[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kathie DeNosky
Dom zachodzącego
słońca
Rodzinna posiadłość 01
Tytuł oryginału :
Lonetree Ranchers: Brant
0
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anastasia Devereaux siedziała wsparta o mur, trzymając kurczowo w
ręku czarne pantofle, i czekała, aż ze szkieł okularów ulotni się zasłaniająca
jej widok mgiełka.
- Nie patrz na dół - szepnęła, gdy odzyskała już zdolność widzenia. -
Bo inaczej koniec z tobą.
Przymknęła oczy, starając się nabrać odwagi i uciszyć walenie serca.
Jakim cudem ona, inteligentna, w żadnym razie nie szukająca przygód
skromna bibliotekarka znalazła się na gzymsie między balkonami trzeciego
piętra hotelu Regal w samym środku Saint Louis? I w dodatku o północy?
Spojrzała w lewo i zmartwiała. Nie miała odwrotu. Ostrożnie, powoli,
obróciła głowę w prawo. Trzeba iść w stronę następnego, balkonu.
Nabrała powietrza w płuca, skupiając wzrok na sąsiednim budynku,
byle nie patrzeć w dół, i ostrożnie posuwała się ku znajdującemu się na
prawo balkonowi. Włosy miała potargane, podartą bluzkę i rajstopy.
Podmuchy lodowatego wiatru przenikały ją na wskroś. Szkoda, że nie miała
na tyle przytomności umysłu, by przed ucieczką z pokoju Patricka sięgnąć
po płaszcz.
Dotknęła biodrami żelaznej kraty sąsiedniego balkonu, chwyciła się jej
niczym liny ratunkowej, co uspokoiło ją odrobinę. Ciekawe, myślała, co by
powiedziała babka, widząc jej trupa na chodniku? Nigdy nie wybaczyłaby
takiej hańby. Żadna kobieta z rodu Whittmeyer - nawet jeśli nosiła nazwisko
Devereaux - nie pozwoliłaby sobie na tak niegodny uczynek.
1
- Wybacz, babciu, ale nie miałam wyboru, bo nie istniał żaden inny,
godny damy sposób - mruczała Anastasia, przerzucając buty na balkon i
przekładając nogę przez jego żelazną poręcz.
Sforsowawszy tę barierę, upadła na betonową podłogę. Na kolana i
dłonie, co oczywiście sprawiło jej ból, ale nie to było ważne. Ważne było
światło w pokoju, a więc szczęście jej sprzyjało. Oby tylko osoba zajmująca
ten pokój nie spała albo nie wyszła, zapominając przekręcić kontakt.
Anastasia podniosła buty, odetchnęła głęboko i zapukała w oszklone
drzwi. Cisza.
I co teraz? Lada chwila Patrick może zauważyć, że jej nie ma, wyjdzie
na taras i wyłowi ją wzrokiem. Zwinęła dłoń w pięść i zastukała powtórnie,
lękając się, czy aby nie stłucze szyby. Usłyszała wymamrotane przez kogoś
przekleństwo, po czym trzasnęły drzwi i znów zapanowała cisza.
- Proszę mnie wpuścić! - zawołała, czując ogarniającą ją panikę.
- A gdzie pani jest, do diabła? - rozległ się z pokoju męski głos, który
jako żywo nie brzmiał zbyt przyjaźnie.
- Na balkonie, proszę się pospieszyć, błagam - rzekła, spoglądając w
stronę tarasu Patricka.
Zasłony się rozsunęły i Anastasia zamrugała. Za szybą ujrzała
mężczyznę o nieprawdopodobnie niebieskich oczach i zmarszczonych
gniewnie brwiach, z ręcznikiem owiniętym wokół pasa. Proste ciemne
włosy opadały mu na czoło, nadając jego ładnej twarzy ciepły wyraz.
Otworzył drzwi.
- Co pani tu robi?
Zadrżała, cofnęła się o krok i, nastąpiwszy na swój but, omal się nie
przewróciła i nie wypadła z balkonu. Mężczyzna chwycił ją w ramiona
opiekuńczym gestem i przytulił do nagiej piersi.
2
- Uważaj, skarbie - powiedział, a brzmienie jego głosu przejęło ją
dreszczem. - Daleko stąd do ziemi, a skoro nie masz skrzydeł, mogłoby się
to źle skończyć.
- Nie mam... skrzydeł... - dodała po chwili. Spojrzała z lękiem przez
poręcz balkonu. - Faktycznie, cała bym z tego nie wyszła.
Mężczyzna, wciąż trzymając ją w ramionach, wszedł do pokoju,
zamykając za sobą balkonowe drzwi.
- Teraz już nic ci nie grozi - rzekł i głos jego zabrzmiał jeszcze
bardziej ciepło.
Znów zadrżała, lecz tym razem nie była pewna, czy z wrażenia, czy z
zimna. Faktycznie była pod wrażeniem - zarówno jego zmysłowego
barytonu, jak i siły obejmujących ją ramion.
Był szeroki w barach, a sylwetkę miał niczym model z kalendarza
ściennego. Na myśl o tym, że ten człowiek pod ręcznikiem nie ma
prawdopodobnie nic, ponownie poczuła ów dreszcz.
- Przemarzłaś, skarbie, do szpiku kości - oznajmił, tak sobie widocznie
tłumacząc jej drżenie. Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej.
A tego drżenia on był powodem. Przywarła policzkiem do jego ciepłej,
nagiej piersi, podczas gdy jego dłonie rozcierały delikatnie jej plecy. Któraż
kobieta zachowałaby w takiej sytuacji zimną krew?
- Dzięki, że mnie wpuściłeś.
- A jak długo tkwiłaś na tym balkonie?
- Bo ja wiem... - Ile czasu mogła iść gzymsem? Wydawało się jej, że
całe godziny, ale chyba dłużej niż parę minut to nie trwało. - Pięć minut.
Może dziesięć.
Odsunęła się od niego i wtedy zauważyła krew na jego piersi.
Spojrzała błyskawicznie na swoje dłonie.
3
- Co się stało? - zapytał, ujmując jej ręce. Zaprowadził ją do stojącej na
szafce nocnej lampy. - Skąd ta krew?
- Upadłam, przechodząc przez poręcz balkonu - powiedziała, czując,
że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
- Jak to... ?
- Szłam... - Cała się trzęsła na samo wspomnienie.
- Szłam gzymsem. - Nogi miała jak z waty i przysiadła na brzegu
łóżka, a z ust jej wyrwał się jęk bólu.
Mężczyzna zadarł jej sukienkę powyżej kolan.
- Masz paskudnie poobcieraną skórę, skarbie! - Sięgnął do torby w
nogach łóżka. - Ściągnij rajstopy.
Zanim zdołała mu oświadczyć, że tego zrobić nie zamierza, rozległo
się pukanie do drzwi. Dziewczyna aż podskoczyła.
- Spodziewasz się kogoś? - zapytała.
- Nie - odparł z uśmiechem, wzruszając ramionami. - Ale ciebie też się
nie spodziewałem.
- To Patrick - oznajmiła. Przerażona rozglądała się po pokoju. - Nie
może mnie tu zastać. Muszę uciekać.
Brant Wakefield przyglądał się dziewczynie, która z lękiem w oczach
zastanawiała się, w jaki sposób umknąć z sypialni jego apartamentu. Gotowa
byłaby nawet, jak sądził, podjąć wędrówkę po gzymsie.
- Spokojnie, skarbie, nie wpadaj w panikę. Nie znam wprawdzie tego
Patricka i nie wiem, dlaczego przed nim uciekasz, ale cię nie wydam. -
Podszedł do drzwi. - Nie ruszaj się. Pozbędę się intruza i opatrzymy twoje
rany.
Zamknął drzwi sypialni i przeszedł przez salon, postanawiając, że
zapyta, kim jest ów nieproszony gość, który zresztą tym razem zapukał
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]