[ Pobierz całość w formacie PDF ]
IRVING STONE
Pasje utajone
opowieść o Zygmuncie Freudzie
Tytuł oryginału - The Passions of the Mind A Novel of Sigmund Freud
(tłum. Henryk Rzeczkowski}
1978
Tom I
Księga pierwsza „WIEŻA SZALEŃCÓW”
Dwie smukłe młodzieńcze postacie energicznie, w rytmicznej kadencji wspinały się stromą ścieżką pod górę. Łąka po obu stronach ścieżki usiana była żółtym kwieciem. Sasanki o jedwabistych płatkach przekwitły tuż po Wielkanocy, ale pod bukami rozpościerał się wielobarwny dywan wiosennych wrzosów, pierwiosnków i dzikich różyczek.
Mężczyzna był niewysoki; miał niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu, ale krocząc u boku tak zgrabnej panny uwierzył, że jest słusznej postury. Ukradkiem i nieśmiało przyglądał się profilowi Marty Bernays. Podziwiał mocno zarysowaną linię podbródka, nosa i czoła. Przed chwilą zdarzyła się rzecz niewiarygodna. Miał przecież zaledwie dwadzieścia sześć lat, zajęty był bez reszty swoimi studiami fizjologii w Instytucie profesora Bruckego. Przed upływem nieskończenie długich pięciu lat nie wolno mu było nawet marzyć o miłości; przed upływem dziesięciu nie ma nawet prawa myśleć o małżeństwie. W chemii orientował się raczej średnio, ale tyle powinien był wiedzieć, że miłość i kalendarz są pierwiastkami, które nie najłatwiej się łączą.
- Nie, to niemożliwe - wyrwało mu się z ust. - To się chyba nie zdarzyło naprawdę.
Panna spojrzała na niego zdumiona. W lesie panował łagodny półmrok. Szare jak z kości słoniowej brzozy, ogołocone z niższych gałęzi, rozpinały wysoko nad nimi zielony parasol liści, chroniący przed promieniami słońca. Być może dzięki temu właśnie delikatnemu światłu w lasach nad Modlingiem twarz Marty wydawała mu się najpiękniejszą twarzą, jaką kiedykolwiek widział. Marta nie uważała się bynajmniej za piękność, ale w jego oczach była najbardziej uroczą kobietą na świecie. Podziwiał jej wielkie szarozielone oczy, spoglądające z czułością, a jednak nie pozbawione przenikliwości, świadczącej o charakterze stanowczym i samodzielnym. Gęste brązowe włosy czesała gładko z przedziałkiem, który równą białą linią przebiegał środkiem głowy. Nos miała kształtny, lekko retrousse, oraz prześliczne - w jego mniemaniu - usta, o pełnych, czerwonych wargach. Może tylko zarys brody był niepokojąco stanowczy przy tak delikatnych rysach.
- Co jest niemożliwe? Co takiego nie mogło się zdarzyć?
Doszli do miejsca, w którym ścieżka skręcała, a zielony dach przepuszczał promienie słoneczne.
- Czyżbym mówił na głos? To wina tej wielkiej ciszy w lesie. Będę musiał uważać, skoro tak wyraźnie słyszy pani moje myśli.
Byli teraz w połowie drogi. Z występu skalnego roztaczał się widok na leżące w dole Modling. Docierały tu stłumione dźwięki orkiestry grającej w Parku Zdrojowym. Modling było czarującym, sielskim miasteczkiem, o godzinę drogi pociągiem z Wiednia. Stało się modnym celem świątecznych wycieczek wiedeńczyków. W ciepłym czerwcowym słońcu wyglądało jak małe Może Czerwone lśniących dachówek, za którymi na horyzoncie, po stokach wzgórz, wspinały się winnice brzemienne napęczniałymi gronami. Przyszłej wiosny młode wino z tych właśnie gron będą popijali wiedeńczycy w „Heurigen Stuberln” w Grinzingu.
Marta Bernays przybyła w odwiedziny do zaprzyjaźnionej rodziny, która miała dom na Grillparzergasse. Zygmunt przyjechał rano kolejką z wiedeńskiego Dworca Południowego. Przeszli przez Kaiser Franz Joseph-Platz mijając ozdobną, przeładowaną filigranowymi złoceniami Pestsaule - kolumnę upamiętniającą morową zarazę. Ulicą Główną dotarli do starego Ratusza z zegarem i cebulastą wieżą, po czym na Kanonii, za wodotryskiem, znaleźli się przed górującym nad miasteczkiem kościołem Św. Otmara. Naprzeciwko kościoła wznosiła się okrągła kamienna wieża.
- Przypomina włoskie baptisterium - zauważyła Marta - ale mieszkańcy miasteczka upierają się, że jest to stara wieża, w której gromadzono kości. Jako doktor medycyny, mógłby mi pan wytłumaczyć, jakim cudem wrzucali tu kości bez ciała?
- Jako początkujący lekarz, który nie ma jeszcze ani pacjentów, ani doświadczenia, przyznam, że nie mam pojęcia. Proszę napisać na ten temat pracę naukową, ja ją przedstawię na wydziale medycznym i złożę wniosek o przyznanie pani stopnia naukowego. Chciałaby pani być lekarzem?
- Nie. Chciałabym prowadzić dom, być matką i mieć pół tuzina dzieci.
- Niezbyt wygórowane ambicje. Osiągnie je pani bez większego kłopotu.
Kiedy się zamyślała, jej oczy przybierały szafirowy odcień.
- Ale mnie chodzi o to, by nie mieć kłopotów potem, kiedy już te moje ambicje będą spełnione. Bo ja jestem romantyczką. Chciałabym kochać mego męża i żyć z nim w zgodzie przez pół wieku.
- Ma pani jednak wygórowane ambicje, Marto. Pamięta pani wierszyk Heinego: „Bodaj to być kawalerem!”
Pluton w piekle wzdycha wciąż.
„Teraz, udręczony mąż,
Widzę, że bez kobiet nawet
Piekło nie jest piekłem szczerym.
Bodaj to być kawalerem!
Odkąd z babą wziąłem ślub,
Dzień w dzień jął mnie nęcić grób!” [Przełożył Robert Stiller.]
- Ale pan w to nie wierzy? - uniosła wysoko brwi.
- Ja? Oczywiście, że nie wierzę. Małżeństwo zostało wynalezione dla takich właśnie prostaczków jak ja. Natychmiast po ceremonii ślubnej wejdzie mi w nałóg.
- Czy to nie Goethe powiedział, że przenośniami posługują się ludzie, którzy chcą ukryć swe prawdziwe uczucia?
- Nie, miła panno Bernays, to pani wymyśliła ten cytat.
Za krótko ją znał, by spamiętać wszystkie jej uroki, ale był oczarowany jej głosem. Miała dwadzieścia jeden lat. Pochodziła z Hamburga, najdumniejszego miasta Ligi Hanzeatyckiej. Mówiła Hochdeutsch, językiem czystym, ścisłym, tak niepodobnym do szybkiej, niefrasobliwej Schlamperei wiedeńczyków. Wyjaśniła mu, dlaczego zachowała tę klarowność wymowy, mimo że narażała się przez to na docinki swych młodych koleżanek szkolnych, które uważały ją za dziewczynę wyniosłą, dumną, arogancką - zarzuty często stawiane przez wiedeńczyków zamożnym, straszliwie zazdrosnym o swą niezależność i surowo przestrzegającym zasad mieszczańskich mieszkańcom Hamburga. Ojciec Marty, Berman Bernays, był przez dziesięć lat, de swej śmierci przed dwu i pół laty, w roku 1879, niezastąpionym asystentem Lorenza Von Steina, słynnego profesora ekonomii na Uniwersytecie Wiedeńskim.
- Miałam zaledwie osiem lat - opowiadała Marta Zygmuntowi - kiedy zaczęłam chodzić do szkoły w Wiedniu. Oczywiście podchwyciłam wymowę moich koleżanek. Mówiłam Sch-tadt zamiast Stadt. Sch-tein zamiast Stein. Ojciec wezwał mnie do swego gabinetu i powiedział: „Słuchaj, córeczko, język, którym mówisz, to nie jest niemiecki, lecz jakiś żargon. My nie mówimy Sscchtadt - Sscchtein. My mówimy S-tadt i S-tein. Tak brzmi poprawna niemczyzna.” Następnego dnia powiedziałam rodzicom, że jadłam jakieś nowe ciasto, nazywające się Schtrudel. Ojciec powiedział na to, że nie wie, co to takiego Schtrudel, ale bez względu na to, o jakie ciasto chodzi, będziemy je nazywali Strudel. W szkole koleżanki doszły ostatecznie do wniosku, że moja wymowa jest jakimś upośledzeniem. Jak jąkanie się.
Szli dalej ścieżką znakowaną kolorowymi paskami malowanymi na drzewach, by spacerowicze nie zabłądzili we wspaniałych, gęstych lasach rozciągających się na południe od Wiednia. Droga zasypana igłami sosen była śliska, Zygmunt nie widział więc nic niewłaściwego w tym, że trzymał Martę za łokieć, by się nie pośliznęła. Słońce zaczęło prażyć, parasol liści był nieszczelny, ale gęste igliwie i żywica pachniały rozkosznie.
Gdzieś wysoko nad nimi rozległ się głos:
- Hej! Mar uderzy!
To Eli, brat Marty, starszy od niej o półtora roku, pobiegł przed nimi na górę, starając się zachować dyskrecję i nie przeszkadzać zakochanej parze.
Do szczytu mieli jeszcze jakieś piętnaście minut drogi pod górę, ale widok, który ich oczekiwał, zapierał dech w piersi. Rozległą panoramę zamykała sylwetka Kahlenbergu, „lokalnej” góry Wiednia, trzymającej straż nad miastem.
Wśród wysokich drzew skryła się mała kawiarenka. Przed domkiem, na prostych ławach przy wiejskich stołach, rozsiadły się całe rodziny, które wybrały się na sobotnią wycieczkę. Raczono się kawą lub piwem. Zygmunt znalazł na boku stolik z marmurowym blatem i wyplatane krzesła. Zamówił trzy butelki malinowej lemoniady. Eli dwoma głębokimi haustami opróżnił swoją i już się zerwał, by szukać nowych ścieżek. Młodej parze zapowiedział, że po nich wróci.
Siedzieli z twarzami zwróconymi ku łaskawemu słońcu. Przez całą surową zimę wiedeńską czekano na to błogie ciepło. Chociaż Toskania już przed dwudziestu dwu laty uwolniła się od kurateli cesarstwa austrowęgierskiego, niebo było w Modling tak samo błękitne jak na wiosnę nad Florencją.
Zygmunt wyciągnął rękę i dłonią zwróconą ku górze położył ją na środku stolika. Marta lekko przykryła ją swoją dłonią. Chłodną w dotknięciu, spokojną, wyczekującą, zwilgotniałą w jego uścisku. Po raz pierwszy przyjrzała mu się dokładnie, patrząc mu prosto w oczy. Chociaż ich rodziny znały się od dawna, spotkali się po raz pierwszy przed niespełna dwoma miesiącami. Miał nieco kościsty nos, władczo wyrastający z wgłębienia między oczami, lśniące czarne włosy, które sczesywał na czoło ku prawemu uchu, skąpą bródkę i wąsy. Pod wysokim czołem lśniły dominujące nad całą twarzą trochę rozmarzone, duże oczy.
- Proszę mi opowiedzieć o swojej pracy. Nie jestem wścibska, ale wiem o panu tylko tyle, że jest pan „demonstratorem” w laboratorium fizjologicznym profesora Bruckego.
- Tak. Przygotowuję materiały do wykładów profesora Bruckego. Przysunął bliżej swe krzesło szurając nim po żwirze.
- Mam zacząć od początku czy od końca?
- Od początku. Zawsze tak się powinno zaczynać.
- Pierwsze cztery lata studiów medycznych nie były zbyt pasjonujące, z jednym bodaj wyjątkiem: kiedy miałem lat dwadzieścia, profesor zoologii, pan Carl Claus posłał mnie dwukrotnie do Triestu, gdzie powstała zoologiczna stacja badawcza. Pracowałem wówczas nad strukturą gonad węgorzy.
- Co to jest „gonada”?
Nadbiegł Eli wołając, że czas wracać, i znów znikł w cieniu lasu. Marta i Zygmunt ruszyli za nim niechętnie zieloną ścieżką. Po kilku chwilach dotarli do olbrzymiego drzewa, które padając zatarasowało drogę. Zygmunt musiał pomóc dziewczynie przejść przez pień; teraz nie miał już siły powstrzymać się od zwrócenia uwagi na jej zgrabne kostki u nóg. Droga skręciła ostro i ujrzeli przed sobą polanę i zalany słońcem parów. Drwale z matematyczną precyzją układali bierwiona w stosy wysokie na cztery stopy.
- Czyż nie byłoby przyjemnie - mruczał pod nosem - gdybyśmy mogli tak porządnie układać nasze dni i osiągnięcia życiowe jak ci drwale swoje drzewo?
- A czy nie możemy?
- Możemy. To jest wykonalne. Tak mi się przynajmniej zdaje. W każdym razie, Marto, mam nadzieję, że mi się to uda. Lubię porządek i stronie od bałaganu. Taką już mam naturę.
Przez chwilę szli w milczeniu. Wciąż jeszcze wisiało nad nimi pytanie, na które nie udzielił odpowiedzi. Jeśli nie odpowie, Marta drugi raz nie zapyta. A jeśli nie odpowie jej jak równemu sobie, Marta będzie wiedziała, że w myślach uważa ją za istotę niższą. Zaczął więc mówić tym spokojnym akademickim tonem, którego używał zwracając się na seminariach do młodszych studentów medycyny.
- Słownik określa „gonadę” jako „niezróżnicowany gruczoł rozrodczy służący jednocześnie za jajnik i jądro”. Moim zadaniem było odnalezienie jąder węgorza. Tylko jednemu człowiekowi, doktorowi Syrskiemu, udało się znaleźć jakiś słaby ich ślad. Ja miałem potwierdzić lub obalić jego stwierdzenia.
Marta omal się nie potknęła, gdy wypowiedział słowo „jądro”, ale udało się jej zachować równowagę. Zapytała tylko:
- Czy odnalezienie gonad węgorza ma jakieś znaczenie? Dlaczego nie wykryto tego już przed tysiącem lat?
- Dobrze postawione pytanie. - Delikatnie wziął ją pod rękę. - Gruczoł męski jest rozpoznawany tylko w okresie godowym. Węgorze jednak przed tym okresem wypływają do morza. Jeszcze nikomu nie udało się ich zaobserwować w tym czasie. Nikomu jeszcze nie udało się złowić dojrzałego węgorza płci męskiej. A może nikt dotąd się tym nie interesował.
- A pan to sprawdził?
- Tak przynajmniej uważam. Doktor Syrski miał rację, ja zaś pomogłem udokumentować jego teorię. Profesor Claus odczytał mój referat na posiedzeniu Akademii Nauk. Potem był opublikowany w Biuletynie Akademii. To było przed pięcioma laty. Nikt dotąd nie zakwestionował mego odkrycia.
W jego głosie brzmiała duma, tak jakby sumienna praca była największym osiągnięciem człowieka. Dostrzegł w oczach dziewczyny aprobatę, i to zachęciło go do mówienia. Nigdy jeszcze nie zwierzał się kobiecie ze swych myśli - ani młodej, ani starej.
- Chodzi nie tylko o praktyczne zastosowanie teorii profesora Clausa o hermafrodytyzmie u zwierząt, chociaż wygląda na to, że węgorz do tej kategorii pasuje. Problem jest znacznie szerszy. Nie można ograniczać badań naukowych nakazami konwencjonalnej moralności. W nauce wszelka ignorancja jest zła, wszelka wiedza jest dobra. Pojawiliśmy się na tym świecie bardzo dawno, przed milionami lat; tak uważa Karol Dar win. Początkowo nic nie wiedzieliśmy o otaczających nas żywiołach. Ale przez miliony lat umysł ludzki kruszył ignorancję, gromadząc z trudem zdobywaną wiedzę. Największą przygodą ludzkości jest odkrycie czegoś, co dotąd było nie znane; zrozumienie czegoś, co dotąd było niezrozumiałe. Więc każdy nowy szczegół wzbogacający naszą wiedzę musi mieć jakieś konkretne znaczenie, musi czemuś służyć. To naprawdę wielki triumf, gdy uda się coś wydobyć z mroków niewiedzy i doświadczalnie odkrycie takie udowodnić.
Teraz ona ujęła jego rękę, ciepłą, kościstą, drżącą z podniecenia, gdyż przejęty był wizją, którą próbował przekazać swej niedawno pozyskanej przyjaciółce.
- Jestem panu bardzo wdzięczna. W taki sposób nikt jeszcze dotąd ze mną nie rozmawiał. Czuję się jak... człowiek. Jak istota dorosła. Nie mógł mi pan sprawić wspanialszego prezentu. W najelegantszych magazynach nie znalazłby pan wspanialszego.
Do domu na Grillparzergasse zdążyli na podwieczorek. Pili kawę w ogrodzie, a Eli został w domu z gospodarzami. Otoczony murem ogródek za domem był mały, ale kwitły w nim lipy, wypełniając powietrze ciężkim zapachem. Marta przyniosła do altanki talerz z jagodami w cieście. Usiadła koło niego na ławeczce. Patrzał, jak zgrabnie zarysowują się jej ramiona i plecy pod brązową muślinową sukienką, przybraną białym kołnierzykiem, kiedy równocześnie z dwóch parujących dzbanków nalewała do wielkich filiżanek kawę i mleko. Ze srebrnej czaszy wybierali orzechy.
- Proszę spojrzeć - zawołała. - Vielliehchen, podwójny migdał. Musimy teraz wymienić prezenty.
- Przepadam ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]