał Harry. - Widziałem cię z nią zeszłej nocy.
- Jest niezwykle piękna! - odpowiedział markiz.
- Zgadzam się z tobą. Moja matka, która zna jej rodzinę, często mówiła, że to zbrodnia zmuszać tak śliczną dziewczynę do poślubienia mężczyzny, który mógłby być jej ojcem.
- Skoro Caton jest bogaty i odgrywa ważną rolę na dworze, zapewne uważano, że tylko to się liczy - odpowiedział cynicznie markiz.
- Chyba masz rację - zgodził się Harry. - I zaprowadzili Yasmin do ołtarza, zanim skończyła osiemnaście lat. Oczywiście nie miała pojęcia, jakim nudziarzem okaże się Caton!
- Prawie nigdy z nim nie rozmawiałem.
- Parę dni temu na kolacji w zaniku w Windsorze siedział obok mnie przez dwie godziny -jęknął Harry - i mówił tak monotonnym głosem, że myślałem, iż oszaleję!
- W takim razie - markiz przypomniał sobie, że powiedział to z uśmieszkiem - muszę pocieszyć jego żonę.
- Ożenił się z nią, by urodziła mu spadkobiercę - powiedział w zadumie Harry - bo z pierwszą żoną miał tylko córki, ale od matki wiem, że znowu rozwiały się jego nadzieje.
Markiz nie słuchał wtedy Harry'ego zbyt uważnie, ale teraz przypomniał sobie, co powiedział przyjaciel:
- Rok po ślubie piękna Yasmin spadła z konia podczas polowania i to najwidoczniej położyło kres jej nadziejom na urodzenie syna!
Słuchając opowieści Harry'ego jednym uchem, markiz myślał wtedy tylko o urodzie Yasmin. Planował także, że będzie miał okazję powiedzieć jej to w sposób o wiele bardziej wymowny, niż mógł to uczynić słowami.
Teraz to, co usłyszał od Harry'ego, przypomniało mu się i było jak światło rozdzierające ciemność. Zrozumiał, że Yasmin ucieka się do podstępu, a jego, Bóg świadkiem, już niejeden raz różnymi sposobami próbowano zaciągnąć do ołtarza.
Odrętwienie, jakie odczuwał i które odurzyło go, minęło. Teraz mógł jasno myśleć. Przecież nie dał się jeszcze złapać w pułapkę. Chciał jedynie odejść bez niepotrzebnych awantur.
Powiedział na głos:
- Sądzę, że za daleko wybiegasz w przyszłość. Teraz musisz wyjechać do Paryża i miejmy nadzieję, że nikt nie dowie się, iż jadłem z tobą kolację po tym, jak otrzymałaś wiadomość o chorobie twojego męża.
- List schowałam w kasetce na kosztowności - odparła Yasmin.
Markiz miał słabą nadzieję, że pokojówka Yasmin go nie przeczyta. Zdawał sobie sprawę z tego, jak służący potrafią plotkować, wiedział, że taka historia zaczęłaby krążyć po Mayfair szybciej niż wiatr północy.
- Bardzo rozsądnie - powiedział - ale teraz muszę już iść.
Yasmin starała się go zatrzymać w łóżku, lecz markiz podniósł się i zaczął się ubierać.
Położyła się więc na plecach, opierając się o poduszki, tak by markiz mógł podziwiać jej ciało, które często przyrównywał do perły.
Poprawiając krawat przed lustrem nad kominkiem, markiz wyraźnie widział Yasmin. Ale teraz nie myślał o jej urodzie, tylko o tym, że stała się niebezpieczna.
Nigdy nie myślał, że jest inteligentną kobietą, ale nie przypuszczał, że jest tak bezwzględna. Yasmin zdawała sobie sprawę, że w żałobie po mężu nie będzie mogła brać udziału w życiu towarzyskim i może wtedy łatwo utracić markiza. Dlatego wymyśliła jedyną rzecz, która mogła całkowicie i bezwzględnie zmusić go do pozostania z nią. Jeśli, tak jak sobie planowała, pobraliby się w ciągu miesiąca lub dwóch, a może wcześniej, markiz po pewnym czasie dowiedziałby się, że dziecko było tylko wytworem jej wyobraźni.
Markiz wcisnął się w swój wieczorowy surdut i zbliżył się do łóżka. Yasmin wyciągnęła ręce, ale nie pocałował jej. Wiedział, że przyciągnęłaby go do siebie i znowu trudno byłoby mu się od niej uwolnić.
Przybliżył jedynie jej dłonie do swoich ust i złożył pocałunek najpierw na jednej, potem na drugiej dłoni.
- Uważaj na siebie, Yasmin - powiedział cicho.
- Będziesz o mnie myślał, najdroższy? - zapytała. - Będę liczyć godziny do naszego kolejnego spotkania.
Nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Gdy je otwierał, Yasmin zawołała:
- Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć...
Nie zdążyła dokończyć. Drzwi zamknęły się, gdy jeszcze mówiła. Usłyszała, jak markiz schodzi szybko po schodach wyłożonych grubymi dywanami w kierunku drzwi wejściowych. Na zewnątrz stał jego powóz i gdy tylko markiz się pojawił, lokaj zeskoczył z kozła, by otworzyć drzwiczki. Mimo iż Okehampton był trochę wcześniej niż zwykle, służący już na niego czekali.
W przeciwieństwie do wielu swych znajomych, markiz był wyjątkowo uprzejmy wobec służby. Gdy wiedział, że kolacja przeciągnie się do późnych godzin nocnych, zamawiał powóz na stosowną porę. Zawsze irytowała go świadomość, że jego stangret i konie czekają na niego na dworze.
Kiedy wsiadł teraz do powozu, lokaj okrył jego kolana lekkim pledem. Gdy ruszyli, markiz pomyślał, że ucieka do nory niczym lis. Poczuł się tak, jakby brakowało tylko kilku sekund do tego, by ogary rozerwały go na kawałeczki. Skąd mógł przypuszczać, że Yasmin zniży się do tego, by oszukiwać go, uciekając się do najstarszego podstępu świata. Gdyby nie matka Harry'ego Blessingtona, znalazłby się w sytuacji bez wyjścia. Musiałby ulec Yasmin i ożenić się z nią, gdy tylko będzie wolna. Mógł odmówić, bo z punktu widzenia prawa dziecko było jej męża. Ale markiz wiedział, że takie postępowanie byłoby niegodne dżentelmena. Byłoby mu po prostu wstyd, a niewątpliwie członkowie Klubu u White'a nazwaliby go łobuzem.
Kobiety mogły oszukiwać i nikt ich nie potępiał. W rzeczywistości istniało dowcipne powiedzonko: „Ładna dama nie musi być dżentelmenem". Ale niepisane prawo dla dżentelmenów było bardzo surowe i każdy mężczyzna, który je łamał, był narażony na potępienie i na wykluczenie z towarzystwa.
Dojeżdżając do domu na Park Lane, markiz jasno sobie zdawał sprawę, że jeszcze niejedno go czeka. Jeśli lord Caton umrze - a wydawało się to nieuniknione - Yasmin nadal będzie uciekać się do różnych sztuczek.
Dzisiejszej nocy uniknął awantury, bo nie powiedział Yasmin o swoich podejrzeniach, ale w przyszłości trudno będzie uniknąć scen.
Markiz wzdrygnął się na samą myśl o tym. To, czego naprawdę nie lubił, to łzy i obwinianie przez kobietę, która już go dłużej nie interesowała. Rozstania zawsze oznaczały płacze w stylu: „Dlaczego już mnie nie kochasz?", „Co takiego zrobiłam, że cię tracę?", „Jak możesz być taki okrutny?" Wtedy myślał, iż nigdy nie będzie zdolny do zainteresowania się jakąkolwiek kobietą. A jednak zawsze już po kilku dniach spotykał uroczą osóbkę, która prowokacyjnie wydymała usta, a w jej oczach pojawiała się zachęta, i wtedy czuł, jak go ogarnia ciepło pożądania, i wiedział, że wcześniej czy później będzie trzymał ją w swych ramionach.
- Problem polega na tym, że jesteś piekielnie przystojny! - powiedział mu kiedyś Harry.
- To chyba nie moja wina! - zaśmiał się markiz.
- Twój ojciec był jednym z najlepiej prezentujących się mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałem - ciągnął Harry. - Twoja matka była śliczna! Rozumiem, dlaczego po jej śmierci trudno mu było znaleźć kogoś na jej miejsce, chociaż na pewno musiało być mnóstwo kandydatek.
Markiz pomyślał teraz, że była to prawda, i kiedy służący pomógł mu się rozebrać i położył się do łóżka, przyłapał się na myśleniu nie o Yasmin, a o swojej matce.
Była piękna aż do dnia swojej śmierci, pomimo białych włosów i pokrytej bruzdami twarzy. Gdy była młodą dziewczyną jej uroda zapierała dech w piersiach. Ale nie tylko wygląd miał znaczenie, myślał markiz, lecz przede wszystkim jej łagodność, słodycz i miłość. Co więcej, nigdy nie wątpił, że jedynym mężczyzną w jej życiu był jego ojciec. Matce nie przyszłoby do głowy zdradzić męża, tak jak nie myślała o locie na księżyc!
„Jakim cudem mogłem rozważać poślubienie kogoś takiego jak Yasmin, żeby nie wiem jak była piękna - pytał siebie - potem zastanawiałbym się, ilu mężczyzn siedzących przy moim stole było jej kochankami lub nimi zostanie".
Zarazem wszystkie dziewczęta, jakie spotykał, a nie było ich wiele, wydawały mu się bez ogłady, nieładne i na ogół rozpaczliwie nieśmiałe. Defilowały przed nim, kiedy tylko ich ambitne matki znalazły ku temu okazję: na balach, przyjęciach w rezydencjach wiejskich, których panie domu miały niezamężne córki, albo na proszonych obiadach. Znalazłszy się obok osiemnastoletniej dziewczyny, markiz dokładnie wiedział, dlaczego posadzono ją koło niego. Jakże jednak mógłby poślubić pannę, która, choćby pochodziła z wyższych sfer, zaczęłaby go nudzić śmiertelnie z chwilą włożenia jej na palec obrączki ślubnej?
Znowu jego myśli powróciły do Yasmin. Zanim zasnął, postanowił, że jeśli tylko będzie to możliwe, nie zobaczy jej już nigdy więcej. Zapewne zasypie go ona listami, ale to nic niezwykłego. Pomyślał, że jest mało prawdopodobne, iż po śmierci lorda Catona wpadną na siebie na jakimś przyjęciu, ponieważ przez rok - zgodnie z przykładem danym przez królową - Yasmin będzie musiała powstrzymać się od wszelkich towarzyskich rozrywek.
Następnego ranka, kiedy o ósmej obudzono markiza, miał wrażenie, że po straszliwym koszmarze znowu zajaśniało słońce.
W pogodnym nastroju zszedł na dół na śniadanie. Ale jak gdyby duch Yasmin nie dawał mu spokoju, nagle zapragnął wyjechać na wieś. Miał zjeść obiad z księciem Walii, a wieczorem był zaproszony na kolację i bal, na którym spotkałby swoich przyjaciół i wiele piękności, które obecnie urzekały kręgi towarzyskie. Miał jednakże uczucie, że każda kobieta przypominałaby mu Yasmin i budziła podejrzenie, że poza pozornym pięknem kryją się kłamstwa i podstęp.
- Jadę na wieś - zdecydował markiz.
Wstał od stolika, przy którym jadł śniadanie, i poszedł do gabinetu. Był to przyjemny pokój z widokiem na mały ogród znajdujący się na tyłach domu. Za chwilę sekretarz miał mu tu przynieść korespondencję.
Pan Barrett był starszym człowiekiem, który pracował z ojcem markiza przez ostatnie lata jego życia i dzięki temu, że pozostał w tym domu, majątek był nadal świetnie zarządzany.
Markiz usiadł przy biurku pamiętającym jeszcze czasy króla Jerzego. Chwilę potem do pokoju wszedł pan Barrett.
- Dzień dobry, milordzie! - powiedział z szacunkiem. - Obawiam się, że mam trochę więcej listów niż zwykle.
Mówiąc to, położył przed nim dwa stosy kopert. Jedne były prywatną korespondencją i markiz wiedział, że pan Barrett nigdy by ich nie otworzył. W drugiej większej kupce znajdowały się zaproszenia i apele od instytucji dobroczynnych, których z roku na rok było coraz więcej.
- Czy jest coś ważnego, Barrett? - zapytał markiz.
- Nie więcej niż zwykle, milordzie, z wyjątkiem księdza, który czeka na spotkanie z panem.
- Ksiądz? - zapytał markiz. - Zapewne prosi o datek! Chyba możesz się nim zająć?
- Przybył, milordzie, w sprawie panny Zii Langley.
Markiz patrzył na sekretarza i przez chwilę nie mógł przypomnieć sobie, skąd zna to nazwisko.
- Czy masz na myśli córkę pułkownika Langleya? - zapytał po chwili.
- Tak, milordzie. Pamięta pan, że jest ona podopieczną waszej lordowskiej mości?
- Jezus Maria! - wykrzyknął markiz. - Zupełnie o niej zapomniałem! Rzeczywiście, ta dziewczyna była wychowywana przez swoją krewną.
- Tak jest, milordzie. Ma pan świetną pamięć - z podziwem powiedział pan Barrett. - Kiedy pułkownik Langley zginął, jego bratowa, lady Langley, postanowiła, że młoda panienka zamieszka z nią. Miała zająć się jej nauką.
- I co się dalej stało? Dlaczego dotyczy mnie ta sprawa? - zapytał markiz.
- Sądzę, że wasza lordowska mość musiał zapomnieć, chociaż poinformowałem pana pół roku temu, że lady Langley zmarła.
Markiz nie przypominał sobie tego, ale nie przerwał sekretarzowi i pan Barrett kontynuował:
- Wiadomość o tym pojawiła się w gazetach, ponieważ lady Langley pozostawiła bratanicy swojego męża całkiem pokaźną fortunę.
Markiz pomyślał, że w takim razie nikt nie będzie oczekiwał od niego, by utrzymywał podopieczną, której nigdy nie widział. W przeszłości, gdy odbywał służbę w kawalerii królewskiej, pułkownik Terence Langley był jego dowódcą. Ten czarujący mężczyzna i świetny jeździec od samego początku okazywał przyjaźń markizowi. Obydwaj zafascynowani końmi, poza obowiązkami w pułku spędzali razem sporo czasu.
Pułkownik Langley przyjechał kiedyś do zamku Okehamptonów, a markiz odwiedził swego przełożonego w jego wiejskiej posiadłości, gdzie pułkownik zwykle urządzał steeplechase, czyli biegi konne na przełaj z przeszkodami lub wyścigi konne w terenie zwane point-to-point.
Markiz przypomniał sobie o jednym wyścigu, który posiadał szczególnie niebezpieczną trasę. Zanim jeźdźcy wyruszyli, pułkownik powiedział:
- Proponuję, żeby wszyscy młodzi mężczyźni, którzy mają jakiś majątek, spisali na wszelki wypadek ostatnią wolę.
Taka rada należała do tradycji, więc wszyscy się roześmieli. Niektórzy spisali zabawne testamenty, które przeczytali na głos. Kiedy skończyli, ktoś zapytał pułkownika nieco zuchwale:
- A pan, sir? Nie spisał pan swojej woli?
- Nie - przyznał pułkownik.
- A więc dalej! - ktoś krzyknął. - Nie może pan dawać rozkazów, a sam ich lekceważyć!
Wszyscy sporo wypili, Langley był w dobrym humorze, spisał więc testament, w którym rozdzielił swój majątek. Jak markiz przypomniał sobie później, dom pozostawił żonie, konie - bratu, kucyki do gry w polo - jednemu z oficerów z pułku, a świnie i krowy - różnym znajomym. Kiedy skończył, markiz zagadnął:
- A co z pańską córką? Nigdy jej nie widzieliśmy, czy ona naprawdę istnieje?
- Nie pozwolę, żebyście zawrócili jej w głowie! - odpowiedział pułkownik. - Ale jeśli już o niej mowa, zostawiam ją tobie, Rayburnie! Jesteś najbogatszy z całej tej gromady i przynajmniej, kiedy mnie zabraknie, urządzisz jej bal, na którym zostanie Królową Sezonu.
Wszystkich ubawił ten pomysł. Ale markiz, który wtedy jeszcze nie odziedziczył tytułu, odpowiedział, że jeśli pułkownik umrze tego dnia, to bal pokaże jej na przedstawieniu w teatrze, bo na prawdziwy go nie będzie stać.
Wszyscy śmieli się z żartu, wsiadając na konie przygotowane dosteeplechase, w którym, na szczęście, nikt nie zginął.
Dokładnie trzy lata później pułkownik Langley poniósł śmierć w fatalnym wypadku podczas jazdy powozem. Po jego śmierci okazało się, że nigdy nie spisał drugiego testamentu. Pozostawił tylko ten, który sporządził owego dnia przed zawodami. Żona zginęła razem z nim i markiz, posiadając już tytuł, został pełnoprawnym opiekunem córki pułkownika. W dniu pogrzebu Langleya i jego żony przebywał za granicą, ale pan Barrett nie omieszkał posłać wieńca z odpowiednim pismem. Czekał na powrót markiza, by powiedzieć mu, co się stało.
- Dobry Boże! - wykrzyknął wtedy markiz. - Co ja teraz zrobię z tą dziewczynką? A właściwie, ile ona ma lat?
- Piętnaście, milordzie, i nie musi się pan o nią martwić. Podczas pańskiej nieobecności skontaktowałem się z jej ciotką, lady Langley, bratową pułkownika. Zgodziła się, żeby panna Zia z nią zamieszkała. Zajmie się jej wykształceniem.
Markiz odetchnął z ulgą.
- Dziękuję, Barrett. Wiedziałem, że mogę polegać na tobie!
- Lady Langley jest bardzo zamożna, milordzie, więc chociaż pułkownik nie zostawił swojej córce zbyt dużo pieniędzy, to na niczym nie będzie jej zbywało.
- I to było wszystko - po tej rozmowie markiz nigdy więcej nie myślał o swojej podopiecznej.
Teraz zapytał:
- Dlaczego ten ksiądz chce się ze mną widzieć?
- Przyniósł list od panny Zii Langley - odpowiedział pan Barrett i położył list na biurku przed markizem.
Ton głosu sekretarza wydał się markizowi trochę zastanawiający.
- Zakładam, że już znasz jego treść. O co właściwie chodzi?
- Panna Langley prosi o pańskie pozwolenie, by mogła zostać zakonnicą!
- Zakonnicą?! - wykrzyknął markiz i otworzył kopertę.
Drogi Opieku...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]