[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robin CookOznaki życia
(Przekład Wiesław Martynow)
data pierwszego wydania oryginalnego: 1991
data wydania polskiego: 1997
Książkę tę dedykuję
niezliczonym parom,
narażonym na emocjonalne i fizyczne
udręki i cierpienia spowodowane niepłodnością
oraz współczesnymi próbami jej leczenia
PROLOG
16 lutego 1988
Zjadliwe bakterie napłynęły wartkim strumieniem, jakby trysnęły z rynsztoka. W jednej chwili miliony pałeczkowatych mikroorganizmów wypełniły światło jajowodów.
Bakterie w większości tworzyły małe zbite grudki. Osiadały na aksamitnych fałdach błony śluzowej, zagnieżdżały się w jej przyjaznych, żyznych zagłębieniach. Znajdowały tam niewyczerpane ilości pożywienia. Tam również wydalały swoje trujące produkty. Delikatne komórki wyścielające wnętrze jajowodów okazywały się bezradne w obliczu atakującej hordy. Gnilne wydaliny bakterii - wśród nich żrące proteiny i lipidy - parzyły jak kwas, powodując natychmiastowe uszkodzenie delikatnych rzęsek, których właściwym zadaniem było przesuwanie komórki jajowej w stronę macicy. Komórki walcowate uwolniły własne chemiczne substancje obronne oraz wysłały sygnały wzywające całe ciało na pomoc. Niestety, obronne wydzieliny nie mogły zaszkodzić bakteriom, których powierzchnię pokrywała brązowawa, woskowata warstewka lipidów.
Studenci medycyny świeżo po zajęciach z mikrobiologii z łatwością mogliby te bakterie rozpoznać. Lśniące woskiem ściany komórek bakteryjnych były kwasooporne. Miały zdolność pochłaniania różnych barwników i wykazywały odporność na próby odbarwienia za pomocą kwaśnych alkoholi. Studenci krzyknęliby zgodnie: „Gruźlica!”, odczuwając przy tym pewien rodzaj samozadowolenia.
Gruźlicze czy jakiekolwiek inne, dla komórek we wnętrzu jajowodów wszystkie bakterie oznaczały kłopoty. Uwalniane mediatory chemiczne zainicjowały złożony system obrony immunologicznej, skierowany przeciwko najeźdźcom. Ten system to cudo, które ulegało stałemu doskonaleniu od początku życia na Ziemi. Pod wpływem czynników chemicznych nastąpiły zmiany w miejscowych naczyniach krwionośnych. Wydatnie wzrósł w nich przepływ krwi, w ich ściankach zaś otworzyły się miniaturowe „okienka”, umożliwiające wypływ osocza do tkanek. Przez okienka te wydobywały się także granulocyty, wysoko wyspecjalizowane do walki z bakteriami komórki, tworzące pierwszą linię obrony. Granulocyty zaczęły wydzielać kolejne substancje chemiczne, wśród nich potężne enzymy. Przystąpiły także do bezpośredniej walki z drobnoustrojami. Przypominały jednak przy tym samobójczych lotników kamikadze, wszystkie bowiem ginęły wyczerpane walką z bakteriami. Ich miejsce zajęły wkrótce większe komórki nazywane makrofagami. Przyzwane sygnałami chemicznymi, przybywały one prosto ze szpiku kostnego. Podobnie jak granulocyty, po drodze musiały się wydostać z naczyń poprzez niewielkie pory. Zaraz po tym włączały się do szalonej bijatyki. W walce były skuteczniejsze od granulocytów.
Zpowodzeniem pochłaniały znaczne ilości bakterii. Wydzielały również pewne substancje do otoczenia, które coraz bardziej przypominało zielonkawą ropę. W ciągu siedmiu godzin na placu boju zaczęły się pojawiać limfocyty. Oznaczało to uruchomienie drugiego etapu obrony immunologicznej. Ponieważ organizm nigdy wcześniej nie zetknął się z bakteriami, jakie pojawiły się obecnie, toteż we krwi nie było specyficznych, skierowanych przeciw nim przeciwciał. Jednak proces ich wytwarzania właśnie się rozpoczął.
Gromadziły się limfocyty T, ulegające transformacji pod wpływem impulsów chemicznych.
Komórki te przywoływały kolejne falangi makrofagów, które z kolei wzmagały napływ limfocytów T. W ten sposób została uruchomiona samonakręcająca się spirala odporności typu komórkowego.
Po dwudziestu czterech godzinach od początku inwazji szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na niekorzyść bakterii. Zwyciężały komórki jajowodów, jednak zwycięstwo miało się okazać pyrrusowe. Rozległe obszary śluzówki uległy zniszczeniu w wyniku własnej reakcji immunologicznej. Nieuniknionym tego skutkiem musiało być powstanie masywnego bliznowacenia we wnętrzu jajowodów. Do powiększenia strat przyczyniły się także zaburzenia w ukrwieniu zajętego obszaru. Wreszcie niedobitki bakterii oraz ich metabolity nadal pobudzały układ odpornościowy. Organizm w dalszym ciągu przysyłał zastępy komórkowych wojowników, nieświadomy, że wojna już została wygrana. Ciągle przybywały makrofagi, a ich działalność powiększała zniszczenia. Niektóre komórki w zapale walki ulegały nieprawidłowym podziałom komórkowym, czego wynikiem było pojawienie się olbrzymich komórek o licznych jądrach.
Studenci medycyny oglądając pod mikroskopem opisywane zjawiska zapewne znów by się uśmiechnęli. Tak, w ten właśnie sposób powstawała struktura guzka ziarniny, zwanego gruzełkiem.
Dalsza część dramatu komórkowego rozgrywała się jeszcze przez wiele kolejnych tygodni w mrocznych zakamarkach ciała Rebeki Ziegler. Sama Rebeka nie miała pojęcia ani o zawziętej wojnie toczącej się wewnątrz jej organizmu, ani też o poniesionych stratach.
Odczuwała wprawdzie niewielkie dolegliwości, takie jak stany podgorączkowe czy przyśpieszenie czynności serca. Miewała bolesne skurcze w brzuchu, zauważyła też zwiększoną ilość wydzieliny z pochwy. Żaden z tych objawów nie wzbudził w niej jednak niepokoju. Przecież nawet nieprawidłowy wynik wymazu cytologicznego z pochwy wkrótce uległ całkowitej normalizacji.
Rebeka postanowiła zignorować te drobne dolegliwości. W końcu, w jej życiu wszystko układało się znakomicie. Sześć miesięcy temu, ku zadowoleniu matki, wyszła za mąż, zdobyła także pracę w prestiżowej bostońskiej firmie prawniczej jako jedna z najmłodszych specjalistek od prawa procesowego. Było wspaniale i Rebeka po prostu nie miała zamiaru psuć sobie nastroju drobnymi dolegliwościami. Jednak zakażenie, które zbagatelizowała, miało przynieść poważniejsze konsekwencje, jakich nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie mogła sobie wyobrazić.
Bakterie uruchomiły łańcuch zdarzeń daleko wykraczających poza immunologię. Ich skutki miały zaatakować znienacka, odbierając Rebece Ziegler radość życia i pośrednio doprowadzając ją do śmierci.
21 lutego 1988Przeraźliwy zgrzyt metalu trącego o metal drażnił stargane nerwy Marissy Blumenthal, gdy stara kolejka podziemna usiłowała pokonać ostry zakręt przy wjeździe na stację Harvard Square w Cambridge, w stanie Massachusetts. Marissa uchwyciła się poręczy i przymknęła na chwilę oczy, daremnie próbując ignorować hałas. Chciała wydostać się z kolejki. Oprócz ciszy i spokoju pragnęła świeżego powietrza. Drobna, wciśnięta pomiędzy rosłych współpasażerów, odczuwała klaustrofobię silniej niż zwykle. Dzień był deszczowy i unoszący się w wagonie zapach wilgotnej wełny pogarszał jej samopoczucie. Podobnie jak reszta ludzi w kolejce, Marissa próbowała unikać kontaktu wzrokowego ze stłoczonymi wokół pasażerami.
Był to tłum mieszany - Harvard Street przyciągała ludzi wszelkiego autoramentu.
Zprawej strony stał ktoś w typie prawnika z Ivy League z czarną aktówką, z nosem utkwionym w pomiętym egzemplarzu „Wall Street Journal”. Przed sobą widziała młodziana w stylu „skinhead” o cuchnącym oddechu, odzianego w drelichową kurtkę z obciętymi rękawami i mającego niechlujnie wytatuowane swastyki na kostkach palców. Po lewej stronie stał ubrany w szary sweter potężny Murzyn, z dredami związanymi w koński ogon i w tak ciemnych okularach przeciwsłonecznych, że ukradkiem zerkając, nie mogła dostrzec jego oczu.
Pociąg zatrzymał się z szarpnięciem, które omal nie rzuciło Marissy na podłogę, i drzwi rozsunęły się. Z westchnieniem ulgi wyszła wreszcie na peron. Normalnie przyjechałaby swoim samochodem, zostawiając go pod hotelem „Charles”, ale dzisiaj nie była pewna, jak się będzie czuła po drobnym zabiegu chirurgicznym - dlatego postanowiła pojechać metrem. Wcześniej była mowa o podawaniu jej jakichś środków uspokajających lub przeciwbólowych. Nie miała co do tego zastrzeżeń, gdyż wiedziała, że źle znosi ból. Otępiała po znieczuleniu wolała nie prowadzić.
Pośpiesznie minęła trzech muzyków ulicznych zbierających datki od przechodniów i wbiegła po schodach prowadzących na ulicę. Deszcz padał cały czas, więc przystanęła na chwilę, aby rozłożyć parasolkę.
Zapięła płaszcz i mocno trzymając parasolkę przecięła plac, kierując się w górę Mount Auburn Street. Gwałtowne porywy wiatru udaremniały próby osłonięcia się przed deszczem.
Zanim dotarła do Kliniki Kobiecej przy końcu Nutting Street, krople deszczu zrosiły jej twarz jak perełki potu. Po wejściu do oszklonego wiaduktu, spinającego obie strony ulicy i łączącego główny budynek kliniki z jego częścią szpitalną i sekcją ostrego dyżuru, złożyła parasolkę, otrząsając ją z wody.
Klinika mieściła się w niemodnym już budynku z czerwonej cegły i lustrzanego szkła, zwróconym w kierunku ceglanego dziedzińca. Do głównego wejścia, znajdującego się poza podwórzem, prowadziły szerokie granitowe schody. Westchnąwszy głęboko weszła na nie. Jako lekarka nawykła do odwiedzania instytucji medycznych, po raz pierwszy jednak robiła to w charakterze pacjentki, idąc nie do pracy, lecz by poddać się zabiegowi. Fakt, że nie miało to być nic poważnego, pocieszał ją dużo mniej, niż oczekiwała. Marissa uświadomiła sobie, że dla pacjenta nie istnieją drobne zabiegi.
Zaledwie dwa i pół tygodnia wcześniej wchodziła tymi schodami, aby wykonać coroczny rutynowy wymaz Papa. Kilka dni później dowiedziała się, że wyniki badania cytologicznego były złe. Była tym szczerze zdziwiona, gdyż do tej pory cieszyła się doskonałym zdrowiem. Bez przekonania zastanawiała się, czy ta nieprawidłowość ma coś wspólnego z jej świeżo zawartym małżeństwem z Robertem Buchananem. Niewątpliwie od ślubu czerpali wiele przyjemności z fizycznej strony swego związku. Ujęła mosiężną gałkę masywnych drzwi i weszła do hallu. Wystrój wnętrza był raczej surowy, ale w dobrym stylu i z pewnością wskazywał na bogactwo. Podłogę pokrywał ciemnozielony marmur, a przy oknach stały fikusy w dużych donicach. Pośrodku pomieszczenia znajdował się punkt informacji. Marissa musiała chwilę poczekać, odpięła więc płaszcz i strząsnęła krople wody ze swych długich kasztanowych włosów. Dwa tygodnie wcześniej, poznawszy zaskakujące wyniki badania, Marissa odbyła długą rozmowę ze swym ginekologiem, Ronaldem Carpanterem, który usilnie zalecał wykonanie biopsji i kolposkopii.
- To nic groźnego powiedział z przekonaniem. - Pójdzie jak z płatka, a my będziemy wiedzieć na pewno, co się tam dzieje. To prawdopodobnie nic groźnego. Jeszcze trochę poczekajmy i zróbmy następny wymaz. Nawet gdyby chodziło o moją żonę, to w tym przypadku powiedziałbym: kolposkopia. Znaczy to, że należy obejrzeć wycinek pod mikroskopem.
- Ja wiem, co to jest kolposkopia - rzekła Marissa. - Zatem wie pani również, jakie to proste - odpowiedział. - Obejrzę szyjkę jeszcze raz, pobiorę drobny wycinek, i to wszystko. Wyjdzie pani stąd za godzinę. Podamy pani jakiś środek znieczulający. Na ogół lekarze nie stosują tego przy biopsji, ale my jesteśmy bardziej cywilizowani. Jest to tak proste, że mógłbym to robić nawet przez sen. Marissa zawsze lubiła doktora Carpantera i ceniła jego bezpośredni i niefrasobliwy styl. Niemniej jednak jego stosunek do biopsji... Uświadomiła sobie, że punkty widzenia lekarza i pacjenta nie mają z sobą nic wspólnego. Nie obchodziło ją, jak łatwy ten zabieg jest dla lekarza, martwiła się bardziej o siebie. W końcu, pomijając ból, zawsze istniała groźba komplikacji.
Postanowiła jednak przezwyciężyć swe opory, gdyż jako lekarz zdawała sobie sprawę z konsekwencji odłożenia biopsji. Po raz pierwszy poczuła się zagrożona, zawsze istniała bowiem niewielka, ale realna możliwość, że biopsja wykaże nowotwór. W takim przypadku im szybciej się o tym dowie, tym lepiej.
- Dzienna chirurgia jest na drugim piętrze - odpowiedziała pogodnie recepcjonistka. - Proszę iść wzdłuż czerwonej linii.
Marissa spojrzała na podłogę. Od punktu informacji prowadziły w różne strony kolorowe linie: żółta, czerwona i niebieska. Czerwona doprowadziła ją do wind. Na drugim piętrze doszła wzdłuż linii do oszklonego okienka. Biało ubrana pielęgniarka, widząc zbliżającą się pacjentkę, odsunęła szybę. - Nazywam się Marissa Blumenthal - rzekła Marissa z trudem. Musiała przełknąć ślinę, aby słowa przeszły jej przez gardło.
Pielęgniarka znalazła kartę, sprawdziła rzutem oka dane, wyjęła plastykową bransoletę identyfikacyjną i przechylając się pomogła ją zamocować. Niespodziewanie Marissa odczuła cała tę procedurę jako poniżającą. Już od trzeciego roku studiów czuła się pewnie w otoczeniu szpitalnym, a nagle role się odwróciły. Wstrząsnął nią dreszcz strachu.
- To potrwa kilka minut - rzekła melodyjnie pielęgniarka i wskazując na podwójne drzwi dodała - tam jest wygodna poczekalnia, wywołają panią, gdy wszystko będzie gotowe.
Szklane okienko zasunęło się, a Marissa posłusznie weszła do dużego kwadratowego pokoju, umeblowanego w trudnym do opisania modernistycznym stylu. Czekało tam już około trzydziestu osób. Poczuła obojętne spojrzenia, gdy zażenowana szła w stronę wolnego miejsca przy końcu kanapy.
Z okna widać było Charles River płynącą przez mały park. W szarej wodzie odbijały się bezlistne szkielety rosnących na brzegach drzew fikusowych. Odruchowo wzięła jedno z czasopism z lśniącymi okładkami i zaczęła je z roztargnieniem przeglądać. Ukradkiem zerknęła znad pisma na innych pacjentów i z ulgą stwierdziła, że powrócili oni do czytania swoich pism. Jedynym słyszalnym w poczekalni dźwiękiem był szelest przewracanych stron.
Spojrzała na kilka innych czekających kobiet, zastanawiając się nad celem ich wizyty.
Wszystkie wyglądały bardzo spokojnie. Przecież nie mogła być jedyną, która jest zdenerwowana.
Próbowała czytać artykuł o najnowszych trendach mody wiosennej, ale nie mogła się skoncentrować. Jej anormalny wymaz Papa wydawał się synonimem wewnętrznej zdrady, ostrzeżeniem przed tym, co miało nadejść. Mając trzydzieści trzy lata zaczęła zauważać pierwsze oznaki starzenia - na przykład drobne zmarszczki pojawiające się w kącikach oczu.
Koncentrując się na chwilę na reklamach wypełniających czasopismo kobiece, Marissa spoglądała na twarze szesnasto- i siedemnastolatek wypełniające strony. Ich młodzieńcze, świeże cery wydawały się z niej kpić; nagle poczuła się bardzo stara.
Co będzie, jeśli biopsja da wynik dodatni? Jeśli okaże się, że to nowotwór? Choć nieczęsto, ale zdarza się to wśród kobiet w jej wieku. Wielki Boże! Może czekać ją wycięcie macicy - a to oznacza bezpłodność.
Serce zaczęło jej mocniej bić, poczuła zawrót głowy i oglądane ilustracje zamazały się przed oczami. Myśl o bezdzietności była koszmarem. Wychodząc za mąż zaledwie pół roku temu, nie planowała natychmiastowego powiększenia rodziny, ale zawsze wiedziała, że dzieci będą odgrywać ważna rolę w jej życiu. Bała się pomyśleć o perspektywach zarówno osobistych, jak i swego małżeństwa, gdy okaże się, że nie może mieć dzieci. Uświadomiła sobie, że do tej chwili oczekiwania na biopsję - która według słów doktora Carpantera miała pójść jak z płatka - nigdy poważnie nie brała takiej możliwości pod uwagę. Nagle Marissa poczuła żal, że Robert tak łatwo jej uwierzył, gdy przekonywała go, że czuje się na siłach pójść sama do kliniki. Spoglądając wokół zauważyła, że większość pacjentek przyszła w towarzystwie mężów bądź przyjaciół. Jestem śmieszna, strofowała się w duchu, próbując opanować emocje. Była zaskoczona i zakłopotana, gdyż zawsze sądziła, że niełatwo ulega nastrojom. Poza tym wiedziała, że Robert nie mógłby z nią pójść, nawet gdyby chciał. Tego ranka miał w pracy ważną naradę kierownictwa, spotkanie zaplanowane już od wielu miesięcy. - Marissa Blumenthal! - wywołała ją pielęgniarka. Marissa drgnęła, odłożyła tygodnik i podążyła za pielęgniarką długim, białym, pustym korytarzem. Weszła do szatni, w której były drugie drzwi prowadzące do jednego z gabinetów zabiegowych. Z tego miejsca mogła widzieć fotel ginekologiczny z jego połyskującymi strzemionami z nierdzewnej stali.
- Na wszelki wypadek - pielęgniarka sprawdziła bransoletę identyfikacyjną na ręku Marissy. Upewniwszy się, że ma do czynienia z właściwą pacjentką, powiedziała wskazując na leżące rzeczy: - Proszę się przebrać w tę koszulę, pantofle i szlafrok, a swoje ubranie powiesić w szafie. Rzeczy wartościowe można zamknąć w szufladzie. Gdy będzie pani gotowa, proszę przyjść i usiąść na fotelu.
Uśmiechnęła się i zamknęła za sobą drzwi. Była profesjonalistką, nie pozbawioną jednak pewnej dozy ciepła.
Marissa się rozebrała. Podłoga ziębiła jej bose stopy. Próbując zawiązać z tyłu tasiemki szpitalnego szlafroka, przyznała, że ma dużo sympatii dla personelu tej kliniki, począwszy od recepcjonistki, a skończywszy na swym lekarzu. Głównym jednak powodem jej sentymentu był prywatny status kliniki i dyskrecja, jaką zapewniała pacjentom. Teraz, przeprowadzając biopsję, była jeszcze bardziej zadowolona ze swego wyboru. Gdyby poszła do któregoś z większych szpitali bostońskich, niewątpliwie zetknęłaby się z ludźmi, których zna.
Marissa zawsze dbała o to, aby jej życie osobiste nie stawało się przedmiotem rozmów kolegów w pracy. A nawet gdyby nie rozmawiali, nie chciała spotykać swego ginekologa na szpitalnych korytarzach czy w szpitalnej kawiarence. Cienki, nie dający się zawiązać na plecach szlafrok szpitalny i tekturowe pantofle bez pięt dopełniły przemiany Marissy z lekarza w pacjentkę. Człapiąc źle dopasowanymi pantoflami, przeszła teraz do gabinetu i usiadła na brzegu fotela zabiegowego. Spoglądając na zwyczajne dla niej instrumenty, ponownie wpadła w panikę. Obawa przed zabiegiem i możliwością potrzeby usunięcia macicy wzrosła; intuicja ostrzegała przed nadciągającym nieszczęściem. Nagle Marissa uświadomiła sobie, jak bardzo zaczęła cenić swoje życie - szczególnie w ostatnich latach. Mąż, zaliczenie do grupy renomowanych pediatrów - wszystko szło zbyt dobrze, tak wiele było do stracenia; to ją przeraziło.
- Halo! Jestem doktor Arthur - powiedział barczysty mężczyzna, wchodząc do pokoju z wyćwiczoną zawodową pewnością siebie i niosąc garść opakowanych w celofan pudełeczek oraz butelkę do kroplówki. - Jestem anestezjologiem i będę podawał pani różne środki przed rozpoczęciem zabiegu. Czy jest pani na coś uczulona? - Nie - odpowiedziała. Odczuła ulgę, gdyż towarzystwo doktora uwalniało ją od przykrych myśli.
- Tego prawdopodobnie nie potrzebujemy - rzekł doktor Arthur, zręcznie wprowadzając kaniulę w nadgarstek Marissy - ale dobrze jest założyć to na wszelki wypadek.
Jeśli doktor Carpanter potrzebowałby więcej środków znieczulających, łatwo możemy je podać.
- Dlaczego miałby potrzebować? - nerwowo spytała Marissa. Spoglądała na krople płynu spadające na mikroporowaty filtr. Nigdy wcześniej nie używała kroplówki. - A co, jeśli zdecyduje się nagle na biopsję macicy zamiast punkcji? - odpowiedział doktor, zwalniając przepływ płynu niemal do kropelek. - Lub gdy zaleci inną szerszą procedurę? Będziemy wtedy musieli podać coś dodatkowo. W końcu chcemy cały zabieg uczynić jak najmniej przykrym.
Marissa wzdrygnęła się, słysząc o szerszej procedurze, i zanim się pohamowała, powiedziała:
- Chcę oświadczyć bez niedomówień, że podpisałam zgodę wyłącznie na biopsję, a na nic szerszego w stylu hysterektomii.
Doktor Arthur zaśmiał się, po czym przeprosił za to, że słowa Marissy tak go ubawiły.
- Nie ma obawy, z całą pewnością nie robimy hysterektomii w gabinecie przystosowanym do drobnych zabiegów.
- Co panowie będą mi podawać? - spytała pokornie.
- Chce pani znać nazwy leków, których będę używał? Marissa skinęła głową. Nikt w klinice nie wiedział, że jest lekarzem, i wolała utrzymać ten stan rzeczy. Gdy podawała dane do kartoteki kliniki, w rubryce „pracodawca” wymieniła szpital Boston Memorial - jako że wówczas odbywała tam roczną praktykę w zakresie endokrynologii dziecięcej. Swego zawodu nie trzymała w tajemnicy, nikt jednak nie pytał. Uznała to za kolejny dowód oczekiwanej dyskrecji kliniki.
Doktor Arthur zdziwił się, po czym wzruszył ramionami i odpowiedział:
- Będę używał mieszaniny małych ilości valium i specyfiku zwanego ketaminą.
Następnie, zajmując się swymi narzędziami, dodał:
- Jest to doskonały koktajl przeciwbólowy, który czasami może spowodować niewielką amnezję.
Marissa znała ketaminę z Boston Memorial - używano jej przy przebieraniu poparzonych dzieci - ale nie wiedziała o stosowaniu jej do znieczuleń przy zabiegach. Gdy powiedziała o tym doktorowi Arthurowi, ten uśmiechnął się, po ojcowsku.
- Poczytała pani sobie troszkę, co? - zakpił dodając: - Niewielka wiedza bywa
niebezpieczna, proszę pamiętać! Prawdę mówiąc, zastosowanie tego leku pacjentom
w
lecznictwie otwartym jest bardzo powszechne.
Popatrzył uważnie na Marissę.
- Pani naprawdę wygląda na nieco spiętą!
- Próbuję to opanować - przyznała Marissa.
- Pomogę pani - zaoferował. - Podamy nieco tego leku natychmiast. Wychodząc do gabinetu po strzykawkę, dorzucił:
- Cały zabieg biopsji pójdzie jak z płatka.
Marissa przytaknęła bez entuzjazmu. Czuła się nieco znużona tym powtarzaniem kwiecistej metafory. Pojawienie się doktora Arthura tylko chwilowo poprawiło jej samopoczucie. Jego bezceremonialny sposób mówienia o bardziej zaawansowanych procedurach nie wpływał dobrze na nastrój. Intuicja ponownie ostrzegała ją przed nadciągającym nieszczęściem. Znów musiała się zmagać z irracjonalną chęcią ucieczki.
Jestem lekarzem - powtarzała w kółko w myśli. - Nie mogę tego tak odbierać. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł doktor Carpanter w stroju operacyjnym, z czapeczką i maską. Towarzyszyła mu kobieta ubrana podobnie, ale z maską zawieszoną na piersi.
Marissa poznała go natychmiast. Jego jasne, niebieskie oczy i opalona cera były nie do pomylenia.
- To na pewno tylko biopsja? - zapytała nerwowo, widząc pełny strój operacyjny. - Pani Blumenthal niepokoi się, że możemy jej usunąć macicę - wyjaśnił doktor Arthur, przygotowując strzykawkę i wypuszczając z niej bąbelki powietrza.
Następnie
powrócił do boku Marissy.
- Hysterektomia? - z widocznym zdziwieniem zapytał doktor Carpanter. - O czym my mówimy?
Doktor Arthur uniósł brwi.
- Sądzę, że nasza pacjentka trochę sobie poczytała - rzekł. Uchwycił aparaturę do kroplówki i wstrzyknął zawartość strzykawki, następnie otworzył na chwilę szybszy wypływ.
Doktor Carpanter podszedł do Marissy i kładąc rękę na jej ramieniu, spojrzał prosto w oczy.
- Robimy tylko biopsję, nikt nie myśli o hysterektomii. Jeśli chodzi o mój strój, to właśnie operowałem. A maskę noszę, gdyż jestem nieco przeziębiony i nie chcę zarażać pacjentów.
Marissa spojrzała w jego niebieskie oczy i już chciała odpowiedzieć, gdy ten błękitny kolor skojarzył się jej z czymś, co długo usiłowała w sobie stłumić: ze wspomnieniem sprzed kilku lat, gdy napadnięta w hotelu w San Francisco, broniąc się, musiała wielokrotnie uderzyć napastnika. To było przerażające. Teraz epizod ten powrócił z taką siłą, że niemal czuła ręce napastnika zaciskające się na jej gardle. Zaczęła kaszleć i pokój zawirował jej przed oczami.
Słyszała buczenie, które stopniowo narastało.
Poczuła chwytające ją ręce. Usiłowały ją przewrócić. Próbowała walczyć, gdyż oddychała łatwiej w pozycji pionowej, ale na próżno. Jej głowa opadła na stół i wirowanie nagle ustało, a oddech wyrównał się. Uświadomiła sobie, że ma zamknięte oczy. Gdy je otworzyła, zobaczyła twarze doktora Arthura, pielęgniarki i zamaskowaną twarz doktora Carpantera.
- Czy już w porządku? - zapytał doktor Carpanter.
Marissa próbowała coś powiedzieć, ale głos odmawiał jej posłuszeństwa. Och! Czyżby była uczulona na ketaminę? Doktor Arthur szybko zmierzył ciśnienie krwi. Przynajmniej to jest w porządku.
Szczęście, że nie podałem pełnej dawki.
Marissa zamknęła oczy. Nareszcie była spokojna. Słyszała jakieś rozmowy, ale docierały do niej z dużej odległości i nie jej dotyczyły. Jednocześnie poczuła się tak, jakby owijała ją niewidoczna ołowiana zasłona. Czuła, jak jej nogi się unoszą, ale było to obojętne.
Głosy w pokoju jeszcze bardziej się oddaliły; słyszała śmiech, później radio.
Czuła dotyk
narzędzi i słyszała ich metaliczny dźwięk.
Była rozluźniona, ale w pewnym momencie poczuła skurcz - taki jak przy menstruacji, tylko że mocniejszy i niepokojący. Próbowała otworzyć oczy, lecz powieki miała bardzo ciężkie i musiała zrezygnować. Poczuła następny skurcz, tak mocny, że jej głowa zsunęła się na bok.
Pod działaniem narkotyków widziała jak przez mgłę. Mogła dostrzec jedynie czubek głowy doktora Carpantera, operującego pomiędzy jej rozłożonymi nogami, i wziernik z prawej strony.
Dźwięki nadal dochodziły do niej jakby z bardzo daleka, chociaż nabrały teraz pogłosu, czegoś w rodzaju echa. Ludzie w pokoju poruszali się w zwolnionym tempie. Doktor Carpanter uniósł głowę, jak gdyby wyczuł jej spojrzenie. Jakaś ręka uchwyciła ramię Marissy, układając ją na stole. Gdy znów leżała, jej otępiały umysł odtwarzał rozmyty obraz zamaskowanej twarzy doktora Carpantera, wywołujący przerażenie mrożące krew w żyłach. W jej wyobraźni lekarz przemieniał się w demona. Jego oczy zmieniły się z kryształowoniebieskich w czarne jak onyks, ciężkie jak kamień.
Chciała krzyczeć, ale się powstrzymała. Część jej świadomości pozostała
wystarczająco trzeźwa, by przypomnieć, że jej percepcja była zmieniona
działaniem
narkotyku. Znów próbowała usiąść, ale powstrzymały ją czyjeś ręce. Siłując się z
tymi
rękami, ponownie powracała świadomością do San Francisco, kiedy musiała walczyć
z
zabójcą. Pamiętała, jak uderzyła napastnika aparatem telefonicznym, pamiętała
krew Nie
panując już dłużej nad sobą, Marissa próbowała krzyknąć, ale żaden dźwięk nie
wyszedł z jej
ust. Była na krawędzi przepaści i zsuwała się w dół. Próbowała się czegoś
uchwycić, ale
powoli traciła punkt zaczepienia, spadała...
27 lutego 1988
- Do diabła! - zaklęła Marissa, przeszukując oczyma swój pokój. Nie miała pojęcia, gdzie położyła klucze. Już chyba dziesiąty raz otwierała górną szufladę biurka - zawsze je tam kładła, a tym razem ich nie było. Zirytowana, przejrzała zawartość szuflady i zatrzasnęła ją.
- Wielkie nieba! - krzyknęła, spoglądając na zegarek. Pozostało mniej niż pół godziny, aby dostać się do hotelu „Sheraton”, gdzie miano jej wręczyć nagrodę. Wszystko sprzysięgło się przeciw niej. Najpierw przyjmowała na ostrym dyżurze sześcioletnią Cindy Markham cierpiącą na astmę, a teraz nie mogła znaleźć kluczy. Wydęła usta w zakłopotaniu i próbowała prześledzić swoje kroki. Nagle przypomniała sobie - zeszłego wieczoru zabierała do domu plik papierów. Zajrzała za szafkę z dokumentacją i natychmiast dostrzegła klucze. Chwyciła je i pośpiesznie ruszyła ku drzwiom.
Telefon zadzwonił, gdy już chwytała klamkę. W pierwszym momencie próbowała go zlekceważyć, ale ruszyło ją sumienie. Zawsze istniała możliwość, że telefon dotyczy Cindy Markham.
Z westchnieniem wróciła do biurka i przechylając się przez nie podniosła słuchawkę.
- O co chodzi? - spytała z obcą jej szorstkością.
- Czy doktor Blumenthal?.
- Tak, to ja - odpowiedziała. Nie rozpoznała głosu w słuchawce. Oczekiwała raczej swej sekretarki, która znała jej plan zajęć.
- Mówi doktor Carpanter, czy ma pani chwilę czasu? - Tak - skłamała Marissa. Poczuła dreszcz ciekawości: czekała na tę rozmowę od kilku dni. Wstrzymała oddech.
- Po pierwsze, chciałem pani pogratulować dzisiejszej nagrody - powiedział doktor Carpanter. - Nie wiedziałem, że jest pani lekarzem, a do tego jeszcze nagradzanym naukowcem. To nieco onieśmielające, gdy o swoich pacjentach czyta się artykuły w gazetach.
- Przepraszam, sądzę, że mogłam panu to wcześniej powiedzieć - odparła Marissa spoglądając na zegarek.
- Jak to się stało, że pediatra podjął badania nad Ebola Hemorrhagic Fever? Brzmi to bardzo tajemniczo. Niech spojrzę, mam gazetę pod ręką: „Nagrodę Peabody Research otrzymała doktor Marissa Blumenthal za wyjaśnienie czynników związanych z przeniesieniem wirusów Ebola z kontaktów pierwotnych na wtórne”. Ho, ho! - Spędziłam kilka lat w CDC* [przyp.: CDC (Center for Disease Control) Centrum Epidemiologii.] w Atlancie wyjaśniła Marissa. - Badałam przypadki celowego roznoszenia wirusa Ebola wśród homoseksualistów.
- Oczywiście! Pamiętam wykład na ten temat powiedział doktor Carpanter. - Mój Boże, to była pani?
- Niestety, tak.
- O ile pamiętam, omal pani nie zabito rzekł doktor - Carpanter z wyczuwalnym szacunkiem.
- Miałam szczęście, dużo szczęścia.
Pomyślała, co by powiedział doktor Carpanter wiedząc, że podczas operacji jego niebieskie oczy kojarzyły się jej z oczami niedoszłego mordercy. - Imponuje mi to i rad jestem, że mam dla pani dobre nowiny. Zazwyczaj takie informacje przekazuje moja sekretarka, ale po przeczytaniu artykułu w dzisiejszej prasie postanowiłem zadzwonić osobiście. Próbki z biopsji są zupełnie w porządku. To była tylko łagodna dysplazja. Jak pani wtedy powiedziałem, kolnoskopia tyle właśnie sugerowała, ale lepiej być zupełnie pewnym. Może by pani wykonała powtórny wymaz Papa w ciągu czterech do sześciu miesięcy? Po tym można zrobić co najmniej rok przerwy. - Wspaniale, zrobię - zgodziła się - i dziękuję za dobre nowiny.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Marissa przestąpiła z nogi na nogę. Była ciągle zawstydzona swoim zachowaniem w czasie biopsji. Przeprosiła doktora jeszcze raz. - Och! Niech pani wreszcie o tym zapomni - odrzekł - chociaż po doświadczeniu z panią zdecydowałem się nie używać już tego preparatu z ketaminą. Powiedziałem anestezjologom, by nie stosowali tego więcej przy moich zabiegach. Wiem, że ten lek ma pewne zalety, ale miałem już kilka pacjentek reagujących negatywnie, podobnie jak pani.
Proszę więc, niech pani nie przeprasza. Czy miała pani jakieś inne problemy od tego czasu?
- Raczej nie odparła Marissa. - Najgorszym przeżyciem były koszmary spowodowane narkotykami. Jeden z tych narkotycznych snów nawet mi się powtarzał kilka razy od czasu biopsji.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]