[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andrzej Jurczyński
OPERACJA „MADRYT”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Projekt graficzny serii i ilustracja na okładce: Michał Maryniak
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Był listopad 1942 roku. Hitlerowska III Rzesza i jej sojusznicy znajdowali się u szczytu potęgi, chociaż
wiele wydarzeń na różnych frontach zapowiadało już zwrot w tej okrutnej wojnie. Na Dalekim Wschodzie
począwszy od maja Japończycy po pierwszych sukcesach doznawali niepowodzeń w morskiej wojnie z
aliantami zachodnimi. W Afryce Północnej 3 listopada zwycięstwem wojsk brytyjskich zakończyła się
trwająca od 23 października bitwa pod El-Alamein. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się jednak na
froncie wschodnim. 19 listopada nad Wołgą wojska radzieckie przeszły do przeciwnatarcia i do 23 listopada
zamknęły pierścień okrążenia wokół Stalingradu. Oznaczało to początek wielkiego przełomu.
W okupowanej Polsce informacje o niemieckich porażkach wywoływały radość tym większą, im
bardziej srożył się najeźdźca. Jeszcze w sierpniu 1939 roku Hitler stwierdził, że jego celem jest „zniszczenie
Polski” i „fizyczna zagłada” narodu. Zatwierdzony w połowie 1941 roku generalny plan wschodni zakładał
wysiedlenie 85 procent Polaków. Obozy koncentracyjne, eutanazja, łapanki, uliczne egzekucje, roboty
przymusowe, walka z polską kulturą i świadomością narodową - to tylko niektóre ze środków stasowanych
przez hitlerowskiego okupanta. Jednak Polacy nie znosili biernie niemieckiego terroru. Do walki stawali
nawet najmłodsi, również harcerze.
Rozkazem komendanta głównego AK nr 129 z 16 marca 1942 roku przydział wojskowy otrzymały
Szare Szeregi. Nocą z 2 na 3 listopada 1942 roku dokonana została reorganizacja Chorągwi Warszawskiej.
Utworzono wówczas Grupy Szturmowe (młodzież powyżej 17-18 lat) oraz skupiające młodszych członków
Bojowe Szkoły i Zawiszę. Grupy Szturmowe, znajdując się w strukturze organizacyjnej harcerstwa,
podporządkowane były równocześnie Związkowi Odwetu, a następnie Kedywowi (po jego powstaniu w
styczniu 1943 roku).
Podczas tej reorganizacji złożony z 300 najstarszych harcerzy batalion odwodowy Okręgu
Warszawskiego AK przekształcono w Oddział Specjalny „Jerzy”, wchodzący w skład jednostki
dyspozycyjnej o kryptonimie „Motor”. Dowódcą OS „Jerzy” został podporucznik harcmistrz Ryszard
Białous - „Jerzy”. Jego zastępcą był szeregowiec podharcmistrz Tadeusz Zawadzki - „Zośka”, „Kajman”,
„Kotwicki”, „Tadeusz”.
„Zośka” - zastępca „Jerzego”, był zarazem zwierzchnikiem warszawskich Grup Szturmowych,
składających się z czterech hufców: Centrum (CR) dowodzonego przez „Zośkę”; Południe (PD) pod
dowództwem szeregowca podharcmistrza Jana Bytnara - „Rudego”; Wola (WL) dowodzonego przez
szeregowca podharcmistrza Jana Kapałkę - „Antka” i Praga (PR), którego dowódcą był szeregowiec
podharcmistrz Henryk Ostrowski - „Heniek”, „Henryk”.
W początkowym okresie swego istnienia OS „Jerzy” funkcjonował, podobnie jak cały „Motor”, w
strukturze Związku Odwetu. Tak było do 22 stycznia 1943 roku, gdy na mocy rozkazu nr 84 komendanta AK
Związek Odwetu zastąpiony został i wszedł w skład Kierownictwa Dywersji (Kedywu).
Dowódca „Motoru” major Jan Kiwerski - „Kalinowski”, przekazał Grupom Szturmowym szereg
konkretnych zadań o charakterze dywersyjnym. Miały one objąć linie kolejowe. Przypomnijmy - w tym
czasie toczyła się bitwa pod Stalingradem i każde zakłócenie ruchu na żelaznych szlakach powodowało
dezorganizację zaopatrzenia frontu. Realizacja jednego z takich właśnie zadań stanowi temat niniejszego
tomiku.
ZWYCZAJNY DZIEŃ
Profesor Józef Zawadzki uważnie słuchał opowiadania syna o przeprowadzonej w sylwestrową noc z
1942 na 1943 rok akcji bojowej Szarych Szeregów pod Kraśnikiem. Żaden z nich nie zdradzał zasad
konspiracji. Profesor - chemik, przed wybuchem wojny dziekan Wydziału Chemii i rektor Politechniki
Warszawskiej, a w okresie okupacji prorektor konspiracyjnej Politechniki Warszawskiej, był również
członkiem AK, wybitnym działaczem Związku Odwetu. Doskonale wiedział o konspiracyjnej działalności
syna i miejscu, jakie zajmował w Szarych Szeregach.
Zazwyczaj spokojna twarz Tadeusza była teraz ożywiona. Delikatna cera, jasnoniebieskie oczy, złociste
włosy, nieśmiały uśmiech, delikatne dłonie o długich palcach - to wszystko sprawiło, że jeszcze w liceum
im. Stefana Batorego przezwano go Zośką. Ową „dziewczęcość” pogłębiał wdzięk i delikatność Tadeusza w
sposobie bycia. Prowadził też pamiętnik, który rozpoczął słowami: „Zawsze jestem raczej sam”. Pozory
jednak mylą. Ten 22-letni wówczas młodzieniec był mężnym żołnierzem i wybitnym dowódcą. Potrafił też
w sprawach zasadniczych wykazać drażniący innych upór.
- Najbardziej dramatyczny był moment, gdy podałem komendę do odpalenia miny, a parowóz właśnie
znajdował się już nad nią - mówił Tadeusz. - Zawiódł zapalnik elektryczny. Miner jednak wykazał refleks,
mocno pociągnął za przewody i zapalnik naciągowy spowodował detonację.
- A jak zachowali się inni członkowie patrolu? - zainteresował się ojciec.
- Janek Bytnar spotkał mężczyznę wracającego z balu sylwestrowego. Musieliśmy potrzymać go pod
lufą do końca akcji. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniał. Nie przewidywał, że w taki sposób zakończy
zabawę.
- Słyszałem, że mieliście wypadek?
- Po akcji, w polu, major „Oliwa” odebrał przysięgę żołnierską od szofera. To wszystko zrobiło na nas
duże wrażenie, wyzwoliło emocje. W szoferze też. Chyba dlatego w odległości może dwudziestu kilometrów
od wykolejonego pociągu wylądowaliśmy kołami do góry. Nic nikomu się nie stało, ale wracaliśmy do
Warszawy w żółwim tempie, bo resory trzasnęły.
- Mieliście szczęście.
- Najważniejsze, że cały pociąg wypełniony uzbrojeniem nie dojechał na front.
- Tak, pomogłeś w ten sposób Rosjanom. Może szybciej uporają się z Niemcami pod Stalingradem.
- Powinniśmy im pomagać. Naszym najgorszym wrogiem są Niemcy...
Rozmowę przerwało stukanie do drzwi. Ojciec wyszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił, prowadząc
Janka Bytnara.
- Nareszcie jesteś - powitał „Zośka” kolegę. - Musimy się śpieszyć. Już późno.
- Zdążymy - uspokajał Janek.
- Idziemy do „Agrykoli” - wyjaśnił ojcu Tadeusz.
Profesor wiedział, że obydwaj uczą się w tajnej szkole podchorążych, że wkrótce powinni ją ukończyć.
Rad był ich przyjaźni. Wysoko cenił Bytnara. Szczupły, wysportowany, rudawy i piegowaty Janek również
jeszcze w liceum - chodził do tej samej szkoły co ,,Zośka” - nazwany został przez kolegów „Rudym”. I tak
już zostało.
Józef Zawadzki zamknął drzwi. Był teraz sam w mieszkaniu. Siadł w fotelu i oddał się rozmyślaniom o
synu i „Rudym”.
Byli rówieśnikami. Mimo młodego wieku zdobyli duże doświadczenie w walce z wrogiem. Podjęli ją
już w październiku 1939 roku. To oni kolportowali wraz z kolegami z 23 drużyny harcerskiej pierwszy
numer nielegalnej gazetki demokratycznej młodzieży z Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN)
„Polska Ludowa”, a potem pomagali w wydaniu kolejnych numerów. Rozprowadzali też pismo „Polska
żyje”. W końcu października 1939 roku na obwieszczeniu Hansa Franka o utworzeniu Generalnego
Gubernatorstwa Jan Bytnar i Jerzy Masiukiewicz nalepiali paski papieru z napisem: „Marszałek Piłsudski
powiedziałby: a my was w d... mamy”. Śmiała się z tych słów cała Warszawa. W organizacji małego
sabotażu „Wawer” walczyli z fotografami eksponującymi zdjęcia hitlerowców, z kinami, restauratorem
Paprockim na Madalińskiego pośredniczącym w prenumeracie tygodnika „Der Stürmer”, zagazowali sklep
mięsny dla Niemców na Nowym Świecie 12, zrywali flagi hitlerowskie. Później, podczas przysięgi w
mieszkaniu Aleksandra Dawidowskiego - „Alka”, pokrywały one podłogę.
„Alek” był jednym z ich paczki od czasów liceum. Razem rysowali na murach żółwie i kotwice. Za
największą liczbę tych namalowanych kotwic „Zośka” wyróżniony został pseudonimem „Kotwicki”. „Alek”
szczycił się pseudonimem „Kopernicki” za znaną akcję zdjęcia z pomnika Kopernika tablicy z niemieckim
napisem. Było to 12 lutego 1942 roku.
Gdy profesor oddawał się tym rozmyślaniom, „Rudy” i „Zośka” przebywali na jednym z ostatnich
wykładów w II turnusie szkoły podchorążych, który rozpoczął się w lipcu 1942 roku. Po zajęciach, wracając
do domów, rozmawiali o ogromnej łapance w dniu 17 stycznia, kiedy to Niemcy pochwycili 5 tysięcy
warszawiaków. W tę pamiętną niedzielę szczęśliwie wyrwali się z rąk żandarmów „Alek” i „Rudy”.
Zbliżali się już do domu „Zośki”, gdy zobaczyli idącego naprzeciw „Jerzego”. Przywitali się i
popatrzyli pytająco na dowódcę. Zdawali sobie sprawę, że nie jest to przypadkowe spotkanie. Podporucznik
Ryszard Białous chwilę milczał, spoglądając to na jednego, to na drugiego, wreszcie powiedział:
- „Zośka”, przekazuję ci gratulacje za wczorajszą akcję. Ludwik Herbert, winien wydania w ręce
gestapo Andrzeja Honowskiego, prowadzącego wytwórnię materiałów wybuchowych, nie żyje. Dobrze
wykonałeś ze swoją piątką zadanie na ulicy Walecznych. Taka jest opinia góry.
Tadeusz spuścił oczy. Nie lubił, gdy go chwalono, czuł wtedy skrępowanie. Tak było i teraz. Nie
wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili milczenia wydusił z siebie:
- Dziękuję. Zrobiłem, co do mnie należało. To zasługa chłopców, którzy ze mną byli.
- Nie bądź taki skromny - roześmiał się „Rudy”. - Gdyby to mnie tak chwalili, nie rumieniłbym się ze
wstydu...
- Wcale się nie rumienię - oponował zmieszany Tadeusz. - To z mrozu. Ty też się zaczerwieniłeś...
- A nie pytacie, od kogo te gratulacje? - przerwał im Białous.
- Od kogo? - dopiero teraz „Zośka” zwrócił uwagę na to, iż dowódca oddziału użył słowa „przekazuję”.
- Od „Dyrektora”.
„Rudy” aż gwizdnął. „Dyrektor”, „Kalinowski”, „Oliwa”, „Rudzki”, „Ziomek” - to były pseudonimy
majora Jana Wojciecha Kiwerskiego, dowódcy „Motoru”, ich przełożonego, który w pochwałach był raczej
oszczędny. „Zośka” speszył się jeszcze bardziej.
- Nie lubię takich akcji jak ta na Walecznych - powiedział nagle. - Są konieczne, wiem. Zdrajcy i
oprawcy muszą ponieść karę, na jaką zasłużyli. To wszystko jest oczywiste, jak również i to, że jestem
żołnierzem i muszę wykonać rozkaz. Potem jednak czuję do siebie wstręt. Strzelałem do człowieka, który się
tego nie spodziewał... Wszystko jedno, czy padł z mojej ręki, czy ktoś inny trzymał pistolet.
- No wiesz, nie zgadzam się z tobą! - „Rudy” aż podskoczył. - Przecież to nie są ludzie. To
niebezpieczne bestie i ich sługusy. Albo my ich, albo oni nas.
- Obydwaj macie trochę racji - uspokajał ich „Jerzy”. - Teraz tego dylematu nie rozstrzygniemy. Ale
problem istnieje. Takie akcje nas czekają, a i inni mogą mieć podobne skrupuły. Warto podyskutować o tym
w szerszym gronie.
- Warto - zgodził się „Zośka”. - Porozmawiamy. Chociaż dyskutowałem już na ten temat z ojcem, a i z
Jankiem - tu skinął głową w kierunku „Rudego” - też o tym rozmawialiśmy. Tylko z matką o tym nie mówię.
Nie chcę, żeby zaczęła widzieć we mnie rewolwerowca.
- Co prawda, to prawda - przerwał mu „Rudy”. - Ja też wolę wysadzać pociągi wojskowe.
- No, chyba starczy tych rozważań - mitygował ich „Jerzy”. - Niedługo godzina policyjna, a musimy
jeszcze załatwić jedną sprawę. Po to tu przyszedłem. „Dyrektor” chce was widzieć. Bądźcie w naszym
lokalu kontaktowym.
- Sam „Dyrektor”? - zdziwił się „Rudy”. - Tylko z nami? O co tu może chodzić?
- Za dużo pytań - spoważniał Białous. - Inni też będą. Kto? Sami jutro zobaczycie. A po co? Też się
dowiecie. Pewno jakieś nowe zadanie.
- Bojowy chrzest, pierwszą akcję kolejową, mamy już za sobą - stwierdził „Rudy”. - „Dyrektor” był
zadowolony. Może znowu o nas pomyślał.
ZADANIE - WYSADZIĆ MOST
Niewielki pokój szumiał gwarem rozmów. Wszyscy wezwani przez „Dyrektora” przyszli przed czasem.
Domyślali się, że otrzymają jakieś zadanie. Jakie? To pytanie dręczyło „Zośkę”, „Rudego”, „Heńka” -
Henryka Ostrowskiego, hufcowego hufca Praga, „Antka” (nazwisko nie ustalone). Tymczasem dowódca
„Motoru” spóźniał się. Minęło już kilkanaście minut od umówionej godziny i oczekujący zaczęli niepokoić
się, czy nie stało się coś złego. Wreszcie rozległ się w przedpokoju oczekiwany sygnał - dwa krótkie
dzwonki i jeden długi. Po chwili wszedł do pokoju major Kiwerski. Przyjął meldunek od podporucznika
Białousa i powiedział:
- Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem ominąć łapankę.
- Już się martwiliśmy o pana majora. - Białous wyraził to, o czym myśleli i pozostali uczestnicy
spotkania.
- Niepotrzebnie - uśmiechnął się Kiwerski. - Wszyscy są?
- Tak jest, panie majorze - służbiście odparł „Jerzy”.
- To dobrze, bo mamy do omówienia ważną sprawę. Zanim jednak do niej przejdę, pozwólcie, że złożę
życzenia „Zośce”, „Rudemu” i „Heńkowi”. Ukończyliście szkołę podchorążych i z dniem dzisiejszym
jesteście kapralami podchorążymi.
Trzech młodych mężczyzn poderwało się na baczność i „Zośka” całkiem po cywilnemu powiedział:
- Dziękujemy, panie majorze, nie zawiedziemy.
- Panie poruczniku, panowie podchorążowie - znów zabrał głos major Kiwerski - oczekuje was nowe
zadanie. Trzeba wysadzić w powietrze most kolejowy. W miarę możności z transportem wojskowym wroga.
„Zośka” i „Rudy” uśmiechnęli się z zadowolenia. To właśnie im odpowiadało. Przywołali w pamięci
huk wybuchu miny i łoskot walących się wagonów pod Kraśnikiem, a potem stanął im przed oczyma
wzbijający się coraz wyżej w niebo płomień polanego przez nich benzyną sprzętu bojowego, który miał
zasilić hitlerowców gdzieś na wschodzie. To była dobra robota. Do rzeczywistości znów przywołał ich głos
dowódcy:
- Macie już pewne doświadczenie. Bardzo dobrze sprawiliście się w lesie koło Kraśnika. Tu będzie
jednak trudniej.
W tym momencie major rozłożył na stole mapę wojskową i wskazał na niej niewielki punkcik.
- Czarnocin - odczytał „Rudy”.
- Czarnocin - potwierdził major. - A właściwie ten mostek przez Wolborkę na linii kolejowej Koluszki-
Piotrków.
- Ważna linia - powiedział „Zośka”, wpatrując się w mapę.
- Ważna - zgodził się Kiwerski. - Tędy płynie znaczący potok zaopatrzenia ze Śląska i z Czech na
północny i środkowy odcinek frontu wschodniego. Przerwanie nawet na krótki okres tego potoku może mieć
ogromne następstwa.
- Panie majorze - odezwał się Białous, przypatrujący się uważnie mapie - przecięcie tej magistrali
rzeczywiście narobi sporo bigosu. Ale dlaczego akurat w Czarnocinie? Widzę na tej trasie również inne
dogodne miejsca. Nawet lepsze, bo położone bliżej Warszawy.
- Spodziewałem się takiego pytania. - „Dyrektor” z uznaniem popatrzył na „Jerzego”. - Z taktycznego
punktu widzenia macie rację. Jest rzeczywiście kilka bardziej dogodnych punktów. Zdecydowaliśmy się
jednak na Czarnocin. Co o tym przesądziło? Po pierwsze miejsce to jest położone bardzo blisko granicy
Generalnego Gubernatorstwa i Reichu. Najwyżej dwa kilometry. Wróg ze względu na wagę akcji nie będzie
mógł jej ukryć. Wiadomość o wysadzeniu mostu w Czarnocinie przedostanie się przez kordon graniczny. Nie
muszę chyba tłumaczyć, jak wpłynie to na Polaków po tamtej stronie. Doda im ducha. Możemy się też
spodziewać, że zaniepokojeni Niemcy stracą choć trochę swojej buty. Po drugie braliśmy pod uwagę to, że
dość znaczne oddalenie miejsca akcji od Warszawy wprowadzi w błąd Niemców, a tym samym utrudni im
śledztwo i poszukiwanie sprawców. Okupant odniesie wrażenie, że również na prowincji rozwija się ruch
oporu. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
Jan Kiwerski, przed 1 września 1939 roku kapitan saperów, zawodowy oficer, uczestnik bitwy pod
Kockiem, wprowadził podczas podobnych spotkań zwyczaj niezbyt wojskowej w swej formie dyskusji -
takiej jak ta o akcji pod Czarnocinem. Miało to ten walor, że dzięki swobodnej wymianie zdań wszyscy
mogli rozwiać ewentualne wątpliwości.
- Czy są jakieś dokładniejsze dane dotyczące tej linii? - pytał „Rudy”. - Czy wiemy coś o ochronie
mostu i znajdujących się w pobliżu oddziałach wroga?
- Linia jest dwutorowa - odpowiadał Jan Kiwerski. - Panuje na niej znaczne natężenie ruchu. To
oczywiste. Bliższymi danymi nie dysponuję. Trzeba je będzie uzyskać na miejscu, przeprowadzając
dokładniejsze rozpoznanie.
Więcej pytań nie padło. Major jeszcze chwilę milczał, obserwując podwładnych. Był zadowolony, choć
się z tym nie zdradzał, że byli tak rzeczowi. Zachowują się jak doświadczone wiarusy - myślał. Postanowił w
końcu przejść do ostatniej części spotkania. Mówił:
- Akcja nosi kryptonim „Madryt”. Termin wykonania: ostatnie dni lutego. W skład pięcioosobowego
patrolu minerskiego wejdą między innymi „Rudy” jako dowódca oraz „Zośka” i „Giewont”. Nadzór nad
wykonaniem zadania i rozpoznanie prowadzi „Heniek”. A teraz proszę przystąpić do przygotowania akcji
„Madryt”. Meldunki o kłopotach i stanie prac składać na bieżąco „Jerzemu”. Przez niego też kontakt ze mną.
Życzę powodzenia.
Wychodzili z zakonspirowanego lokalu pojedynczo i parami. „Zośka” znalazł się na ulicy razem z
„Rudym”. Doszli do wniosku, że mają jeszcze trochę czasu, i postanowili złożyć wizytę Hali. Była
koleżanką Hanki, siostry „Zośki”. Obydwaj smalili do niej cholewki, ale dziewczyna traktowała ich na równi
- jak dobrych kolegów. Zawsze byli mile widziani w domu jej rodziców i podejmowani filiżanką herbaty.
Również i teraz. I Janek, i Tadeusz traktowali te wizyty jako wspaniały relaks i odprężenie.
PIERWSZE NIEPOWODZENIE
Jeszcze tego samego dnia kilka minut przed osiemnastą „Rudy” spotkał się z grupą swoich
podwładnych. Mieli do wykonania zadanie. Był mroźny dzień 18 stycznia. „Rudy” szedł ulicą Emilii Plater.
Zachowywał czujność, bystro obserwując, co się dzieje dookoła. Gdy skręcił w kierunku Marszałkowskiej,
dostrzegł przed sobą kilku niemieckich żołnierzy. Byli około stu metrów od niego. Znacznie bliżej znajdował
się idący w jego stronę oficer SS. Gdy dzieliło ich zaledwie kilka kroków, „Rudy” wyciągnął pistolet.
- Hände hoch! - rzucił ostro.
Niemiec osłupiał. Trwało to jednak mgnienie oka. Uskoczył w bok, na jezdnię, i sięgnął do futerału.
„Rudy” strzelił. Esesman padł na pokrytą śniegiem jezdnię. „Rudy” nie śpieszył się. Pochylił się nad
umierającym, zabrał pistolet. Grupa niemieckich żołnierzy nie reagowała. Po drugiej stronie ulicy szła
obstawa. Było kilka minut po dziewiętnastej. Zamachowcy przez nikogo nie niepokojeni poszli w swoją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]